I lost my harmonica, Albert…
Simon
& Garfunkel
PARSLEY,
SAGE, ROSEMARY AND THYME
1966
genre: folk, folk-rock, psychedelic folk, baroque pop
best song: Scarborough
Fair/Canticle
best moment:
we are verses out of rhythm, couplets out of rhyme in syncopated time…
Scarborough
Fair/Canticle * Patterns * Cloudy * Homeward Bound * The Big Bright Green
Pleasure Machine * The 59th Street Bridge Song (Feelin’ Groovy) *
The Dangling Conversation * Flowers Never Bend With the Rainfall * A Simple
Desultory Philippic (or How I Was Robert McNamara’d Into Submission) * For
Emily, Whenever I May Find Her * A Poem On the Underground Wall * 7 o’Clock
News/Silent Night *
* * * * *
Najlepszy w moim pojęciu
album duetu. Wszystko się tutaj przepełniło, jak w sierpniu. Przede wszystkim
wszystkie kompozycje są co najmniej dobre a sporo jest nawet genialnych. Niby
niewielka, ale kluczowa poprawka dokonana została też w dziedzinie słownej –
Simon nie zmienił posępnego tonu, ale lekko przesunął punkt odniesienia w głąb
siebie i te jego czernie od razu przestały być przerysowane, zwłaszcza że jest
na płycie kilka momentów mniej lub bardziej ironicznego uśmiechu.. No i
najważniejsze: album jest zarazem i różnorodny i spójny. Spoiwem są oczywiście
lśniące dwugłosy – ten zakątek płyty, w którym chłopaki dostają po jednym
solowym popisie jest pod względem stylistycznym najbardziej ryzykowny. Nie
potrafiłbym tego wyrazić tak trafnie jak jeden z recenzentów z epoki, Ralph
Gleason: „…głosy łączą się, rozdzielają, przepływają przez siebie nawzajem,
pozostają naprzeciw siebie, kruche i czyste jak szkło. Parsley, Sage,
Rosemary and Thyme ukazuje ich doskonałą harmonię, zarówno artystyczną, jak
i czysto ludzką”. No właśnie, nie trzeba sięgać po żadną biografię Paula i
Arta, żeby poczuć, że to na tej płycie panuje między nimi największa jedność,
podbita przez osiągniętą dzięki singlowym sukcesom niezależność i kontrolę
artystyczną. Prawdziwy sierpień, szczyt i lśnienie. Jest w tej płycie coś
królewskiego.
Już na dzień dobry
dostajemy w moim mnie maniu najwybitniejszy utwór duetu. Scarborough Fair jest starą
angielską balladą, którą zapewne wykopał skądś Art (być może stąd jedyny w
całej dyskografii podpis written by Simon/Garfunkel), ale prawdziwie
genialnym posunięciem było dopisanie do niej przez Simona kontrmelodii, ba –
kontrpiosenki Canticle, o nieco może zbyt zamaszczystej wymowie, ale
przez to stojącej w siarczystym kontraście do tych angielskich pól… Generals
order their soldiers to kill, odzywa się nagle spod spodu głos Garfunkela
(choć to głównie Simon śpiewa ów Canticle) i trudno ustać na nogach (czy
też nogać na ustach… trzeba aż zamilknąć…)
Po krótkiej przerwie
spieszę jeszcze dodać, że w mało którym utworze duetu aranżacje wokalne są aż
tak ekwilibrystyczne, na przykład tytułowa linijka w każdej z pięciu zwrotek
jest zaśpiewana nieco inaczej… No i ten niebiański klawesyn też zasuwa na
najwyższych obrotach, prawdziwa wirtuozeria, nawet jeśli w jednym miejscu, przed wejściem w
czwartą zwrotkę, lekko nie wyrabia wejścia w okrutnie zawiniętą wstążeczkę.
Oczywiście było to wszystko nie do wykonania na koncercie, ale nawet taki goły Scarborough
Fair był wzruszający. Nic dziwnego, że to ten utwór wywołał bodaj
najbardziej poruszający moment w filmie „Absolwent”. A ja mam jeszcze
dodatek z prywatnej mitologii – tuż przed maturą zaprezentowaliśmy w trójkę
własne kulawe opracowanie tego dziełka i bez dwóch zdań wygraliśmy konkurs
piosenki anglojęzycznej w szkole, nie wiedząc jeszcze hehe że muzyka to nie
wyścigi.
Cóż dać po takim ciosie
na początek? Bardzo mądrze Simon atakuje ostro postawionymi dźwiękami gitary
akustycznej, potraktowanej tu jako instrument arabsko-rockowy i nastaje
dziwaczny utwór Patterns eksplorujący znane krainy rozczarowania i
niemocy, ozdobiony solówką w jakiejś dziwnej skali. Cloudy i Homeward
Bound kontynuują motyw kwaśno-pielgrzymkowy, tworząc na płycie mocną
enklawę „autostopowego folku” hehe. Na szczęście w tym drugim (zasłużony
evergreen) pojawia się niespodziewana u Simona nutka (cały refren nawet)
nadziei związanej z czekającą w domu ukochaną. W przypadku każdego innego
zespołu byłoby to pocieszenie trywialne nawet jeśli ze wszech miar słuszne, ale
tutaj – po tych samobójstwach i zamknięciach z albumu poprzedniego – wątek
romantyczny nabiera rozmiarów jakiegoś wręcz objawienia. Szkoda że w tym
świetle nie do końca udała się aranżacja przepięknej piosenki For Emily,
Whenever I May Find Her – sęk w tym, że nie udał się tutaj zwykle zacny
patent z podwojeniem głównego wokalu i zdublowany Art zaśpiewał oczywiście
pięknie ale trochę jak w klatce, dopiero szybujące wykonania koncertowe (znane
z albumów kompilacyjnych) wywindowały ją na należne jej miejsce w kanonie, to
końcowe I love you nie musi się garbić nawet ustawione przy końcówce
Bridge Over Troubled Water. Ciekawe, że
do tak sztandarowo studyjnej roboty wersje koncertowe potrafiły czasem dodać
nadspodziewane trzy grosze, bo także piosenka A Poem on the
Underground Wall wypadła bardzo ciekawie w wykonaniu ze studia TV, w którym
Paul Simon przez moment arcyciekawie imitował na swojej cieniutkiej gitarce
odgłos wjeżdżającego na stację metra.
Wątki romantyczne i
nostalgiczne (choć i one są zakwestionowane w postaci przepięknej, bogato
zorkiestrowanej ballady The Dangling Conversation o dogasającym związku)
nie są jedynym lekarstwem na dominujące w palecie Simona ciemne barwy. Kolejną
drogą wyjścia jest niestety zapalenie jointa, Simon nigdy za bardzo nie krył,
że radość w całkiem zresztą miłym (i świetnie zagranym!) Feelin’ Groovy jest nie do końca naturalna, ale trzeba mu
też oddać, że też nigdy nie ukrywał, że akurat ta droga (będzie jeszcze o tym w
utworach At the Zoo i Hazy Shade of Winter) zaprowadziła go na
manowce. To już ciekawsza jest ucieczka w ironię – The Big Bright Green
Pleasure Machine jest bardzo inteligentnym rozprawieniem się ze światem krzykliwych
reklam, bardzo fajnie zaśpiewany, rozbujany numer z organami Hammonda (uwaga na
soundtrack z Absolwenta, gdzie tę piosenkę po prostu zmasakrowano).
Pokrewny stylistycznie jest ujmująco kpiący (z Boba Dylana zresztą) numer A
Simple Desultory Philippic, który za szczyla przewijałem, natomiast dziś
uwielbiam dzięki genialnie głupkowatemu tekstowi (zresztą pomysł z
podtytułu: byłem zalennonowany, zajaggerowany
itd. całkiem świeży pod względem poetyckim, ze świecą szukać zabaw słowem na
takim poziomie na współczesnych Simonowi płytach, nawet w sumie z dzisiejszej
perspektywy bardzo się to wyróżnia). Zresztą i warstwą muzyczną można się tu zachwycić,
choćby świetnym odwzorowaniem przez Simona manieryzmów śpiewu Dylanowskiego
(żeby nie wspomnieć o jadowitej partii harmonijki, na szczęście – jak się dowiadujemy
- pod koniec piosenki zgubionej).
Do tej i tak już
subtelnej gry półcieni Simon dorzuca jeszcze dwie enigmatyczne piosenki:
biegnącą Flowers Never Bend With The Rainfall i skorelowaną z tempem jazdy
metra A Poem on the Underground Wall. Pod względem muzycznym są to
typowe dla Simona & Garfunkela harmoniczne klejnociki, niezasłużenie chyba
zresztą niezbyt docenione, ale warto zwrócić uwagę na kluczowe linijki w
tekstach. W pierwszej
padają następujące słowa: I’m blinded by the light of God and truth and
right and I wander in the night without direction. Są one jakby zapowiedzią zbliżającej się Mrs
Robinson, co do której nie sposób ostatecznie stwierdzić czy słowa Jesus
loves you more than you will know, łołołoł są wypowiedziane z ironią czy
bez. Być może paradoksalnie na oba te sposoby. Z kolei bohater piosenki „undergroundowej”
(w ścisłych tego słowa znaczeniach) maluje na peronie jednowyrazowy wiersz
złożony z czterech liter. „LOVE”, powiecie wzruszając ramionami i ja bym
zrobił tak samo, ale skądinąd (z koncertowej konferansjerki Garfunkela) wiadomo,
że inspiracją do piosenki było inne znane czteroliterowe słowo. A to drugodenne chłopaki!
Niestety zamykające album
wykonanie kolędy Cicha noc „z przesłaniem” jest czytelne aż do bólu, tym
bardziej że nawet w książeczce z tekstami te wyczytywane przez spikera okropieństwa
zostały po prostu podniesione do rangi „tekstu piosenki”. Pomijając fakt, że
tak czy tak trudno słuchać kolędy w jakichkolwiek okolicznościach poza czasem
Bożego Narodzenia, to przepiękne skądinąd wykonanie zostało dość boleśnie
zakwestionowane partykularystycznym wykorzystaniem, co z tego że w dobrej
sprawie. Podobnie zresztą Simon z Garfunkelem postąpili w autorskim programie telewizyjnym
„Songs Of America” z 1969 roku, w którym to swoje niebiańskie piosenki
zilustrowali zdjęciami odwołującymi się do twardej rzeczywistości amerykańskiej
z końca lat 60-tych, Podobno milion widzów przełączyło się po takim czymś na
inny kanał. Szkoda, bo „czyste” wykonanie kolędy God Rest Ye Merry Gentlemen
(niestety do znalezienia tylko w trzypłytowym boksie Old Friends) ma
większą wagę niż najbardziej krwawy news…
Na szczęście jest to na końcu
płyty więc łatwo tego uniknąć. I ponieważ jest to bardziej error of
judgement niż słaby numer, pięć gwiazdek zostaje.
Hurra! Cieszysz się,
Artie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym