Simon
& Garfunkel
BOOKENDS
1968
genre: folk, folk-rock, psychedelic folk, pop,
best song: America
best moment: uderzenia w
talerze w codzie Ameriki
Bookends
Theme * Save the Life of My Child * America * Overs * Voices of Old People *
Old Friends * Bookends Theme * Fakin’ It * Punky’s Dilemma * Mrs. Robinson * A
Hazy Shade of Winter * At the Zoo
* * * i ½
Wielce zadziwiająca
sytuacja trwa właśnie na Państwa ekranach: otóż album Bookends trafił w
jeden z dwóch szczytów popularności duetu Simon & Garfunkel i na fali
sukcesu filmu „Absolwent” bez trudu osiągnął pierwsze miejsca po obu
stronach Atlantyku, a mi tu surprise surprise wychodzi na to, że jest to ich
najsłabszy album. Instant doskakiwaczy do mej prężnej szyi od razu studzę
wskazaniem na best song: America to może nie aż tak wielki hit
jak Mrs Robinson, ale jednak cała Polska jednak ją zna, mmm żarcik, więc
to nie jest tak że na siłę szukam dziury w całym… i już tu maczę co mi nie gra.
Wychodzi mi na to, że Paula
Simona w tym miejscu kariery trochę załatwiły dragi. Nigdy nie należał do
twórców, którym by się przelewało – wsyskie tsy dotychczasowe longplaye
z trudem osiągały 12 utworów i zostały po nich tylko trzy odrzuty (Red
Rubber Ball przejął zespół The Cyrkle, The Side of a Hill przydało
się do utkania Canticle, a Church Is Burning z niskobudżetowego albumu
solowego z pomiędzy pierwszej a drugiej płyty okazał się zbyt kontrowersyjny).
A teraz minęły już dwa lata od ostatniej płyty a znowu uciułali ledwie 10
numerów (bo Bookends Theme jest powtórzony a Voices to nie
muzyka) plus jeden na stronę B singla. Simon i Garfunkel w trawnych oparach
(ale też i dobijani morderczymi trasami
koncertowymi) przespali ważny rok 1967 i z trudem wydali dziwny pół-concept-album
z pierwszą stroną luźno poświęconą problemowi starzenia się i przemijania
plus zbieraniną singli (Hazy Shade of Winter wydany jeszcze w ’66!) na
stronie B. Oczywiście są na nim momenty genialne, ale całościowo nie klei się
to w ogóle.
Po sprytnej akustycznej
przygrywce przy której wydaje się, ze wróciła stara dobra kraina łagodności, z
miłego letargu wyrywa nas dość ohydny zgrzyt mooga i z bicza strzelił. Zaczyna
się jedna z najmniej simonogarfunkelowych piosenek ever: zwrotka jest zupełnie
pozbawiona melodii, a w refrenie (to akurat świetne!) zaskakują nas
pseudooperowe zaśpiewy. Wpleciony cudacznie w tło fragment piosenki Sound of
Silence wręcz w takim kontekście przeraża. No tak, rodzi się człowiek i choć
może i vir bonus, to jednak wpada w wir chaosu…
Dość porażające są
następne dwie piosenki opisujące młodzieńcze (America) i szarobure (Overs)
odcienie nieudanej miłości. O ile ten drugi utwór jest po prostu adekwatnie
gorzki, epicka America na szczęście potrafi poszerzyć wewnętrzne i
mentalne przestrzenie na tyle, że opozycje „szukać/znaleźć” lub „droga/cel”
nabierają inspirującej nieostrości. Pod względem muzycznym, mimo że z pozoru
jest to kolejny „klasyk S&G”, rzuca się w uszy bogactwo aranżacyjne – nie
dotyczy to tylko rozbuchanego zwłaszcza w ostatniej zwrotce akompaniamentu, ale
też sposobu poprowadzenia harmonii. Śpiewając razem wokaliści wyraźnie są
ciągle na fali wznoszącej, niestety coraz częściej (w innych miejscach na
płycie) pojawiają się niezbyt ciekawe partie solowe. Jedynym wątpliwym momentem
tej świetnej piosenki może być psychodelizująca partia jakiegoś klawisza w
śpiewanej przez Paula części środkowej (laughing on the bus…) Ja to
kupuję, ale warunkowo, ponieważ jakoś dziwnie syntetyczna ta psychodelia.
Jeszcze lepiej słychać rozziew między zawsze ciepłymi (choć owszem dziwacznymi)
brzmieniami angielskimi a merykańskim chłodem w pierwszych i ostatnich taktach
skądinąd udanego utworu Fakin’ It, które miały chyba imitować
zakończenie Strawberry Fields Forever (to nawet wyraźniejszy ukłon w
stronę Czwórki niż wątpliwe goo goo g’joob w Mrs. Robinson). Trudno mi
trochę przełknąć ten sound schłodzony czasem przez pogłosy, czasem przez
różnej maści instrumenty klawiszowe w tle, czasem z kolei przez dziwnie
wyeksponowane przeszkadzajki i ten utwór chyba dobrze pokazuje w czym mam
problem. Tematycznie mógłby zresztą być na płycie między Ameriką i Overs, ale
już wracamy do wcześniej zarysowanej fabuły. Głosy starych ludzi dodają
aż za bardzo kolorytu poczynaniom, aż trzeba wstać i przełączyć na utwór
następny. I tutaj istotnie można się wzruszyć przepięknie naszkicowanymi
obrazami w Old Friends… Can you imagine us years from today, sharing
a bark bench quietly? How terribly strange to be seventy… Obaj panowie są już bardzo blisko tej granicy i – mimo wielkich
nieporozumień, które w 1968 roku mogli zaledwie przeczuwać – ciągle trzymają
się w miarę razem, można się nad tym mocno zadumać w czasie tej nieco zbyt rozbuchanej
partii orkiestrowej… Z której cichutko powraca znany z początku płyty, sprzed
czterdziestu kilku lat, słodkogorzki temacik. Zachowaj wspomnienia, tylko
tyle ci zostało… Uu, poszło w pięty, nawet jeśli mało spójna to była
opowieść.
Druga strona albumu tym
bardziej razi swoją wymuszoną „składankowością” – nie dość że piosenki są z
różnych brzmieniowych bajek i chyba są po prostu ułożone w złej kolejności, to
jeszcze niektóre z nich są dodatkowo mało koherentne same w sobie. Nawet słynna
Mrs Robinson, mimo że muzycznie nienaganna (mała rzecz a cieszy:
uwielbiam ten „ciężko wzdychający” bas) nieco drażni mnie przesadnie nieskładnym
tekstem, a sam Simon po czasie zdyskredytował teksty At the Zoo i Hazy
Shade of Winter: gdy krótko po rozpadzie duetu wydana została książka z
tekstami S&G, tych dwóch zabrakło z uwagi na rkotyczne inspiracje. Ponownie
trudno cokolwiek im zarzucić pod względem muzycznym (zwłaszcza drugiemu z nich,
który nawet po latach doczekał się zaszczytu skowerowania przez same The
Bangles!), a jednak po ich wybrzmieniu zostaje we mnie wrażenie pewnej dziury w
płucach, wynikające z tego, że najwyraźniej autor nie do końca panował nad
własnym tekstem. Jest jeszcze niezobowiązujący drobiażdżek pod nazwą Punky’s
Dilemma i to już wszystko. Chyba że kupimy najnowszą wersję CD, na której
znalazła się dość głupkowata piosenka You Don’t Know Where Your Interest
Lies z drugiej strony singla Fakin’ It. Utwór grany był już od dawna
na koncertach ale bez części środkowej, która wygląda jakby była wyjęta nie
tyle z innej piosenki ale w ogóle z repertuaru jakiegoś innego zespołu. A
właściwie odwrotnie – to część główna w której DWÓM GŁOSOM (uff!! oł je!!! rili
najs!!!) akompaniuje wywalona na przód kwadratowa perkusja i schowana w niej
gitara akustyczna brzmi zupełnie nie jak Simon i Garfunkel. A jednak przepadam
za tą piosenką, mimo że z pozoru ta zbitka dwóch światów znoiwu świadczy na
niekorzyść Simona-songwritera. To zestawienie jest jednak aż tak niewiarygodne,
że aż pozytywnie zabija. Ale najważniejsze jest to, że w tym numerze wreszcie odstąpił
ten cholerny c h ł ó d.
Tak, zdecydowanie rację
miał Starostin pisząc, że niniejszy album brzmi jak solowa płyta Paula Simona.
Czyli, znając dalsze wypadki (przynajmniej do płyt Graceland i Rhythm
of the Saints) nie do końca fajnie. Bo niekompletnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym