wtorek, 2 października 2012

SIMON & GARFUNKEL - The Concert In Central Park



well it’s great to do a neighbourhood concert…

Simon & Garfunkel
The CONCERT IN CENTRAL PARK
1982

genre: pop-rock, folk, folk-rock
best song: Scarborough Fair
best moment: harmonia Garfunkela w ostatniej zwrotce American Tune

(pełna track-lista DVD):
Mrs Robinson * Homeward Bound * America * Me and Julio Down By The Schoolyard * Scarborough Fair * April Come She Will * Wake Up Little Suzie * Still Crazy After All These Years * American Tune * Late In The Evening * Slip Slidin’ Away *  A Heart In New York * The Great Late Johnny Ace * Kodachrome/ Maybellene * Bridge Over Troubled Water * 50 Ways To Leave Your Lover * The Boxer * Old Friends * Bookends * The 59th Street Bridge Song (Feelin’ Groovy) * The Sound Of Silence * Late In The Evening (Encore)

(w wersji płytowej brakuje The Great Late Johnny Ace i bisowej wersji Late In the Evening)

* * * *

Bardzo trudno pisać mi o tej płycie, która na fali niewątpliwego sukcesu Koncertu w Central Parku przyniosła odnowienie popularności duetu i niejako przedstawiła go nowemu pokoleniu, także u nas. Z tego powodu dla wielu Czytających te słowa The Concert In Central Park jest albumem kultowym. Jakkolwiek (o dziwo) nie zależy mi zbytnio by tę kultowość obalić, bo wydarzenie musiało to być wręcz nieziemskie, muszę trochę odbrązowić samą zawartość artystyczną. Bo tak się składa, że dla mnie nie jest to najlepszy album ani nawet najlepsza koncertówka Simona i Garfunkela.

Po pierwsze, panowie leciutko się zestarzeli, a może nawet nie to, ale w tych konfliktach i niepowodzeniach osobistych stracili cząstkę tego niewymuszonego geniuszu, który aż od nich bił w latach 60-tych. Lepsi ode mnie wokaliści wprawdzie się ze mną nie zgadzają, ale na moje ucho Artie – miejscami – śpiewa jedynie dobrze, wysokich nut (np. w Old Friends, a co gorsza i w zakończeniu Bridge) nie bierze z taką wręcz szelmowską swobodą jak niegdyś i w jego głosie bywa, że słychać „piach”. Może to tylko niedyspozycja dnia, wszak sam Garfunkel nie był ze swojego występu zadowolony. Jeśli chodzi o Paula, to niestety zapewne przez skutki kontuzji kciuka z połowy lat 70-tych, zdezelował się tu do roli trzeciego gitarzysty, a przecież tak genialnie kiedyś radził sobie jako gitarzysta j e d y n y! No i najważniejsze, wbrew temu co mówili w „Piosenkach dla Ameryki” (1969) o „harmonicznych gierkach” (w sensie: mocno w tym siedząc wyklucza się rozwiązania banalne), tutaj do ich poczynań na tym polu, sztamp(k)a się dwa trzy trzy razy wkradła (co to nagle za rzewne siódemki w silently for me i pierwszej zwrotce Kodachrome?) W sumie się to wszystko logicznie układa – w ich głosach po prostu słychać tę NIE DO KOŃCA jedność jednak, niestety…

Te wszystkie smęcenia powyżej to jednak naprawdę drobiazgi i znikłyby mi one w Ogromie wydarzenia, gdyby nie to, że ów sam ogrom lekko szemrany. Muszę wprawdzie przyznać, że jedenastoosobowemu zespołowi towarzyszącemu duetowi okazało się uzyskać brzmienie zaskakująco spójne zważywszy na to jak potężną gamę barw musieli okiełznać (to znaczy: chyba brawa dla Simona – songwritera za taką różnorodność przez te wszystkie lata), tylko że w efekcie dostaliśmy sound nieco OBOK klasycznego soundu S&G. Myślę, że nie tylko mnie najbardziej z całego programu wzruszają wykonania najbardziej intymne, czyli krótki set akustyczny bliżej początku (Scarborough + April) i dłuższy na bis (co znamienne, to wtedy Garfunkel w sumie śpiewa najlepiej). Oczywiście ze względów technicznych i scenariuszowych trudno było oczekiwać, żeby cały koncert  zagrać na jednej gitarze, ale po co to elektryczne pianino, po co to solo gitary w Americe, po co te tandetne rytmy „na i” w Homeward Bound i zwłaszcza w Boxerze… I tak dalej…

Tak, zdecydowanie pierwszym w setliście i chyba największym w zbiorze klejnotem jest Scarborough Fair. Narzekałem na to, że w wykonaniach „z epoki” brakowało mi Canticle, a tutaj wystarczyło kilka czujnych dodatków (lekki bas i bardzo trafione, dalekie partie organów) żeby wszystko się zgadzało. Podobnych wysokości można doznać przy American Tune. O ile jak dla mnie żaden utwór z repertuaru duetu nie umywa się w wykonaniu z Central Parku do wersji studyjnej, to jeśli chodzi o solowe piosenki Simona, jeśli już przełkniemy to, że tu w ogóle są, można debatować - głos Garfunkela wynagradza (czasem z dużą nawiązką) rozczarowania brzmieniowe. Najlepszym przykładem jest tu na pewno wspomniana ballada – wysoka harmonia Arta z ostatniej zwrotki nie ma w sobie nic tandetnego i przypomina swoim wyrafinowaniem najlepsze momenty (oczywiście studyjnego) Boxera.  Można się zasłuchać i wzruszyć. Także w krańcowo odmiennym klimatycznie Me and Juliu głos Garfunkela nadaje piosence pożądanej wyrazistości i pełni, jakże brakowało tego głosu w całkiem skądinąd sympatycznej wersji studyjnej! Jeśli chodzi o Kodachrome, to akurat tutaj aura jest zupełnie inna niż w promiennie rozchybotanej wersji z płyty There Goes Rhymin’ Simon, nie jestem przekonany ani do rockowego osadzenia i jak wspomniałem do harmonizacji. Mimo wszystko piosenka jest wciąż przyjemna i nawet dość ryzykowne połączenie z Maybellene jej nie szkodzi. Jeśli chodzi o covery, to na pewno Wake Up Little Suzie wypada lepiej niż bezbarwne Bye Bye Love na pożegnalnej płycie S&G, choć ja bym wolał jeszcze bardziej oszczędną aranżację. Z kolei śpiewana solo przez Garfunkela A Heart In New York absolutnie w niczym nie przeszkadza ale i nie bardzo pomaga w swojej przyjemnej nijakości. Zupełnie na drugim skraju spektrum wyrazistości znajdują się za to stricte solowe piosenki Simona (choć trzeba tu dodać, że Art nie schodzi wtedy ze sceny, a nawet ujmująco nuci sobie wtedy pod nosem): nad każdą warto się pochylić, tylko… może akurat nie tego wieczoru?

No właśnie, na pierwszy rzut oka wydaje się, że tamten koncert to było coś jak pojednanie, święto jedności i powrót do raju. Ja mówię: trzy razy tak i trzy razy nie do końca. Być może nawet dobrze, że stało się tak a nie inaczej, bo przecież w tym Central Parku mógł teoretycznie urodzić się wielki odgrzewany kotlet, a tego Simonowi i Garfunkelowi zarzucić na tej płycie nie sposób. Jak bym jednak nie spojrzał, do pełni szczęścia i pod względem mitologicznym, i artystycznym brakuje mi jednej gwiazdki.

A to i tak całkiem przecież dobry wynik. Ach gdyby drugi z tych rozpadłych się w 1970 roku zespołów mógł tak powrócić na jeden koncert na cztery gwiazdki…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym