sobota, 22 września 2012

SIMON & GARFUNKEL - Bridge Over Troubled Water

Jubilation!

She loves me again, I fall on the floor and I laughing

Simon & Garfunkel
BRIDGE OVER TROUBLED WATER
1970

genre: pop, pop-rock, folk, folk-rock, world music, reggae
best song: The Boxer
best moment: (żeby nie było zbyt przewidywalnie:) wysoka harmonia Garfunkela w ostatnim refrenie Keep the Customer Satisfied

Bridge Over Troubled Water * El Condor Pasa * Cecilia * Keep the Customer Satisfied * So Long, Frank Lloyd Wright * The Boxer * Baby Driver * The Only Living Boy In New York * Why Don't You Write Me * Bye Bye Love * Song For the Asking 

* * * * i ½

To nie musiała być ostatnia płyta S&G. Jak dziś wiadomo, zespół rozpadł się pod ciężarem przeciwnej mieszaniny kompleksów, egów, nieporozumień związanych z udziałem najpierw obu a ostatecznie tylko Arta w pracach na planie „Paragrafu 22” i ogólnych dorosłych szarości. Jednak dodany do ostatniego wydania albumu dokument o jego powstawaniu zawiera ujęcia filmowe na których między Paulem i Artiem można łatwo wyczuć ciągle bardzo silną przyjacielską więź, której nie sposób udać czy zagrać przed kamerą. A jeśli kogoś, bo w sumie czemu, nie interesują wątki biograficzne, nie musi specjalnie przykładać ucha żeby wysłyszeć wyraźne wyżyny artystyczne. O ile większe niż nawet na Bookends porzucenie idiomu folkowego (bo powiedzmy sobie wyraźnie że nalepka „folk-rock” była jednak drugorzędna) i otwarcie się na tak egzotyczne z pozoru gatunki jak reggae (w ogóle pierwsze co przykuwa uwagę w kontekście całego niniejszego albumu, to to ile tutaj RYTMU…) było akurat świadectwem wyzwolenia się Simona spod skrzydeł teamu aranżerskiego (Art + producent Roy), to wyraźny powiew nowego w samej harmonizacji nie mógł pojawić się ot tak sobie, ze zmęczenia sobą.

Chodzi o to, że do tej pory trademarkiem tandemu było współbrzmienie d w ó c h głosów, które były poprowadzone w tak misterny sposób, że gdy swoim zwyczajem dokładałem sobie do tego trzeci, miałem dobitne wrażenie przesytu i zbędności. Pomiędzy tych panów po prostu nie wypadało włożyć ni patyczka! Na palcach jednej ręki można wyliczyć w dotychczasowej dyskografii momenty w których na ów najcenniejszy na świecie dwugłos (sorry Winnetou & Old Shatterhand a także ucaowania dla Phil & Don oraz John & Paul) nałożono jakąś dodatkową partię: Scarborough Fair, Feelin’ Groovy i You Don’t Know…, przy czym w żadnym wypadku nie chodziło tu o klasycznie popowy trójgłos (podstawa+tercja+kwinta) tylko o quasi polifoniczne zamieszanie. A tutaj już w Cecilii atakuje nas zwalista piętrowość w harmoniach (nie wiem czy nie aż na cztery tam śpiewają) i o dziwo pozostaje tak w miarę do końca – policzyłem że piętrowe wielogłosy pojawiają się w WIĘKSZOŚCI utworów na płycie (sześć na 11, a wliczając bonusowe Fejo: siedem na 12). Czasem zupełnie zresztą po cholerę – jeśli ktoś myśli, że Bye Bye Love jest naprawdę z koncertu, to niech się wsłucha w aranżację wokalną, okazuje się, że koncertowe są tylko „brawa na i” (jak się dowiadujemy ze wspomnianego dokumentu, wybrano tę publiczność, która klaskała najrówniej), natomiast w ostatnim refrenie mamy dwóch Artów nad Paulem i jeszcze dodatkowe dośpiewki. Ten utwór pokazuje zresztą najlepiej jaką cenę musiał zapłacić DUET za przeistoczenie się w pełnoprawny ZESPÓŁ (i to zespół studyjny) – znikła gdzieś ta wręcz namacalna intymna więź na linii wykonawca-słuchacz i do poczynań wkradło się trochę popisu. Ale to są drobiazgi przy najważniejszym: zespół który robi tak niewymuszoną (bo w odróżnieniu od Sounds i Bookends, ten album robi wrażenie dość spójnego) woltę stylistyczną nie może przeżywać kryzysu. Takiego zespołu się kurwa nie rozwiązuje!

Ale to wszystko są recenzenckie ujadania. Dla prostego słuchacza, którym mam jeszcze nadzieję się stać, album jest tak dobry jak dobre są kompozycje. No to ten przynosi najwięcej hitów z kanonu i są to hity największe. Najogromniejsze są oczywiście piosenka tytułowa oraz The Boxer. Co ciekawe, oba mają najwięcej wspólnego ze „starym S&G”, pomimo użycia „czarnego” fortepianu w pierwszej i egzotycznego (harmonijka basowa, LOL) instrumentarium w drugiej. Co do Bridge, pozostaje mi tylko wrzucić pieniążek pod budowę pomnika duetu Simon & Garfunkel. W samym geście oddania przez Paula swojej najlepszej jak uważał kompozycji do niemal solowego zaśpiewania Artowi już jest coś nieziemskiego, a każdy kto zna ten numer czyli każdy przyzna, że i pod względem aranżacyjnym i wykonawczym mamy tu do czynienia z absolutnym mistrzostwem, mimo że doskonale widać, że tekst do trzeciej zwrotki jest napisany na pięć minut przed zamknięciem numeru. A ja i tak wolę The Boxer, który swoją niewydumaną progresją akordową C-C(+B)-a-G-itd. z początku wprowadza nas na stare śmiecie (czytaj: dworce)  ale z biegiem minut rozlewa się do monumentalnych proporcji, częstując nas po drodze niezapomnianym „lie-la-lie” i przecudnym breakiem instrumentalnym autorstwa Garfunkela opartym na współbrzmieniu trąbki i gitary pedal steel. Trochę tylko szkoda, że to nie Anglia, bo tam w tej rozbuchanej końcówce użyto by pewnie mellotronu, a tutaj ta orkiestra jest mi znowu nieco zimnawa. Wszystko jednak rekompensują te niskie uderzenia Mooga w samej kulminacji kulminacji, ale to jeszcze nie koniec – zamiast skończyć się na wysokim C jak w Bridge, tutaj wszystko się błogosławienie uspokaja i na placu boju zostają tylko gitary akustyczne… i wtedy w tle słychać jeszcze urwaną skargę Garfunkela, która ma w sobie prawie taką samą wagę jak to całe narastanie sprzed chwili. Przecudny utwór.

Kolejne dwa hity świadczą o klasie duetu tym bardziej, że są dla jego stylistyki mniej lub bardziej egzotyczne. W El Condor Pasa Simon i Garfunkel dołożyli głosy (i tekst) do już istniejącego utworu zespołu Los Incos, z kolei Cecilia wibruje kpiącą radością i atakuje wspomnianą ścianą harmoniczną i przede wszystkim interesującym podkładem rytmicznym wynikłym ze spontanicznego muzykowania na słynnej Blue Jay Way. Na niektórych składankach można znaleźć jeszcze dwie inne piosenki z Bridge Over Troubled Water: przede wszystkim przepiękną choć ulotną i może dlatego niesłusznie zapomnianą deklaracją (na próżno?) bezinteresownej przyjaźni Song For the Asking (na kompilacji Definitive Simon and Garfunkel zamykała całość i to tuż po wybrzmieniu Bridge i o dziwo jak dla mnie uniosła ten ciężar) oraz nieco drażniącą rozbuchanymi saksofonami, jadowitą Keep the Customer Satisfied. Warto się przebić przez jej blaszany zgiełk, bo czeka pod nim na nas przede wszystkim niezwykle sycący refren (pod koniec Art krzyczy(!) w swoich wysokich rejestrach, ubejb!) Równie cenne są dwa mniej rozbuchane album tracks. So Long, Frank Lloyd Wright wydaje się być niby w starym stylu, ale gitara klasyczna w podstawie, lekko jazzawa i lekko karaibska, jest zupełnie niepodobna do żadnej wcześniejszej partii Simona a na dodatek mamy tu piękne solo na flecie i niepokojącą orkiestrę w tle. Bardziej porusza mnie elegijny Only Living Boy In New York w którym dość zwiewną melodię w zwrotce zestawiono z szalenie napiętymi i skomasowanymi backing vocals (Paul i Art nałożyli podobno kilkanaście partii śpiewanych na całą epę). Niewesoła całość przywołuje stare niedobre niepokoje z dawniejszych piosenek Simona.

No właśnie, jak każdy inny rasowy neurotyk, Paul Simon wyciągnął w poetyckiej formie na światło dzienne nurtujące go w danym momencie boleści i w tym (Only Living Boy) a jeszcze bardziej w poprzednim (Frank Lloyd Wright) wypadku chodziło o napięcia związane z jego artystyczną drugą połową. Napięcia, które zagrodziły drogę do wejścia na album bardzo ładnej tradycyjnej piosence Fejo (pisze się inaczej, ale nawet przeczytać ocznie trudno) a za to sprawiły, że pojawiły się na nim dwie słabsze piosenki Baby Driver i Why Don’t You Write Me, których słucha się w sumie jak solowych nagrań Simona (zwłaszcza żal tej drugiej, w wersji koncertowej na dwa głosy i jedną gitarę brzmiała bardziej przekonująco). Architects may come and architects may go and never change your point of youNa szczęście na dłuższą metę te słowa okazały się nietrafne – co jakiś czas Simon z Garfunkelem jednak potrafią się zejść i harmonizować do świtu, (trochę) jak dawniej. Tych nienagranych płyt jednak bardzo szkoda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym