czwartek, 2 sierpnia 2012

BLOSSOM TOES - We Are Ever So Clean


I will bring you something fair
Something ling’ring in the air

Blossom Toes
WE ARE EVER SO CLEAN
1967

genre: power pop, psychedelic pop
best song: bardzo dużo do wyboru (!), niech będzie Mister Watchmaker
best moment: jw., niech będzie wyciszenie What On Earth

Look at Me I’m You * I’ll Be Late For Tea * The Remarkable Saga of the Frozen Dog * Telegram Tuesday * Love Is * What’s It For? * People of the Royal Parks* What On Earth * Mrs. Murphy Budgerigar * I Will Bring You This and That * Mister Watchmaker * When the Alarm Clock Rings * The Intrepid Balloonist’s Handbook, Volume 1 * You * Track for Speedy Freaks (or Instant LP Digest)

* * * * i ¾


Chyba wszyscy wykonawcy z kręgu szeroko pojętej muzyki pop przynajmniej raz narzekali na kłody rzucane im pod nogi przez tych, którzy nominalnie mieli im służyć pomocą: od wytwórni po, nie wiem, dziewczynę. Co rusz słyszymy jak ten i ów, z perspektywy lat, wyrzuciłby debiut a nawet piątą płytę do kibla na Jowiszu, bo realizator dał za mało basów. Niektórzy nawet oszukują i to owo zmieniają przy okazji przeróżnych reedycji (zapytajcie McDonalda i Gilesa - albo mnie hehe). Oczywiście zazwyczaj sympatia publiczności (moja również!) jest po stronie biednych uciskanych muzyków, choć czasem można by nawet splunąć gdy się słyszy jak Lennon stawiał wersję Lucy in the Sky… z Eltonem ponad w jego mniemaniu przeprodukowany beatlesowski oryginał. Obawiam się jednak, że debiut zespołu Blossom Toes może dramatycznie świadczyć na korzyść „opresorów”. We wkładce do wydania kompaktowego czytamy jak obaj gitarzyści skarżą się, że wbrew nim przearanżowano ich piosenki i wzbogacono je o różnorakie instrumenty i efekty psychodeliczne. Stawiają nam przed uszy surowe wersje wczesne (umieszczone w bonusach) i… uszy zwijają się z nudy.

Rzeczywiście musiało to być cokolwiek dziwne, że na koncertach po wydaniu płyty pojawiała się z niej tylko jedna, nienajlepsza zresztą, piosenka w otoczeniu kilkunastominutowych psychodelicznych improwizacji. Ale co tam, ja zawsze wybierałem studio, bo tam dzieją się większe cuda. Płytę We Are Ever So Clean poznałem całkiem niedawno i udało się jej olśnić mnie w momencie w którym myślałem że już wyrosłem z tych gupot. I z każdym kolejnym wysłuchaniem upewniam się, że – z całym szacunkiem dla Briana Goddinga – barokowe aranżacje jej nie zaszkodziły. Nie przyćmiły świetnie napisanych dziwacznych piosenek, nadały im tylko nieco innego wymiaru, albo lepiej: okryły je dodatkową barwną otuliną. Nie zmienia to faktu, że to właśnie same piosenki są jedynymi bohaterami albumu. Obok aranżacji podporządkowane są im i wysokie umiejętności instrumentalistów, zwłaszcza basisty (żadnych solówek, najwyżej pół skrzypcowej) i misterne partie wokalne (tylko raz przyjemny acz nie do bólu baryton drugiego wokalisty Cregana wyskakuje pod koniec piosenki When the Alarm Clock Rings z zaskakującym czystym wysokim A). Tym większym zaskoczeniem jest album następny (pomijam wydaną niedawno płytę przejściową What On Earth: Rarities 1967-69, która rozsierdziła mnie tak, że bez pardonu wyrzuciłem ją do śmieci), na którym gitarzyści brną w podwójne partie solowe. No tak, brzmienie też surowsze, bliższe pewnie założeniom. Jakby inny zespół grał. Dla mnie o wiele gorszy.

Debiut za to plasuje się gdzieś pomiędzy Revolverem i Sgt. Pepperem, w tym okresie był zresztą nagrywany. Czternaście dziwnych pioseneczek dzieli się na power-popowe petard(k)y kontynuujące linię brzmieniową wyznaczoną przez piosenki And Your Bird Can Sing i I Want to Tell You oraz bardziej tradycyjnie angielskie śpiewanki. Oprócz tego jest jeszcze na koniec Track For Speedy Freaks, czyli fragmenty wcześniej wybrzmiałych piosenek wrzucone w soniczny gar, można było to zrobić ciekawiej i w dodatku najwięcej przedostało się z piosenki najgorszej. Wszystkie utwory z pierwszej grupy (głównie autorstwa Briana Goddinga) są w moim odczuciu tylko nieco gorsze niż Bird (Goddingowi brakuje nieco luzu i pieprzu Lennona, choć nie ustępuje mu polotem) a większość zostawia numer Harrisona w tyle. Z grupą drugą, czyli z wodewilowymi i pubowymi dziwadłami/obrazkami z prowincji (głównie działka Jima Cregana i perkusisty Westlake’a) jest o wiele gorzej, na szczęście jest ich zauważalnie mniej. Zdecydowanie źle wypadają utwory People of the Royal Parks oraz The Intrepid Balloonist’s Handbook. Tytuły dobrze oddają warstwę liryczną, natomiast jeśli chodzi o muzykę, to zdaje się tylko zespół Small Faces zabrnął w tym czasie tak daleko w hermetyczne angielskie bezdroża. Obie piosenki (zwłaszcza ta druga, brr) nie mają nic wspólnego z rockiem, są za to wykonane z drażniącą pseudo-teatralną pompą i w sumie jedyną ich zaletą jest to, że nieco spróchniają jednorodne brzmienie całości, które istotnie może nieco męczyć (patrz wczesne płyty Byrds). The Remarkable Saga of the Frozen Dog perkusisty ma przynajmniej rockową zadziorność i dodatkowo,  mimo że kompozycja sama w sobie nie porywa, ożywiają je absolutnie nowatorskie „chórki”. Wobec kompozycji Goddinga wypada jednak blado, podobnie jak nieszkodliwa ale też i mało ekscytująca opowieść o papudze pani Murphy. Szkoda, że którejś z tych piosenek nie podmienili na bezpretensjonalną, singlową i świetną  Everybody’s Talking (teraz na szczęście w bonusach).

Pozostałą część płyty łykam bez trudu. Składa się na nią osiem kompozycji Goddinga (wszystkie udane, niektóre świetne, najsłabiej wypada dość nijaka ballada Love Is, słusznie najkrótsza kompozycja Briana na płycie) i jeszcze dwie podobne im piosenki Cregana. Większość oparta jest na  wspomnianym revolverowym clangu gitar (choć, jak wytykają niektórzy, gitary nie są sfuzzowane) i jak na tamte czasy odważnymi partiami basu zapędzającymi się w dotąd niedostępne dla tego instrumentu rejony melodyczne. Co ciekawe, gdy to Godding zapuszcza się w rejony bardziej liryczne, album nic na tym nie traci. Przepiękna piosenka Mister Watchmaker urzeka nie tylko tekstem błagającym zegarmistrza o zegarek bez czasu, bo to ostatni dzień gdy są razem ale też przepięknie przeprowadzonymi partiami wokalnymi – trick z backing vocals przejmującymi frazę po leadach to as, który Godding wyciąga z kompozytorskiego rękawa jeszcze kilka razy na płycie, zawsze do rzeczy. Z kolei What On Earth rozwija się leniwie by nagle uderzyć tak kompletnym kupletem it’s not so sad/you should be glad, że aż musiałem go pożyczyć do jednej swojej piosenki, hehe. A wszystko zmierza do przepięknego wyciszenia nienachalnie trawestującego codę She Said She Said, ach! Ten utwór jest dobrym przykładem innej celującej zagrywki songwriterskiej, którą stosował też Cregan (i w What’s It For i w Alarm Clocku): tak powoli narastającej kulminacji, ze wydaje się że już nigdy nie nastąpi – ci goście byli mistrzami w wykorzystywaniu do cna każdego pomysłu melodycznego!

Najbardziej charakterystyczne dla płyty są następujące butelki z napojem energetycznym (w kolejności od najlepszej, choć trudno to ustalić): I Will Bring You This And That, I’ll be Late For Tea, When The Alarm Clock Rings, Telegram Tuesday i You. Trochę odróżnia się od niej otwierający całość utwór Look at Me I’m You, który wyjątkowo jest bardziej „dziwny” niż ”melodyjny” (ale za to ile w nim ornamentów!), w przypadku pozostałych jest albo odwrotnie albo po równo. Wszystkie mają dość ekscentryczne melodie pełne niespodziewanych zwrotów akcji i niezmiennie wprowadzają mnie w lekką euforię. I tutaj tkwi największy chyba szkopuł: te piosenki są tak swoiste, że albo je się uwielbia albo nienawidzi, w necie zwykle pisze się o płycie We Are Ever So Clean albo jako o odnalezionym skarbie albo jako o przereklamowanym gniocie. Cienka jest granica między whimsical a weird – wzdychali. To Kot w Butach – mówili – i Tomcio Paluch.

Jeszcze jedna ważna sprawa, Rurku. Mimo że swoją aurą album jest głęboko zakorzeniony w roku 1967, to jego przesłanie nie jest wcale takie do końca psychodeliczne. Owszem, dzieje się tu dużo filuternego zrozumienia dla przeróżnej maści dziwactw, ale gdyby tak wyciągnąć z całości myśl przewodnią, to mogła by brzmieć cokolwiek rezolucyjnie: rusz dupę i zrób coś… no może nie aż ze swoim życiem (chociaż w sumie dlaczego nie?), ale na pewno …z tym dniem. I jest to napisane bez żadnej mccartneyoskiej perswazji i nadęcia, lekko i miękko. What on earth am I doing here/waiting for the world to stop raining – prawie banalne a jakie proste i trafne! I żeby nie było za łatwo zaraz znajdziemy tytuł płyty oparty o pralkę… Super!

Słyszaeś pan tą płytę? Jest bardzo… czysta…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym