and my poetry to protect me
Simon
& Garfunkel
SOUNDS
OF SILENCE
1966
genre: folk rock, folk, rock, pop
best song: Leaves
That Are Green
best moment:
o Lord! why have you forsaken me…
The Sound
of Silence * Leaves That Are Green * Blessed * Kathy’s Song * Somewhere They
Can’t Find Me * Anji * Richard Cory * A Most Peculiar Man * April Come She Will
* We’ve Got a Groovy Thing Goin’ * I Am a Rock
* * * *
I was 21
years when I wrote this song, I’m 22 now but I won’t be for long… Szczególnym zbiegiem okoliczności tak właśnie
zaczynała się dla mnie ta płyta gdy poznałem ją w de facto pirackim wydaniu na
kasecie sprzed pierwszego prawa autorskiego w Polsce. Być może i wtedy w epoce
słuchacze zaczynali od tego utworu dobrze już przecież zaznajomieni z otwierającym
album utworem (prawie) tytułowym, który zmienił wszystko. W każdym razie miałem
16 lat gdy poznałem tę piosenkę i już wtedy przeczuwałem, że w tym wersie
jest coś genialnego. Właśnie na miarę było nie było piosenki pop (tutaj
podpadającej pod folk) a nie poezji. W wierszu nie obroniłoby się ani to
otwarcie ani tym bardziej podsumowująca całość zwrotka hello hello hello
hello/goodbye goodbye goodbye goodbye/that’s all there is… Jednak przyprawiony o
już w tym momencie standardowo nieziemskie harmonie, uporczywy klawesyn i
genialny chunk-chunk-chunk gitary w dołach, ten tekst jest dla mnie
bardzo przejmujący. Utwór Leaves That Are Green, choć niekanoniczny
(złośliwcy szepną: „właśnie dlatego”, a rollingeyes wam w uda), jest dla mnie
najlepszym utworem na płycie, być może dlatego, że jest najmniej obciążony
względami komercyjnymi (wiadomo, że cały album został pospiesznie zredagowany
by pociągnąć niespodziewany sukces zelektryfikowanej singlowej wersji The
Sound of Silence) a także najmniej przesadzony w swojej bolesności. Temat
przemijalności rzeczy został tu zilustrowany lapidarnymi, sielskimi (tak jak
melodia i harmonia) obrazami i tak wyważony osiąga wieczność.
Z kolei sam Simon przyznał przy okazji, że gdy usłyszał, że najbardziej rezonują w ludziach jego utwory o wyobcowaniu, niejako sam ustawił swój twórczy żagiel pod tak sprzyjający wiatr. W ten sposób nagromadzona czerń w innych utworach (do końca płyty m.in. dwa samobójstwa) robi wrażenie karykaturalnej. Do tego dodajmy, że pośrodku na miejscu zgięcia płyty na strony dobrze słychać, że materiał jest cokolwiek nie do końca wypieczony (utwór Somewhere They Can’t Find Me oparty jest poza refrenem na tekście piosenki Wednesday Morning 3 A.M., a następujący po nim nieco pokrewny melodycznie, instrumentalny Anji – jedyny cover na płycie – jest w ogóle mało zasadny i bardzo dziwi mnie to, że duet niestrudzenie wykonywał go na koncertach aż do 1969). Już wiadomo dlaczego tylko cztery gwiazdki i to nie najmocniejsze.
Z kolei sam Simon przyznał przy okazji, że gdy usłyszał, że najbardziej rezonują w ludziach jego utwory o wyobcowaniu, niejako sam ustawił swój twórczy żagiel pod tak sprzyjający wiatr. W ten sposób nagromadzona czerń w innych utworach (do końca płyty m.in. dwa samobójstwa) robi wrażenie karykaturalnej. Do tego dodajmy, że pośrodku na miejscu zgięcia płyty na strony dobrze słychać, że materiał jest cokolwiek nie do końca wypieczony (utwór Somewhere They Can’t Find Me oparty jest poza refrenem na tekście piosenki Wednesday Morning 3 A.M., a następujący po nim nieco pokrewny melodycznie, instrumentalny Anji – jedyny cover na płycie – jest w ogóle mało zasadny i bardzo dziwi mnie to, że duet niestrudzenie wykonywał go na koncertach aż do 1969). Już wiadomo dlaczego tylko cztery gwiazdki i to nie najmocniejsze.
Z całej reszty posępnych studiów
cierpienia najbardziej wyróżnia się najbardziej rockowy na płycie utwór Blessed.
Tutaj tekst balansuje na granicy obrazoburstwa: błogosławieni ci którzy
łykają metadon, sprzedają trawę, żyją iluzją… ale wszystko to zostaje
niejako usprawiedliwione w przejmującym wybuchu o Boże, czemuś mnie opuścił…
I znowu, utwór kończy się bardzo trzeźwym wyznaniem zajmowałem się
własnym ogrodem o wiele za długo… Bardzo katarktyczna rzecz, tym bardziej
gdy zestawimy ją z anielskim Benedictus z płyty poprzedniej. Tak
naprawdę anielski jest na niniejszym albumie jedynie solowy popis Arta April
Come She Will (bo z bliźniaczego mu, śpiewanego przez Paula Kathy’s Song
wieje nudą), ale i on jest bolesny w wymowie, bo opowiada o miłości, która
przeminęła z jesiennymi wiatrami. Nieco większy ciężar pod względem
muzycznym niesie piosenka A Most Peculiar Man, nie do zniesienia dla
wrażliwszych słuchaczy przez opisywany temat. To samo w Richard Cory,
tylko tutaj nie na chłodno tylko sarkastycznie. Bardzo mocne teksty, jako się
rzekło: czy nie aż za mocne… Jakoś o wiele bardziej podoba mi się inny pop-rocker,
raczej nielubiany przez fanów We’ve Got a Groovy Thing Goin’ (podobno
odrzut z debiutu), ja nawet nieco uwielbiam, hehe, bo kopniak jest siarczysty,
a siermiężny tekst bardzo pasuje do opisywanego wydarzenia (no spakowała się i
poszła tej!). Niejaki kłopot mam z zamykającym album utworem I Am a Rock,
jedynym obok quasi-tytułowego żelaznym hitem na tej płycie (oba są
zresztą kwintesencją folk-rocka). Problem jest w tym, że jest to tak
dobrze napisane (w sensie zarówno warsztatu jak i trafności spostrzeżeń), że aż
się by chciało posłuchać (w sensie: wykonać). Kto by pomyślał, że ci folk-rockowcy
tacy zatwardziali? Ja się na takie zakończenie płyty nie zgadzam i muszę aż wyjść
z chaty i to prześwietlić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym