Simon
& Garfunkel
WEDNESDAY
MORNING, 3 A.M.
1964
genre: "exciting new sounds in the
folk tradition” ;)
best song: Sparrow
best moment: harmonia w trzeciej
linijce każdej zwrotki Wednesday Morning, 3 A.M.
You Can
Tell the World * Last Night I Had the Strangest Dream * Bleeker Street *
Sparrow * Benedictus * The Sound of Silence (wersja akustyczna) * He Was My
Brother * Peggy-O * Go Tell It On the Mountain * The Sun Is Burning * The Times
They Are A-Changing * Wednesday Morning, 3 A.M.
* * * i ½
Prawie rok po wydaniu tej
płyty, gdy album nie zdołał wejść na żadną listę i duet już zdążył się rozpaść,
prezenter WBZ Radio w Bostonie upodobał sobie poniewczasie piosenkę The
Sound of Silence i zaczął ją konsekwentnie nadawać. Z każdą kolejną
prezentacją dzwoniło coraz więcej słuchaczy zauroczonych malowniczą skargą na
temat alienacji wyśpiewaną w nieskazitelnej harmonii. Kierownictwo firmy
Columbia wyczuło potencjał pogrzebanej już płyty i zaprzęgło muzyków
akompaniujących Bobowi Dylanowi do dogrania rockowej instrumentacji do coraz
popularniejszej piosenki. Paul Simon był wtedy w Danii i tuż przed wyjściem
solo na scenę z bezbrzeżnym zdumieniem wyczytał w jakimś magazynie muzycznym,
że jego własny utwór sprzed roku wszedł na listy przebojów. W Sylwestra był już
na szczycie.
Dziwnie jest pomyśleć, że
miliony osób zawdzięczają miliony wzruszeń fanaberii jednego DJ-a. Oczywiście
debiutancki album duetu jest ich najmniej cenionym dziełem, ale dziś już nikt
raczej by nie powiedział, że zasługuje na zapomnienie. Takie tam promocyjne
paradoksy…
Sam debiut też jest nieco
paradoksalny. Wiele jest głosów przekonujących, że Simon & Garfunkel
najlepiej wypadają na składankach, bo regularne albumy są irytująco nieregularne.
Wiele jest też głosów utyskujących na eksperymenty brzmieniowe, po co ta elektronika
skoro chłopaki najlepiej wypadają tylko z towarzyszeniem gitary akustycznej.
Otóż na tej bardzo zwartej brzmieniowo płycie we wszystkich piosenkach głosom
akompaniuje jedynie akustyczna gitara (jedynie w Last Night… ktoś gra na
banjo nie wiadomo po co). I co? Płyta na pewno nie zasługiwała na zapomnienie,
ale jakiś niedosyt mimo wszystko pozostaje…
Oczywiście możemy się
łatwo domyśleć w czym rzecz. Płyta Wednesday Morning, 3 A.M. odstaje od
późniejszych (choć według mnie nie wszystkich i nie bardzo) jakością
kompozycji, przede wszystkim nieautorskich. Na 12 numerów tylko 5 podpisał Paul
Simon (w tym jeden lewą ręką, tzn. pod pseudonimem). To niby podobnie jak na Please
Please Me, ale jakież inne to covery, co tu dużo mówić, płyta jest
jednorodnie folkowa i takie też są jej szeroko pojęte źródła. Na siedem
przeróbek jak dla mnie swobodnie nad poprzeczką (zawieszoną przez materiał
autorski) przechodzą trzy. Przede wszystkim The Sun Is Burning, która –
to bardzo simonowski patent – pod przykrywką słodkiego dwugłosu maluje obraz
nuklearnej pożogi, jedynie można by tu nieco narzec na łopatologię w tekście,
do której sam Simon nigdy by się nie posunął, ale może temat utworu ją
usprawiedliwia. Może. Bardzo wzruszające jest też garfunkelowe opracowanie
szesnastowiecznego motetu pt. Benedictus, choć stylistycznie do reszty
albumu nie bardzo pasuje. Na płycie są jeszcze dwie inne jednoznacznie
chrześcijańskie piosenki, z których o wiele lepiej wypada ognista You Can
Tell The World. W połączeniu z topornie wybijanym numerem Dylana,
wspomnianą śpiewaniną z banjo w tle i miłą choć nic nie znaczącą folkową
balladką Peggy-O dostajemy lekkiego zawrotu głowy. Tym bardziej, że
wobec bardzo konsekwentnie poprowadzonych piosenek autorskich wszystkie covery
(może poza The Sun Is Burning) wypadają mało autentycznie i niezbyt
esencjonalnie. No ale taka bywa różnica między wyśpiewaniem siebie a
wyśpiewaniem kogoś. Okazuje się, że nawet od Dylana oddzielała Simona niejedna
góra.
Spośród wspomnianej self-pennej
piątki wyróżniają się mi zdecydowanie trzy. Klasa The Sound of Silence
to oczywista oczywistość (tutaj w pierwotnej akustycznej wersji jest chyba
nawet lepiej niż w tej „kanonicznej”, nic tu nie rozprasza słodkiej posępności),
ale mi jeszcze bardziej podoba się bardziej klarowny w przesłaniu Sparrow.
Ten utwór ma wszystkie znamiona simonogarfunkelowskiego klasyka: wzruszającą
melodię pięknie ozdobioną niebanalnymi harmoniami (w zwrotkach Garfunkel śpiewa
barytonem dolną partię pod głosem Paula), kontrastujący z nią tekst wyrzucający
światu (tu co ciekawe nieożywionemu) że za mało w nim dobra i niebywale
precyzyjną podstawę gitary akustycznej, której Simon był niedocenionym
mistrzem. A jednak ten utwór jakoś nie wszedł do kanonu (czytaj na żadną ważniejszą
składankę)… Bywa w nim za to wzruszający tytułowy – tutaj największe
wrażenie robi sama harmonia, tak misternie utkana, że strasznie trudno się połapać
kto śpiewa głos pierwszy a kto drugi, właściwie zmienia się to z linijki na linijkę,
ba, ze słowa na słowo. Honoru, że to piękne. Dobrze (choć tak naprawdę to też jednak
zarzut), że pod względem realizatorskim jest tu dość dolnolotnie: po prostu
buch, w jednym kanale Simon, w drugim Garfunkel (przez co Wasz Niegodny Smuga
mógł łatwo opracować rzeczone aranże by potem błyszczeć na studniówce hę hę…) Na
prawdziwy Simon & Garfunkel sound, to znaczy (jak tłumaczył
realizator/producent/trzeci członek duetu Roy Halee) jedną ścieżkę zaśpiewaną razem
do jednego mikrofonu później dublowaną osobno przez Paula i Artiego, trzeba
będzie poczekać do płyty Parsley Sage Rosemary & Thyme.
Dwie kolejne piosenki
Paula na tej płycie kuleją nieco (naprawdę nieco) z różnych powodów. Bleeker
Street jest dla mnie po prostu nudnawa pod względem muzycznym i nie bardzo
chce mi się zagłębiać w subtelności tekstu, z kolei w He Was My Brother
(nie przypadkowo pozostawionym jako written by Paul Kane) słychać brak twórczej
autonomii. Utwór broni się zaangażowaniem w sprawę i ciekawą harmonią
Garfunkela, ale tak naprawdę brzmi jak jeszcze jeden cover. Przede wszystkim
chyba chodzi tu o tekst. W pozostałych swoich utworach Simon popisał się na
tyle, że już przez same dokonania na
debiucie mógłby się zapisać na bona do Top Tenu tagzwanych „Poetów Rocka”.
Trochę tu szydzę, bo wiadomo, że songwriting i poezja to dwie nieco
różne rzeczywistości i trzeba uważać by ich nie mieszać (nie bez powodu
najlepszy tekst zespołu The Doors, tu się narażę hehe, jest swego rodzaju recytacją,
co z tego że na tle zgniatanej puszki z colą et al). Kończąc z żartami, Paul
Simon jako jeden z pierwszych okołorockowych artystów udowodnił, że autor
tekstów może być subtelny, oczytany, ironiczny i enigmatyczny a jego dzieła nie
muszą składać się z kilku losowo ułożonych wariantów słów „ love”, „baby” i „formaldehyde”
. I za to chyba największe brawa, choć niegłośne, bo po wybrzmieniu ostatniego
kawałka trzeba się najpierw lekko otrząsnąć z zadumania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym