środa, 12 września 2012

SIMON & GARFUNKEL - Parsley, Sage, Rosemary and Thyme



I lost my harmonica, Albert…

Simon & Garfunkel
PARSLEY, SAGE, ROSEMARY AND THYME
1966

genre: folk, folk-rock, psychedelic folk, baroque pop
best song: Scarborough Fair/Canticle
best moment: we are verses out of rhythm, couplets out of rhyme in syncopated time…

Scarborough Fair/Canticle * Patterns * Cloudy * Homeward Bound * The Big Bright Green Pleasure Machine * The 59th Street Bridge Song (Feelin’ Groovy) * The Dangling Conversation * Flowers Never Bend With the Rainfall * A Simple Desultory Philippic (or How I Was Robert McNamara’d Into Submission) * For Emily, Whenever I May Find Her * A Poem On the Underground Wall * 7 o’Clock News/Silent Night *

* * * * *

Najlepszy w moim pojęciu album duetu. Wszystko się tutaj przepełniło, jak w sierpniu. Przede wszystkim wszystkie kompozycje są co najmniej dobre a sporo jest nawet genialnych. Niby niewielka, ale kluczowa poprawka dokonana została też w dziedzinie słownej – Simon nie zmienił posępnego tonu, ale lekko przesunął punkt odniesienia w głąb siebie i te jego czernie od razu przestały być przerysowane, zwłaszcza że jest na płycie kilka momentów mniej lub bardziej ironicznego uśmiechu.. No i najważniejsze: album jest zarazem i różnorodny i spójny. Spoiwem są oczywiście lśniące dwugłosy – ten zakątek płyty, w którym chłopaki dostają po jednym solowym popisie jest pod względem stylistycznym najbardziej ryzykowny. Nie potrafiłbym tego wyrazić tak trafnie jak jeden z recenzentów z epoki, Ralph Gleason: „…głosy łączą się, rozdzielają, przepływają przez siebie nawzajem, pozostają naprzeciw siebie, kruche i czyste jak szkło. Parsley, Sage, Rosemary and Thyme ukazuje ich doskonałą harmonię, zarówno artystyczną, jak i czysto ludzką”. No właśnie, nie trzeba sięgać po żadną biografię Paula i Arta, żeby poczuć, że to na tej płycie panuje między nimi największa jedność, podbita przez osiągniętą dzięki singlowym sukcesom niezależność i kontrolę artystyczną. Prawdziwy sierpień, szczyt i lśnienie. Jest w tej płycie coś królewskiego.

Już na dzień dobry dostajemy w moim mnie maniu najwybitniejszy utwór  duetu. Scarborough Fair jest starą angielską balladą, którą zapewne wykopał skądś Art (być może stąd jedyny w całej dyskografii podpis written by Simon/Garfunkel), ale prawdziwie genialnym posunięciem było dopisanie do niej przez Simona kontrmelodii, ba – kontrpiosenki Canticle, o nieco może zbyt zamaszczystej wymowie, ale przez to stojącej w siarczystym kontraście do tych angielskich pól… Generals order their soldiers to kill, odzywa się nagle spod spodu głos Garfunkela (choć to głównie Simon śpiewa ów Canticle) i trudno ustać na nogach (czy też nogać na ustach… trzeba aż zamilknąć…)

Po krótkiej przerwie spieszę jeszcze dodać, że w mało którym utworze duetu aranżacje wokalne są aż tak ekwilibrystyczne, na przykład tytułowa linijka w każdej z pięciu zwrotek jest zaśpiewana nieco inaczej… No i ten niebiański klawesyn też zasuwa na najwyższych obrotach, prawdziwa wirtuozeria, nawet  jeśli w jednym miejscu, przed wejściem w czwartą zwrotkę, lekko nie wyrabia wejścia w okrutnie zawiniętą wstążeczkę. Oczywiście było to wszystko nie do wykonania na koncercie, ale nawet taki goły Scarborough Fair był wzruszający. Nic dziwnego, że to ten utwór wywołał bodaj najbardziej poruszający moment w filmie „Absolwent”. A ja mam jeszcze dodatek z prywatnej mitologii – tuż przed maturą zaprezentowaliśmy w trójkę własne kulawe opracowanie tego dziełka i bez dwóch zdań wygraliśmy konkurs piosenki anglojęzycznej w szkole, nie wiedząc jeszcze hehe że muzyka to nie wyścigi.

Cóż dać po takim ciosie na początek? Bardzo mądrze Simon atakuje ostro postawionymi dźwiękami gitary akustycznej, potraktowanej tu jako instrument arabsko-rockowy i nastaje dziwaczny utwór Patterns eksplorujący znane krainy rozczarowania i niemocy, ozdobiony solówką w jakiejś dziwnej skali. Cloudy i Homeward Bound kontynuują motyw kwaśno-pielgrzymkowy, tworząc na płycie mocną enklawę „autostopowego folku” hehe. Na szczęście w tym drugim (zasłużony evergreen) pojawia się niespodziewana u Simona nutka (cały refren nawet) nadziei związanej z czekającą w domu ukochaną. W przypadku każdego innego zespołu byłoby to pocieszenie trywialne nawet jeśli ze wszech miar słuszne, ale tutaj – po tych samobójstwach i zamknięciach z albumu poprzedniego – wątek romantyczny nabiera rozmiarów jakiegoś wręcz objawienia. Szkoda że w tym świetle nie do końca udała się aranżacja przepięknej piosenki For Emily, Whenever I May Find Her – sęk w tym, że nie udał się tutaj zwykle zacny patent z podwojeniem głównego wokalu i zdublowany Art zaśpiewał oczywiście pięknie ale trochę jak w klatce, dopiero szybujące wykonania koncertowe (znane z albumów kompilacyjnych) wywindowały ją na należne jej miejsce w kanonie, to końcowe I love you nie musi się garbić nawet ustawione przy końcówce Bridge Over Troubled Water.  Ciekawe, że do tak sztandarowo studyjnej roboty wersje koncertowe potrafiły czasem dodać nadspodziewane trzy grosze, bo także piosenka A Poem on the Underground Wall wypadła bardzo ciekawie w wykonaniu ze studia TV, w którym Paul Simon przez moment arcyciekawie imitował na swojej cieniutkiej gitarce odgłos wjeżdżającego na stację metra.

Wątki romantyczne i nostalgiczne (choć i one są zakwestionowane w postaci przepięknej, bogato zorkiestrowanej ballady The Dangling Conversation o dogasającym związku) nie są jedynym lekarstwem na dominujące w palecie Simona ciemne barwy. Kolejną drogą wyjścia jest niestety zapalenie jointa, Simon nigdy za bardzo nie krył, że radość w całkiem zresztą miłym (i świetnie zagranym!) Feelin’ Groovy  jest nie do końca naturalna, ale trzeba mu też oddać, że też nigdy nie ukrywał, że akurat ta droga (będzie jeszcze o tym w utworach At the Zoo i Hazy Shade of Winter) zaprowadziła go na manowce. To już ciekawsza jest ucieczka w ironię – The Big Bright Green Pleasure Machine jest bardzo inteligentnym rozprawieniem się ze światem krzykliwych reklam, bardzo fajnie zaśpiewany, rozbujany numer z organami Hammonda (uwaga na soundtrack z Absolwenta, gdzie tę piosenkę po prostu zmasakrowano). Pokrewny stylistycznie jest ujmująco kpiący (z Boba Dylana zresztą) numer A Simple Desultory Philippic, który za szczyla przewijałem, natomiast dziś uwielbiam dzięki genialnie głupkowatemu tekstowi (zresztą pomysł z podtytułu:  byłem zalennonowany, zajaggerowany itd. całkiem świeży pod względem poetyckim, ze świecą szukać zabaw słowem na takim poziomie na współczesnych Simonowi płytach, nawet w sumie z dzisiejszej perspektywy bardzo się to wyróżnia). Zresztą i warstwą muzyczną można się tu zachwycić, choćby świetnym odwzorowaniem przez Simona manieryzmów śpiewu Dylanowskiego (żeby nie wspomnieć o jadowitej partii harmonijki, na szczęście – jak się dowiadujemy - pod koniec piosenki zgubionej).

Do tej i tak już subtelnej gry półcieni Simon dorzuca jeszcze dwie enigmatyczne piosenki: biegnącą Flowers Never Bend With The Rainfall i skorelowaną z tempem jazdy metra A Poem on the Underground Wall. Pod względem muzycznym są to typowe dla Simona & Garfunkela harmoniczne klejnociki, niezasłużenie chyba zresztą niezbyt docenione, ale warto zwrócić uwagę na kluczowe linijki w tekstach. W pierwszej padają następujące słowa: I’m blinded by the light of God and truth and right and I wander in the night without direction. Są one jakby zapowiedzią zbliżającej się Mrs Robinson, co do której nie sposób ostatecznie stwierdzić czy słowa Jesus loves you more than you will know, łołołoł są wypowiedziane z ironią czy bez. Być może paradoksalnie na oba te sposoby. Z kolei bohater piosenki „undergroundowej” (w ścisłych tego słowa znaczeniach) maluje na peronie jednowyrazowy wiersz złożony z czterech liter. „LOVE”, powiecie wzruszając ramionami i ja bym zrobił tak samo, ale skądinąd (z koncertowej konferansjerki Garfunkela) wiadomo, że inspiracją do piosenki było inne znane czteroliterowe słowo.  A to drugodenne chłopaki!

Niestety zamykające album wykonanie kolędy Cicha noc „z przesłaniem” jest czytelne aż do bólu, tym bardziej że nawet w książeczce z tekstami te wyczytywane przez spikera okropieństwa zostały po prostu podniesione do rangi „tekstu piosenki”. Pomijając fakt, że tak czy tak trudno słuchać kolędy w jakichkolwiek okolicznościach poza czasem Bożego Narodzenia, to przepiękne skądinąd wykonanie zostało dość boleśnie zakwestionowane partykularystycznym wykorzystaniem, co z tego że w dobrej sprawie. Podobnie zresztą Simon z Garfunkelem postąpili w autorskim programie telewizyjnym „Songs Of America” z 1969 roku, w którym to swoje niebiańskie piosenki zilustrowali zdjęciami odwołującymi się do twardej rzeczywistości amerykańskiej z końca lat 60-tych, Podobno milion widzów przełączyło się po takim czymś na inny kanał. Szkoda, bo „czyste” wykonanie kolędy God Rest Ye Merry Gentlemen (niestety do znalezienia tylko w trzypłytowym boksie Old Friends) ma większą wagę niż najbardziej krwawy news…

Na szczęście jest to na końcu płyty więc łatwo tego uniknąć. I ponieważ jest to bardziej error of judgement niż słaby numer, pięć gwiazdek zostaje.

Hurra! Cieszysz się, Artie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym