wtorek, 11 września 2012

SIMON & GARFUNKEL - Sounds of Silence



I have my books!
and my poetry to protect me

Simon & Garfunkel
SOUNDS OF SILENCE
1966

genre: folk rock, folk, rock, pop
best song: Leaves That Are Green
best moment: o Lord! why have you forsaken me…

The Sound of Silence * Leaves That Are Green * Blessed * Kathy’s Song * Somewhere They Can’t Find Me * Anji * Richard Cory * A Most Peculiar Man * April Come She Will * We’ve Got a Groovy Thing Goin’ * I Am a Rock

* * * *


I was 21 years when I wrote this song, I’m 22 now but I won’t be for long… Szczególnym zbiegiem okoliczności tak właśnie zaczynała się dla mnie ta płyta gdy poznałem ją w de facto pirackim wydaniu na kasecie sprzed pierwszego prawa autorskiego w Polsce. Być może i wtedy w epoce słuchacze zaczynali od tego utworu dobrze już przecież zaznajomieni z otwierającym album utworem (prawie) tytułowym, który zmienił wszystko. W każdym razie miałem 16 lat gdy poznałem tę piosenkę i już wtedy przeczuwałem, że w tym wersie jest coś genialnego. Właśnie na miarę było nie było piosenki pop (tutaj podpadającej pod folk) a nie poezji. W wierszu nie obroniłoby się ani to otwarcie ani tym bardziej podsumowująca całość zwrotka hello hello hello hello/goodbye goodbye goodbye goodbye/that’s all there is… Jednak przyprawiony o już w tym momencie standardowo nieziemskie harmonie, uporczywy klawesyn i genialny chunk-chunk-chunk gitary w dołach, ten tekst jest dla mnie bardzo przejmujący. Utwór Leaves That Are Green, choć niekanoniczny (złośliwcy szepną: „właśnie dlatego”, a rollingeyes wam w uda), jest dla mnie najlepszym utworem na płycie, być może dlatego, że jest najmniej obciążony względami komercyjnymi (wiadomo, że cały album został pospiesznie zredagowany by pociągnąć niespodziewany sukces zelektryfikowanej singlowej wersji The Sound of Silence) a także najmniej przesadzony w swojej bolesności. Temat przemijalności rzeczy został tu zilustrowany lapidarnymi, sielskimi (tak jak melodia i harmonia) obrazami i tak wyważony osiąga wieczność.


 Z kolei sam Simon przyznał przy okazji, że gdy usłyszał, że najbardziej rezonują w ludziach jego utwory o wyobcowaniu, niejako sam ustawił swój twórczy żagiel pod tak sprzyjający wiatr. W ten sposób nagromadzona czerń w innych utworach (do końca płyty m.in. dwa samobójstwa) robi wrażenie karykaturalnej. Do tego dodajmy, że pośrodku na miejscu zgięcia płyty na strony dobrze słychać, że materiał jest cokolwiek nie do końca wypieczony (utwór Somewhere They Can’t Find Me oparty jest poza refrenem na tekście piosenki Wednesday Morning 3 A.M., a następujący po nim nieco pokrewny melodycznie, instrumentalny Anji – jedyny cover na płycie – jest w ogóle mało zasadny i bardzo dziwi mnie to, że duet niestrudzenie wykonywał go na koncertach aż do 1969). Już wiadomo dlaczego tylko cztery gwiazdki i to nie najmocniejsze.

Z całej reszty posępnych studiów cierpienia najbardziej wyróżnia się najbardziej rockowy na płycie utwór Blessed. Tutaj tekst balansuje na granicy obrazoburstwa: błogosławieni ci którzy łykają metadon, sprzedają trawę, żyją iluzją… ale wszystko to zostaje niejako usprawiedliwione w przejmującym wybuchu o Boże, czemuś mnie opuścił… I znowu, utwór kończy się bardzo trzeźwym wyznaniem zajmowałem się własnym ogrodem o wiele za długo… Bardzo katarktyczna rzecz, tym bardziej gdy zestawimy ją z anielskim Benedictus z płyty poprzedniej. Tak naprawdę anielski jest na niniejszym albumie jedynie solowy popis Arta April Come She Will (bo z bliźniaczego mu, śpiewanego przez Paula Kathy’s Song wieje nudą), ale i on jest bolesny w wymowie, bo opowiada o miłości, która przeminęła z jesiennymi wiatrami. Nieco większy ciężar pod względem muzycznym niesie piosenka A Most Peculiar Man, nie do zniesienia dla wrażliwszych słuchaczy przez opisywany temat. To samo w Richard Cory, tylko tutaj nie na chłodno tylko sarkastycznie. Bardzo mocne teksty, jako się rzekło: czy nie aż za mocne… Jakoś o wiele bardziej podoba mi się inny pop-rocker, raczej nielubiany przez fanów We’ve Got a Groovy Thing Goin’ (podobno odrzut z debiutu), ja nawet nieco uwielbiam, hehe, bo kopniak jest siarczysty, a siermiężny tekst bardzo pasuje do opisywanego wydarzenia (no spakowała się i poszła tej!). Niejaki kłopot mam z zamykającym album utworem I Am a Rock, jedynym obok quasi-tytułowego żelaznym hitem na tej płycie (oba są zresztą kwintesencją folk-rocka). Problem jest w tym, że jest to tak dobrze napisane (w sensie zarówno warsztatu jak i trafności spostrzeżeń), że aż się by chciało posłuchać (w sensie: wykonać). Kto by pomyślał, że ci folk-rockowcy tacy zatwardziali? Ja się na takie zakończenie płyty nie zgadzam i muszę aż wyjść z chaty i to prześwietlić.

Jak na załączonym obrazku, hihi:





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym