piątek, 7 września 2012

SIMON & GARFUNKEL - Wednesday Morning, 3 A.M.



My life seems unreal, my crime an illusion…

Simon & Garfunkel
WEDNESDAY MORNING, 3 A.M.
1964

genre: "exciting new sounds in the folk tradition” ;)
best song: Sparrow
best moment: harmonia w trzeciej linijce każdej zwrotki Wednesday Morning, 3 A.M.

You Can Tell the World * Last Night I Had the Strangest Dream * Bleeker Street * Sparrow * Benedictus * The Sound of Silence (wersja akustyczna) * He Was My Brother * Peggy-O * Go Tell It On the Mountain * The Sun Is Burning * The Times They Are A-Changing * Wednesday Morning, 3 A.M.

* * * i ½

Prawie rok po wydaniu tej płyty, gdy album nie zdołał wejść na żadną listę i duet już zdążył się rozpaść, prezenter WBZ Radio w Bostonie upodobał sobie poniewczasie piosenkę The Sound of Silence i zaczął ją konsekwentnie nadawać. Z każdą kolejną prezentacją dzwoniło coraz więcej słuchaczy zauroczonych malowniczą skargą na temat alienacji wyśpiewaną w nieskazitelnej harmonii. Kierownictwo firmy Columbia wyczuło potencjał pogrzebanej już płyty i zaprzęgło muzyków akompaniujących Bobowi Dylanowi do dogrania rockowej instrumentacji do coraz popularniejszej piosenki. Paul Simon był wtedy w Danii i tuż przed wyjściem solo na scenę z bezbrzeżnym zdumieniem wyczytał w jakimś magazynie muzycznym, że jego własny utwór sprzed roku wszedł na listy przebojów. W Sylwestra był już na szczycie.

Dziwnie jest pomyśleć, że miliony osób zawdzięczają miliony wzruszeń fanaberii jednego DJ-a. Oczywiście debiutancki album duetu jest ich najmniej cenionym dziełem, ale dziś już nikt raczej by nie powiedział, że zasługuje na zapomnienie. Takie tam promocyjne paradoksy…

Sam debiut też jest nieco paradoksalny. Wiele jest głosów przekonujących, że Simon & Garfunkel najlepiej wypadają na składankach, bo regularne albumy są irytująco nieregularne. Wiele jest też głosów utyskujących na eksperymenty brzmieniowe, po co ta elektronika skoro chłopaki najlepiej wypadają tylko z towarzyszeniem gitary akustycznej. Otóż na tej bardzo zwartej brzmieniowo płycie we wszystkich piosenkach głosom akompaniuje jedynie akustyczna gitara (jedynie w Last Night… ktoś gra na banjo nie wiadomo po co). I co? Płyta na pewno nie zasługiwała na zapomnienie, ale jakiś niedosyt mimo wszystko pozostaje…

Oczywiście możemy się łatwo domyśleć w czym rzecz. Płyta Wednesday Morning, 3 A.M. odstaje od późniejszych (choć według mnie nie wszystkich i nie bardzo) jakością kompozycji, przede wszystkim nieautorskich. Na 12 numerów tylko 5 podpisał Paul Simon (w tym jeden lewą ręką, tzn. pod pseudonimem). To niby podobnie jak na Please Please Me, ale jakież inne to covery, co tu dużo mówić, płyta jest jednorodnie folkowa i takie też są jej szeroko pojęte źródła. Na siedem przeróbek jak dla mnie swobodnie nad poprzeczką (zawieszoną przez materiał autorski) przechodzą trzy. Przede wszystkim The Sun Is Burning, która – to bardzo simonowski patent – pod przykrywką słodkiego dwugłosu maluje obraz nuklearnej pożogi, jedynie można by tu nieco narzec na łopatologię w tekście, do której sam Simon nigdy by się nie posunął, ale może temat utworu ją usprawiedliwia. Może. Bardzo wzruszające jest też garfunkelowe opracowanie szesnastowiecznego motetu pt. Benedictus, choć stylistycznie do reszty albumu nie bardzo pasuje. Na płycie są jeszcze dwie inne jednoznacznie chrześcijańskie piosenki, z których o wiele lepiej wypada ognista You Can Tell The World. W połączeniu z topornie wybijanym numerem Dylana, wspomnianą śpiewaniną z banjo w tle i miłą choć nic nie znaczącą folkową balladką Peggy-O dostajemy lekkiego zawrotu głowy. Tym bardziej, że wobec bardzo konsekwentnie poprowadzonych piosenek autorskich wszystkie covery (może poza The Sun Is Burning) wypadają mało autentycznie i niezbyt esencjonalnie. No ale taka bywa różnica między wyśpiewaniem siebie a wyśpiewaniem kogoś. Okazuje się, że nawet od Dylana oddzielała Simona niejedna góra.

Spośród wspomnianej self-pennej piątki wyróżniają się mi zdecydowanie trzy. Klasa The Sound of Silence to oczywista oczywistość (tutaj w pierwotnej akustycznej wersji jest chyba nawet lepiej niż w tej „kanonicznej”, nic tu nie rozprasza słodkiej posępności), ale mi jeszcze bardziej podoba się bardziej klarowny w przesłaniu Sparrow. Ten utwór ma wszystkie znamiona simonogarfunkelowskiego klasyka: wzruszającą melodię pięknie ozdobioną niebanalnymi harmoniami (w zwrotkach Garfunkel śpiewa barytonem dolną partię pod głosem Paula), kontrastujący z nią tekst wyrzucający światu (tu co ciekawe nieożywionemu) że za mało w nim dobra i niebywale precyzyjną podstawę gitary akustycznej, której Simon był niedocenionym mistrzem. A jednak ten utwór jakoś nie wszedł do kanonu (czytaj na żadną ważniejszą składankę)… Bywa w nim za to wzruszający tytułowy – tutaj największe wrażenie robi sama harmonia, tak misternie utkana, że strasznie trudno się połapać kto śpiewa głos pierwszy a kto drugi, właściwie zmienia się to z linijki na linijkę, ba, ze słowa na słowo. Honoru, że to piękne. Dobrze (choć tak naprawdę to też jednak zarzut), że pod względem realizatorskim jest tu dość dolnolotnie: po prostu buch, w jednym kanale Simon, w drugim Garfunkel (przez co Wasz Niegodny Smuga mógł łatwo opracować rzeczone aranże by potem błyszczeć na studniówce hę hę…) Na prawdziwy Simon & Garfunkel sound, to znaczy (jak tłumaczył realizator/producent/trzeci członek duetu Roy Halee) jedną ścieżkę zaśpiewaną razem do jednego mikrofonu później dublowaną osobno przez Paula i Artiego, trzeba będzie poczekać do płyty Parsley Sage Rosemary & Thyme.

Dwie kolejne piosenki Paula na tej płycie kuleją nieco (naprawdę nieco) z różnych powodów. Bleeker Street jest dla mnie po prostu nudnawa pod względem muzycznym i nie bardzo chce mi się zagłębiać w subtelności tekstu, z kolei w He Was My Brother (nie przypadkowo pozostawionym jako written by Paul Kane) słychać brak twórczej autonomii. Utwór broni się zaangażowaniem w sprawę i ciekawą harmonią Garfunkela, ale tak naprawdę brzmi jak jeszcze jeden cover. Przede wszystkim chyba chodzi tu o tekst. W pozostałych swoich utworach Simon popisał się na tyle, że już przez same  dokonania na debiucie mógłby się zapisać na bona do Top Tenu tagzwanych „Poetów Rocka”. Trochę tu szydzę, bo wiadomo, że songwriting i poezja to dwie nieco różne rzeczywistości i trzeba uważać by ich nie mieszać (nie bez powodu najlepszy tekst zespołu The Doors, tu się narażę hehe, jest swego rodzaju recytacją, co z tego że na tle zgniatanej puszki z colą et al). Kończąc z żartami, Paul Simon jako jeden z pierwszych okołorockowych artystów udowodnił, że autor tekstów może być subtelny, oczytany, ironiczny i enigmatyczny a jego dzieła nie muszą składać się z kilku losowo ułożonych wariantów słów „ love”, „baby” i „formaldehyde” . I za to chyba największe brawa, choć niegłośne, bo po wybrzmieniu ostatniego kawałka trzeba się najpierw lekko otrząsnąć z zadumania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym