Electric
Light Orchestra
The
ELECTRIC LIGHT ORCHESTRA
1971
genre: progressive rock, art rock
best song: 10538
Overture
best moments:
refreny Queen of The Hours, backwards coda Mr Radio
10538
Overture * Look At Me Now * Nellie Takes Her Bow * The Battle of Marston Moor *
First Movement (Jumping Biz) * Mr. Radio * Manhattan Rumble (49th
Street Massacre) * Queen of the Hours * Whisper In the Night
* * * *
Ta jedyna w swoim
rodzaju, debiutancka płyta ELO powstawała równocześnie z pożegnalnym albumem
zespołu The Move, z którego feniksów Orkiestra powstała. Co zabawne, o ile
największą wadą Message From The Country wydaje się być jego bestialskie
rozwydrzenie stylistyczne, to nagrywana z grubsza w tym samym składzie The
Electric Light Orchestra jest tak jednolita i zmasowana brzmieniowo, że
wręcz nie pozostawia miejsca na oddech.
Pomysł na nową płytę i w
ogóle na nowy zespół był dość prosty: wystartować dokładnie z tego miejsca, w
którym Beatlesi zostawili piosenki Strawberry Fields Forever i I Am
the Walrus. Łatwo się mówi… Mimo że poczynania Roya Wooda w The Move
świadczyły o jego nieprzeciętnym talencie songwriterskim jak dla mnie
właściwie na miarę Lennona i McCartneya, a w osobie Jeffa Lynne’a miał nie lada
pomagiera, ostatecznie nowej formacji wyraźnie zabrakło beatlesowskiego… no
właśnie czego? Dyscypliny? Polotu? Genialnego producenta? Przede wszystkim
chyba umiarkowania…
Łatwo uznać debiut ELO za
nieudany, ja jednak mam do tej płyty duży szacunek. Upadek okazał się świetlisty
i chwalebny, zgubny rozmach wciąż robi wrażenie, a przerośnięty koncept mimo
wszystko ma ręce i nogi. Do karkołomnego połączenia piłujących drzewa wiolonczel
z przyjemnymi angielskimi melodiami można się przekonać, zwłaszcza w piosenkach
napisanych przez Lynne’a, tym bardziej że po przesłuchaniu całej płyty
najbardziej zapada w pierś jej konsekwentna, choć cokolwiek zgrzytliwa
oryginalność (ELO było chyba pierwszym zespołem rockowym, który miał na stałe w
składzie wiolonczelistę i waltornistę, choć trzeba dodać, że na tym drugim
instrumencie grywał wcześniej basista The Who). Mimo że pierwsze wrażenie może
być wręcz odstręczające, może warto zostać z tą płytą na dłużej, bo potrafi
odsłonić drzemiące w niej połacie dzikiego piękna.
Ze wszystkich oczywistych
mankamentów tego odważnego albumu najbardziej smuci mnie to, że Roy Wood
wyraźnie przegrywa pojedynek na kompozycje z Jeffem Lynne’m, którego sam
przecież sprowadził do The Move i poduczył fachu. Już na rzeczonym Message
From the Country nie da się ukryć, że uczeń prześcignął mistrza (lub
precyzyjniej: mistrz się wypstrykał), ale tam na obronę Wooda można przytoczyć
dwie fantastyczne piosenki z równocześnie wydanych singli (Tonight i Chinatown).
Tutaj już nie ma o czym mówić – najlepszy numer Wooda na płycie (Whisper – przepiękna
instrumentalna część środkowa) zaledwie dorównuje najsłabszemu działu Lynne’a
(chyba Nellie). Jak mi się wydaje, Roy tak dalece zapomniał się w
eksperymentach z brzmieniem, że odstawił na bok melodie (wyłączając z kolei
zbyt łatwo wpadający w ucho instrumentalny First Movement). Najlepszym
przykładem są tu całkiem przyjemna pioseneczka Look At Me Now, którą
kompletnie zrujnowały ohydne solówki na dudach oraz przepompowany instrumental Battle
of Marston Moor – i jeden i drugi numer ma całkiem niezłe momenty,
tylko co nam po nich gdy walą się nam na głowę przepiłowane przez wiolonczele
drzewa. Za to Drzew Lynne – ponoć od zawsze marzył o stadionach – był
sprytniejszy i zawsze wychodził od konkretnej melodii, którą tylko udziwniał –
i to jak!
Najlepsze utwory na
płycie są wyraźnie dwa. Przede wszystkim singlowa (i nawet top tenowa) 10538
Overture, gdzie proporcje między popem i artem, ładem i zgrzytem, Royem i
Jeffem są najlepiej wyważone. Co tu dużo mówić – numer jest dla mnie
porywający, od początkowego riffu po ostatnie podrygi muzycznego leśnictwa
(jedyny mankament to tekst – niezłe jaja – did you see your friend/crying
from his eyes today (dobrze, że nie z dupy) – trzeba się niestety
przyzwyczaić, teksty ELO pozostaną nawet na rockową modłę do bólu banalne). Z
kolei Queen of the Hours ma jeszcze bardziej zwiewną melodię i porywa
raczej do niespokojnego tańca niż wprawia w osłupiałe uniesienie. W każdym
razie, obydwa pomieściły na tyle dużo smaczków brzmieniowych, rytmicznych i
harmonicznych, że można do nich często powracać bez obawy o znudzenie.
Podjudzony przez
starszego kolegę, Lynne poważył się także na dwie formy bardziej monumentalne.
W posępnej piosence Nellie Takes Her Bow z nawet udanym tekstem o
dziewczynie, która ucieka przed życiem na scenę, umieścił długą instrumentalną dygresję
(oczywiście na waltornię i piłujące smyczki), z kolei forma w zasadzie
instrumentalnej Manhattan Ramble jest dokładnie odwrotna: monumentalny
motyw jakby wzięty z jakiejś mrocznej parady przedzielony jest biegnącą, lekko
groteskową operetką – wszystko razem składa się w nieźle pomyloną całość, jest
się czym przestraszyć.
Całości dopełnia
niepozorna pioseneczka Mr. Radio, która staje się o tyle ważna, że
najbardziej przypomina późniejsze poczynania Orkiestry, która przecież przeszła
do historii bynajmniej nie ze względu na swoje eksperymenta, ale gładziudkie
popowe (czy wręcz dyskotekowe) produkcje z przełomu lat siedemdziesiątych i
osiemdziesiątych. W zwrotkach mamy tu niemal czysty, słoneczny i nieco tęskny
pop. I bardzo zresztą fajnie - na razie w Panu Radiu ciągle grają wywrotowe
smyczki, swobodnie nawiązujące do muzyki klasycznej, bębny Beva Bevana są wyraźnie
za ciężkie (może to w sumie nie takie znowu śmieszne, że w latach 80-ych „wzmocnił”
Sabbathów), a i intro, o outro opierają się na smacznych eksperymentach z
odtwarzaniem taśmy od tyłu. Na razie zatem jesteśmy lata świetlne od koszmarnej płyty
Discovery, ale nie bój, nie bój – zaraz ci wyłączą!
Na razie dwa lidery wzięły
się za łby… :(
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym