there was air and now there’s smoke
ELO2
The
ELECTRIC LIGHT ORCHESTRA
1971
genre: progressive rock, art rock, crossover pop, prog’n’roll
best song: From
the Sun to the World
best moment:
cygańsko-wiedeńskie skrzypce grają główny motyw From the Sun to the World
In Old
England Town (Boogie No.2) * Momma * Roll Over Beethoven * From the Sun to the
World (Boogie No.1) * Kuiama
* * * i ¾
No to Roy Wood odeszedł. (Nie
całkiem zresztą, bo słychać go uncreditiego na wiolonczeli w dwóch
numerach z podtytułem „Boogie” i w pierwszym czyli (drugim) piłuje drzewo jak
za starych dobrych czasów pierwszej płyty). Nikt nie liczył specjalnie na to,
że zespół sobie poradzi bez firmującej go zarośniętej gęby stukniętego lidera,
a tu paczcie: Jeff Lynne wykonał brodę niewiele mniej okazałą, powtórzył
sukcesy singla i longa na listach angielskich, a nawet wprowadził zespół do
billboardowego Top 100.
Stylistycznie ELO 2
nie odbiega zbytnio od starszego brata. Najbardziej rzuca się w uszy to, że
Lynne nieco wygładził brzmienie, zwłaszcza instrumentów smyczkowych, co przy
równoczesnym rozwleczeniu form (dwa utwory ze strony B mają po 10 minut a i co
najmniej dwa utwory ze strony A, przede wszystkim Momma, są wyraźnie za
długie) daje przedsmak tego jak za kilka lat progrock wylinieje w bezpiecznych
popowych koleinach. Rzeczona Momma jest niepotrzebnie rozwleczona do
siedmiu minut, bo to po prostu słodka popowa ballada (uroczy smyczkowy temacik
ma w sobie coś skończonego), którą Lynne
po raz pierwszy w historii ELOwskiej śpiewa bez rockowego brudu (czy wręcz
overdrive’u) i jedynie ciągle nieproporcjonalnie mocne bębny Bevana
przypominają o prog-rockowej proweniencji zespołu. Z kolei(n), Roll Over
Beethoven rozpoczyna niesławną linię rock’n’rollowych pastiszów czy wręcz
podrobów, których jestem zdecydowanym przeciwnikiem - proszę się spodziewać
niebieskich kolorów na większości z nich! Jeszcze tutejsze podejście do
standardu Berry’ego nie jest wcale takie najgorsze, choć mnie osobiście „buńczuczne”
zestawienie klasyki z rockiem raczej gryzie w uszy, momenty na pewno są i
w sumie chyba znowu jest to po prostu wszystko za długie, czego najlepszym
dowodem skrócona wersja singlowa (oz grozo nie tak łatwa do znalezienia,
ja mam ją akurat w boksiku The Harvest Years, a poznałem w ogóle z
kasetowej wersji kultowej składaneczki A Perfect World of Music).
Niektóre cięcia są że tak powiem szyte bardzo grubymi nićmi, ale całość nabiera
przez to nadspodziewanie płomiennej zwartości.
Tyle o nowinkach. Klułem
programu pozostają bowiem trzy kompozycje rodem z poprzedniej płyty, tylko
chyba skomponowane i zaaranżowane z większym pomyślunkiem (ale co za tym idzie,
z mniejszym impetem). Obytrzy malują wizje światowego zepsucia i zbliżającej
się zagłady obrazami tak odważnymi jak idiotycznymi (giant phallus stands erect),
na nasze szczęście bez że tak powiem książeczki teksty trudno rozwikłać.
Pozostaje zatem warstwa czysto muzyczna i tutaj najlepiej jest według mnie w
otwierającej drugą stronę mini-suicie From the Sun to The World.
Malownicze kontrasty cicho-głośno (super to boogie, nawiasem pisząc!) są bardzo
dobitne i bez tekstu, ale przede wszystkim są poprowadzone bardzo rozumnie, tak
że całość staje się nadzwyczaj logiczna jak na mini-suitę (zapewne przez ten
długi główny temat – podany w pewnym momencie na skrzypce jest wręcz
obezwładniający, podobnie atak gitary elektrycznej który brzmi zresztą bardzo…
skaldowsko) i zaskakująco hipnotyczna biorąc pod uwagę te wszystkie zawieszenia
akcji pośrodku. Jak dla mnie absolutne brawo!
Niestety dwa kolejne opusy
(jak to by było po łacinie, opi? aaa, opera) robią na mnie nieco
mniejsze wrażenie (żeby nie powiedzieć: nudzą). Zwłaszcza najdłuższa Kuiama,
podobno ulubiony przez zespół protest antywojenny, jest dość wyraźnie przerośnięta.
O powodzeniu tego numeru między naszymi uszami zadecyduje pewnie dyspozycja
dnia. Na ponury listopadowy antydzień może być nawet świetnawa, ale zazwyczaj
ilość bodźców emocjonalnych zawartych w tym utworze jest dla mnie
niewystarczająca, zwłaszcza w drugiej części. Za to otwierający album op.
numer dwa (haha) nie jest o dziwo za
długi, ale w tym wypadku chłopaki nieco chyba przesadzili z dosadnością w
użyciu środków stylistycznych – muzyka aż za dobrze oddaje brzydotę
opisywanego świata. I znowu, nie jest to utwór na każdy dzień, żeby nie
powiedzieć nawet odwrotnie: jest to utwór na nie każdy dzień, żeby nie
powiedzieć nawet: każdy dzień jest to utwór na nie… Chociaż i on ma w sobie trwałe
dobra, choćby otwierający, kwintesencjonalnie m o n u m e n t a l n y riff, który trudno wyrzucić z głowy.
Nie jest to zła płyta,
może tylko trochę za mało skondensowana. Ze swojej strony leciutko polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym