Something ling’ring in the air
Blossom
Toes
WE ARE
EVER SO CLEAN
1967
genre: power pop, psychedelic pop
best song: bardzo dużo do
wyboru (!), niech będzie Mister Watchmaker
best moment: jw., niech
będzie wyciszenie What On Earth
Look at Me
I’m You * I’ll Be Late For Tea * The Remarkable Saga of the Frozen Dog *
Telegram Tuesday * Love Is * What’s It For? * People of the Royal Parks* What
On Earth * Mrs. Murphy Budgerigar * I Will Bring You This and That * Mister
Watchmaker * When the Alarm Clock Rings * The Intrepid Balloonist’s Handbook,
Volume 1 * You * Track for Speedy Freaks (or Instant LP Digest)
* * * * i ¾
Chyba wszyscy wykonawcy z
kręgu szeroko pojętej muzyki pop przynajmniej raz narzekali na kłody rzucane im
pod nogi przez tych, którzy nominalnie mieli im służyć pomocą: od wytwórni po,
nie wiem, dziewczynę. Co rusz słyszymy jak ten i ów, z perspektywy lat,
wyrzuciłby debiut a nawet piątą płytę do kibla na Jowiszu, bo realizator dał za
mało basów. Niektórzy nawet oszukują i to owo zmieniają przy okazji przeróżnych
reedycji (zapytajcie McDonalda i Gilesa - albo mnie hehe). Oczywiście zazwyczaj
sympatia publiczności (moja również!) jest po stronie biednych uciskanych
muzyków, choć czasem można by nawet splunąć gdy się słyszy jak Lennon stawiał
wersję Lucy in the Sky… z Eltonem ponad w jego mniemaniu przeprodukowany
beatlesowski oryginał. Obawiam się jednak, że debiut zespołu Blossom Toes może dramatycznie
świadczyć na korzyść „opresorów”. We wkładce do wydania kompaktowego czytamy
jak obaj gitarzyści skarżą się, że wbrew nim przearanżowano ich piosenki i
wzbogacono je o różnorakie instrumenty i efekty psychodeliczne. Stawiają nam
przed uszy surowe wersje wczesne (umieszczone w bonusach) i… uszy zwijają się z
nudy.
Rzeczywiście musiało to
być cokolwiek dziwne, że na koncertach po wydaniu płyty pojawiała się z niej
tylko jedna, nienajlepsza zresztą, piosenka w otoczeniu kilkunastominutowych psychodelicznych
improwizacji. Ale co tam, ja zawsze wybierałem studio, bo tam dzieją się
większe cuda. Płytę We Are Ever So Clean poznałem całkiem niedawno i
udało się jej olśnić mnie w momencie w którym myślałem że już wyrosłem z tych
gupot. I z każdym kolejnym wysłuchaniem upewniam się, że – z całym szacunkiem
dla Briana Goddinga – barokowe aranżacje jej nie zaszkodziły. Nie przyćmiły świetnie
napisanych dziwacznych piosenek, nadały im tylko nieco innego wymiaru, albo
lepiej: okryły je dodatkową barwną otuliną. Nie zmienia to faktu, że to właśnie
same piosenki są jedynymi bohaterami albumu. Obok aranżacji podporządkowane są
im i wysokie umiejętności instrumentalistów, zwłaszcza basisty (żadnych
solówek, najwyżej pół skrzypcowej) i misterne partie wokalne (tylko raz przyjemny
acz nie do bólu baryton drugiego wokalisty Cregana wyskakuje pod koniec
piosenki When the Alarm Clock Rings z zaskakującym czystym wysokim A).
Tym większym zaskoczeniem jest album następny (pomijam wydaną niedawno płytę
przejściową What On Earth: Rarities 1967-69, która rozsierdziła mnie tak,
że bez pardonu wyrzuciłem ją do śmieci), na którym gitarzyści brną w podwójne
partie solowe. No tak, brzmienie też surowsze, bliższe pewnie założeniom. Jakby
inny zespół grał. Dla mnie o wiele gorszy.
Debiut za to plasuje się
gdzieś pomiędzy Revolverem i Sgt. Pepperem, w tym okresie był
zresztą nagrywany. Czternaście dziwnych pioseneczek dzieli się na power-popowe
petard(k)y kontynuujące linię brzmieniową wyznaczoną przez piosenki And Your
Bird Can Sing i I Want to Tell You oraz bardziej tradycyjnie
angielskie śpiewanki. Oprócz tego jest jeszcze na koniec Track For Speedy
Freaks, czyli fragmenty wcześniej wybrzmiałych piosenek wrzucone w soniczny
gar, można było to zrobić ciekawiej i w dodatku najwięcej przedostało się z piosenki
najgorszej. Wszystkie utwory z pierwszej grupy (głównie autorstwa Briana Goddinga)
są w moim odczuciu tylko nieco gorsze niż Bird (Goddingowi brakuje nieco
luzu i pieprzu Lennona, choć nie ustępuje mu polotem) a większość zostawia numer
Harrisona w tyle. Z grupą drugą, czyli z wodewilowymi i pubowymi dziwadłami/obrazkami
z prowincji (głównie działka Jima Cregana i perkusisty Westlake’a) jest o wiele
gorzej, na szczęście jest ich zauważalnie mniej. Zdecydowanie źle wypadają utwory
People of the Royal Parks oraz The Intrepid Balloonist’s Handbook.
Tytuły dobrze oddają warstwę liryczną, natomiast jeśli chodzi o muzykę, to
zdaje się tylko zespół Small Faces zabrnął w tym czasie tak daleko w
hermetyczne angielskie bezdroża. Obie piosenki (zwłaszcza ta druga, brr) nie
mają nic wspólnego z rockiem, są za to wykonane z drażniącą pseudo-teatralną pompą
i w sumie jedyną ich zaletą jest to, że nieco spróchniają jednorodne brzmienie
całości, które istotnie może nieco męczyć (patrz wczesne płyty Byrds). The
Remarkable Saga of the Frozen Dog perkusisty ma przynajmniej rockową zadziorność
i dodatkowo, mimo że kompozycja sama w
sobie nie porywa, ożywiają je absolutnie nowatorskie „chórki”. Wobec kompozycji
Goddinga wypada jednak blado, podobnie jak nieszkodliwa ale też i mało ekscytująca
opowieść o papudze pani Murphy. Szkoda, że którejś z tych piosenek nie
podmienili na bezpretensjonalną, singlową i świetną Everybody’s Talking (teraz na szczęście
w bonusach).
Pozostałą część płyty łykam
bez trudu. Składa się na nią osiem kompozycji Goddinga (wszystkie udane,
niektóre świetne, najsłabiej wypada dość nijaka ballada Love Is,
słusznie najkrótsza kompozycja Briana na płycie) i jeszcze dwie podobne im
piosenki Cregana. Większość oparta jest na wspomnianym revolverowym clangu
gitar (choć, jak wytykają niektórzy, gitary nie są sfuzzowane) i jak na
tamte czasy odważnymi partiami basu zapędzającymi się w dotąd niedostępne dla
tego instrumentu rejony melodyczne. Co ciekawe, gdy to Godding zapuszcza się w
rejony bardziej liryczne, album nic na tym nie traci. Przepiękna piosenka Mister
Watchmaker urzeka nie tylko tekstem błagającym zegarmistrza o zegarek
bez czasu, bo to ostatni dzień gdy są razem ale też przepięknie
przeprowadzonymi partiami wokalnymi – trick z backing vocals
przejmującymi frazę po leadach to as, który Godding wyciąga z
kompozytorskiego rękawa jeszcze kilka razy na płycie, zawsze do rzeczy. Z kolei
What On Earth rozwija się leniwie by nagle uderzyć tak kompletnym
kupletem it’s not so sad/you should be glad, że aż musiałem go pożyczyć do
jednej swojej piosenki, hehe. A wszystko zmierza do przepięknego wyciszenia nienachalnie
trawestującego codę She Said She Said, ach! Ten utwór jest dobrym przykładem
innej celującej zagrywki songwriterskiej, którą stosował też Cregan (i w
What’s It For i w Alarm Clocku): tak powoli narastającej
kulminacji, ze wydaje się że już nigdy nie nastąpi – ci goście byli mistrzami w
wykorzystywaniu do cna każdego pomysłu melodycznego!
Najbardziej
charakterystyczne dla płyty są następujące butelki z napojem energetycznym (w
kolejności od najlepszej, choć trudno to ustalić): I Will Bring You This And
That, I’ll be Late For Tea, When The Alarm Clock Rings, Telegram
Tuesday i You. Trochę odróżnia się od niej otwierający całość utwór Look
at Me I’m You, który wyjątkowo jest bardziej „dziwny” niż ”melodyjny” (ale
za to ile w nim ornamentów!), w przypadku pozostałych jest albo odwrotnie albo
po równo. Wszystkie mają dość ekscentryczne melodie pełne niespodziewanych
zwrotów akcji i niezmiennie wprowadzają mnie w lekką euforię. I tutaj tkwi
największy chyba szkopuł: te piosenki są tak swoiste, że albo je się uwielbia
albo nienawidzi, w necie zwykle pisze się o płycie We Are Ever So Clean
albo jako o odnalezionym skarbie albo jako o przereklamowanym gniocie. Cienka
jest granica między whimsical a weird – wzdychali. To Kot w
Butach – mówili – i Tomcio Paluch.
Jeszcze jedna ważna
sprawa, Rurku. Mimo że swoją aurą album jest głęboko zakorzeniony w roku 1967,
to jego przesłanie nie jest wcale takie do końca psychodeliczne. Owszem, dzieje
się tu dużo filuternego zrozumienia dla przeróżnej maści dziwactw, ale gdyby tak
wyciągnąć z całości myśl przewodnią, to mogła by brzmieć cokolwiek rezolucyjnie:
rusz dupę i zrób coś… no może nie aż ze swoim życiem (chociaż w sumie
dlaczego nie?), ale na pewno …z tym dniem. I jest to napisane bez żadnej
mccartneyoskiej perswazji i nadęcia, lekko i miękko. What on earth am I doing here/waiting
for the world to stop raining – prawie banalne a jakie proste i trafne! I żeby nie było za łatwo zaraz znajdziemy tytuł płyty oparty o pralkę… Super!
Słyszaeś pan tą płytę?
Jest bardzo… czysta…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym