środa, 7 listopada 2012

ELECTRIC LIGHT ORCHESTRA - ELO2



down down in old England town
there was air and now there’s smoke

ELO2
The ELECTRIC LIGHT ORCHESTRA
1971

genre: progressive rock, art rock, crossover pop, prog’n’roll
best song: From the Sun to the World
best moment: cygańsko-wiedeńskie skrzypce grają główny motyw From the Sun to the World

In Old England Town (Boogie No.2) * Momma * Roll Over Beethoven * From the Sun to the World (Boogie No.1) * Kuiama

* * * i ¾

No to Roy Wood odeszedł. (Nie całkiem zresztą, bo słychać go uncreditiego na wiolonczeli w dwóch numerach z podtytułem „Boogie” i w pierwszym czyli (drugim) piłuje drzewo jak za starych dobrych czasów pierwszej płyty). Nikt nie liczył specjalnie na to, że zespół sobie poradzi bez firmującej go zarośniętej gęby stukniętego lidera, a tu paczcie: Jeff Lynne wykonał brodę niewiele mniej okazałą, powtórzył sukcesy singla i longa na listach angielskich, a nawet wprowadził zespół do billboardowego Top 100.

Stylistycznie ELO 2 nie odbiega zbytnio od starszego brata. Najbardziej rzuca się w uszy to, że Lynne nieco wygładził brzmienie, zwłaszcza instrumentów smyczkowych, co przy równoczesnym rozwleczeniu form (dwa utwory ze strony B mają po 10 minut a i co najmniej dwa utwory ze strony A, przede wszystkim Momma, są wyraźnie za długie) daje przedsmak tego jak za kilka lat progrock wylinieje w bezpiecznych popowych koleinach. Rzeczona Momma jest niepotrzebnie rozwleczona do siedmiu minut, bo to po prostu słodka popowa ballada (uroczy smyczkowy temacik ma w sobie coś skończonego),  którą Lynne po raz pierwszy w historii ELOwskiej śpiewa bez rockowego brudu (czy wręcz overdrive’u) i jedynie ciągle nieproporcjonalnie mocne bębny Bevana przypominają o prog-rockowej proweniencji zespołu. Z kolei(n), Roll Over Beethoven rozpoczyna niesławną linię rock’n’rollowych pastiszów czy wręcz podrobów, których jestem zdecydowanym przeciwnikiem - proszę się spodziewać niebieskich kolorów na większości z nich! Jeszcze tutejsze podejście do standardu Berry’ego nie jest wcale takie najgorsze, choć mnie osobiście „buńczuczne” zestawienie klasyki z rockiem raczej gryzie w uszy,  momenty na pewno są i w sumie chyba znowu jest to po prostu wszystko za długie, czego najlepszym dowodem  skrócona wersja singlowa (oz grozo nie tak łatwa do znalezienia, ja mam ją akurat w boksiku The Harvest Years, a poznałem w ogóle z kasetowej wersji kultowej składaneczki A Perfect World of Music). Niektóre cięcia są że tak powiem szyte bardzo grubymi nićmi, ale całość nabiera przez to nadspodziewanie płomiennej zwartości.

Tyle o nowinkach. Klułem programu pozostają bowiem trzy kompozycje rodem z poprzedniej płyty, tylko chyba skomponowane i zaaranżowane z większym pomyślunkiem (ale co za tym idzie, z mniejszym impetem). Obytrzy malują wizje światowego zepsucia i zbliżającej się zagłady obrazami tak odważnymi jak idiotycznymi (giant phallus stands erect), na nasze szczęście bez że tak powiem książeczki teksty trudno rozwikłać. Pozostaje zatem warstwa czysto muzyczna i tutaj najlepiej jest według mnie w otwierającej drugą stronę mini-suicie From the Sun to The World. Malownicze kontrasty cicho-głośno (super to boogie, nawiasem pisząc!) są bardzo dobitne i bez tekstu, ale przede wszystkim są poprowadzone bardzo rozumnie, tak że całość staje się nadzwyczaj logiczna jak na mini-suitę (zapewne przez ten długi główny temat – podany w pewnym momencie na skrzypce jest wręcz obezwładniający, podobnie atak gitary elektrycznej który brzmi zresztą bardzo… skaldowsko) i zaskakująco hipnotyczna biorąc pod uwagę te wszystkie zawieszenia akcji pośrodku. Jak dla mnie absolutne brawo!

Niestety dwa kolejne opusy (jak to by było po łacinie, opi? aaa, opera) robią na mnie nieco mniejsze wrażenie (żeby nie powiedzieć: nudzą). Zwłaszcza najdłuższa Kuiama, podobno ulubiony przez zespół protest antywojenny, jest dość wyraźnie przerośnięta. O powodzeniu tego numeru między naszymi uszami zadecyduje pewnie dyspozycja dnia. Na ponury listopadowy antydzień może być nawet świetnawa, ale zazwyczaj ilość bodźców emocjonalnych zawartych w tym utworze jest dla mnie niewystarczająca, zwłaszcza w drugiej części. Za to otwierający album op. numer dwa (haha)  nie jest o dziwo za długi, ale w tym wypadku chłopaki nieco chyba przesadzili z dosadnością w użyciu środków stylistycznych – muzyka aż za dobrze oddaje brzydotę opisywanego świata. I znowu, nie jest to utwór na każdy dzień, żeby nie powiedzieć nawet odwrotnie: jest to utwór na nie każdy dzień, żeby nie powiedzieć nawet: każdy dzień jest to utwór na nie… Chociaż i on ma w sobie trwałe dobra, choćby otwierający, kwintesencjonalnie m o n u m e n t a l n y  riff, który trudno wyrzucić z głowy.

Nie jest to zła płyta, może tylko trochę za mało skondensowana. Ze swojej strony leciutko polecam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym