Simon
& Garfunkel
The
CONCERT IN CENTRAL PARK
1982
genre: pop-rock, folk, folk-rock
best song: Scarborough
Fair
best moment:
harmonia Garfunkela w ostatniej zwrotce American Tune
(pełna
track-lista DVD):
Mrs
Robinson * Homeward Bound * America * Me and Julio Down By The Schoolyard *
Scarborough Fair * April Come She Will * Wake Up Little Suzie * Still Crazy
After All These Years * American Tune * Late In The Evening * Slip Slidin’ Away
* A Heart In New York * The Great Late
Johnny Ace * Kodachrome/ Maybellene * Bridge Over Troubled Water * 50 Ways To
Leave Your Lover * The Boxer * Old Friends * Bookends * The 59th
Street Bridge Song (Feelin’ Groovy) * The Sound Of Silence * Late In The
Evening (Encore)
(w wersji
płytowej brakuje The Great Late Johnny Ace i bisowej wersji Late In the
Evening)
* * * *
Bardzo trudno pisać mi o
tej płycie, która na fali niewątpliwego sukcesu Koncertu w Central Parku
przyniosła odnowienie popularności duetu i niejako przedstawiła go nowemu
pokoleniu, także u nas. Z tego powodu dla wielu Czytających te słowa The
Concert In Central Park jest albumem kultowym. Jakkolwiek (o dziwo) nie
zależy mi zbytnio by tę kultowość obalić, bo wydarzenie musiało to być wręcz nieziemskie,
muszę trochę odbrązowić samą zawartość artystyczną. Bo tak się składa, że dla
mnie nie jest to najlepszy album ani nawet najlepsza koncertówka Simona i
Garfunkela.
Po pierwsze, panowie
leciutko się zestarzeli, a może nawet nie to, ale w tych konfliktach i
niepowodzeniach osobistych stracili cząstkę tego niewymuszonego geniuszu, który
aż od nich bił w latach 60-tych. Lepsi ode mnie wokaliści wprawdzie się ze mną nie
zgadzają, ale na moje ucho Artie – miejscami – śpiewa jedynie dobrze, wysokich
nut (np. w Old Friends, a co gorsza i w zakończeniu Bridge) nie
bierze z taką wręcz szelmowską swobodą jak niegdyś i w jego głosie bywa, że słychać
„piach”. Może to tylko niedyspozycja dnia, wszak sam Garfunkel nie był ze
swojego występu zadowolony. Jeśli chodzi o Paula, to niestety zapewne przez
skutki kontuzji kciuka z połowy lat 70-tych, zdezelował się tu do roli
trzeciego gitarzysty, a przecież tak genialnie kiedyś radził sobie jako
gitarzysta j e d y n y! No i najważniejsze, wbrew temu co mówili w „Piosenkach
dla Ameryki” (1969) o „harmonicznych gierkach” (w sensie: mocno w tym siedząc
wyklucza się rozwiązania banalne), tutaj do ich poczynań na tym polu, sztamp(k)a
się dwa trzy trzy razy wkradła (co to nagle za rzewne siódemki w silently for me
i pierwszej zwrotce Kodachrome?) W sumie się to wszystko logicznie
układa – w ich głosach po prostu słychać tę NIE DO KOŃCA jedność jednak,
niestety…
Te wszystkie smęcenia
powyżej to jednak naprawdę drobiazgi i znikłyby mi one w Ogromie wydarzenia,
gdyby nie to, że ów sam ogrom lekko szemrany. Muszę wprawdzie przyznać, że jedenastoosobowemu
zespołowi towarzyszącemu duetowi okazało się uzyskać brzmienie zaskakująco
spójne zważywszy na to jak potężną gamę barw musieli okiełznać (to znaczy:
chyba brawa dla Simona – songwritera za taką różnorodność przez te
wszystkie lata), tylko że w efekcie dostaliśmy sound nieco OBOK
klasycznego soundu S&G. Myślę, że nie tylko mnie najbardziej z
całego programu wzruszają wykonania najbardziej intymne, czyli krótki set
akustyczny bliżej początku (Scarborough + April) i dłuższy na bis (co
znamienne, to wtedy Garfunkel w sumie śpiewa najlepiej). Oczywiście ze względów
technicznych i scenariuszowych trudno było oczekiwać, żeby cały koncert zagrać na jednej gitarze, ale po co to
elektryczne pianino, po co to solo gitary w Americe, po co te tandetne
rytmy „na i” w Homeward Bound i zwłaszcza w Boxerze… I tak dalej…
Tak, zdecydowanie
pierwszym w setliście i chyba największym w zbiorze klejnotem jest Scarborough
Fair. Narzekałem na to, że w wykonaniach „z epoki” brakowało mi Canticle,
a tutaj wystarczyło kilka czujnych dodatków (lekki bas i bardzo trafione,
dalekie partie organów) żeby wszystko się zgadzało. Podobnych wysokości można
doznać przy American Tune. O ile jak dla mnie żaden utwór z repertuaru
duetu nie umywa się w wykonaniu z Central Parku do wersji studyjnej, to jeśli chodzi o solowe piosenki
Simona, jeśli już przełkniemy to, że tu w ogóle są, można debatować - głos
Garfunkela wynagradza (czasem z dużą nawiązką) rozczarowania brzmieniowe.
Najlepszym przykładem jest tu na pewno wspomniana ballada – wysoka harmonia
Arta z ostatniej zwrotki nie ma w sobie nic tandetnego i przypomina swoim
wyrafinowaniem najlepsze momenty (oczywiście studyjnego) Boxera. Można się zasłuchać i wzruszyć. Także w krańcowo
odmiennym klimatycznie Me and Juliu głos Garfunkela nadaje piosence
pożądanej wyrazistości i pełni, jakże brakowało tego głosu w całkiem skądinąd
sympatycznej wersji studyjnej! Jeśli chodzi o Kodachrome, to akurat
tutaj aura jest zupełnie inna niż w promiennie rozchybotanej wersji z płyty There
Goes Rhymin’ Simon, nie jestem przekonany ani do rockowego osadzenia i jak
wspomniałem do harmonizacji. Mimo wszystko piosenka jest wciąż przyjemna i
nawet dość ryzykowne połączenie z Maybellene jej nie szkodzi. Jeśli
chodzi o covery, to na pewno Wake Up Little Suzie wypada lepiej niż bezbarwne
Bye Bye Love na pożegnalnej płycie S&G, choć ja bym wolał jeszcze
bardziej oszczędną aranżację. Z kolei śpiewana solo przez Garfunkela A Heart
In New York absolutnie w niczym nie przeszkadza ale i nie bardzo pomaga w
swojej przyjemnej nijakości. Zupełnie na drugim skraju spektrum wyrazistości
znajdują się za to stricte solowe piosenki Simona (choć trzeba tu dodać, że Art
nie schodzi wtedy ze sceny, a nawet ujmująco nuci sobie wtedy pod nosem): nad
każdą warto się pochylić, tylko… może akurat nie tego wieczoru?
No właśnie, na pierwszy
rzut oka wydaje się, że tamten koncert to było coś jak pojednanie, święto
jedności i powrót do raju. Ja mówię: trzy razy tak i trzy razy nie do końca.
Być może nawet dobrze, że stało się tak a nie inaczej, bo przecież w tym
Central Parku mógł teoretycznie urodzić się wielki odgrzewany kotlet, a tego
Simonowi i Garfunkelowi zarzucić na tej płycie nie sposób. Jak bym jednak nie
spojrzał, do pełni szczęścia i pod względem mitologicznym, i artystycznym
brakuje mi jednej gwiazdki.
A to i tak całkiem
przecież dobry wynik. Ach gdyby drugi z tych rozpadłych się w 1970 roku
zespołów mógł tak powrócić na jeden koncert na cztery gwiazdki…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym