wtorek, 18 września 2012

SIMON & GARFUNKEL - Bookends



Long ago it must be, I have a photograph…

Simon & Garfunkel
BOOKENDS
1968

genre: folk, folk-rock, psychedelic folk, pop,
best song: America
best moment: uderzenia w talerze w codzie Ameriki

Bookends Theme * Save the Life of My Child * America * Overs * Voices of Old People * Old Friends * Bookends Theme * Fakin’ It * Punky’s Dilemma * Mrs. Robinson * A Hazy Shade of Winter * At the Zoo

* * * i ½

Wielce zadziwiająca sytuacja trwa właśnie na Państwa ekranach: otóż album Bookends trafił w jeden z dwóch szczytów popularności duetu Simon & Garfunkel i na fali sukcesu filmu „Absolwent” bez trudu osiągnął pierwsze miejsca po obu stronach Atlantyku, a mi tu surprise surprise wychodzi na to, że jest to ich najsłabszy album. Instant doskakiwaczy do mej prężnej szyi od razu studzę wskazaniem na best song: America to może nie aż tak wielki hit jak Mrs Robinson, ale jednak cała Polska jednak ją zna, mmm żarcik, więc to nie jest tak że na siłę szukam dziury w całym… i już tu maczę co mi nie gra.

Wychodzi mi na to, że Paula Simona w tym miejscu kariery trochę załatwiły dragi. Nigdy nie należał do twórców, którym by się przelewało – wsyskie tsy dotychczasowe longplaye z trudem osiągały 12 utworów i zostały po nich tylko trzy odrzuty (Red Rubber Ball przejął zespół The Cyrkle, The Side of a Hill przydało się do utkania Canticle, a Church Is Burning z niskobudżetowego albumu solowego z pomiędzy pierwszej a drugiej płyty okazał się zbyt kontrowersyjny). A teraz minęły już dwa lata od ostatniej płyty a znowu uciułali ledwie 10 numerów (bo Bookends Theme jest powtórzony a Voices to nie muzyka) plus jeden na stronę B singla. Simon i Garfunkel w trawnych oparach (ale też  i dobijani morderczymi trasami koncertowymi) przespali ważny rok 1967 i z trudem wydali dziwny pół-concept-album z pierwszą stroną luźno poświęconą problemowi starzenia się i przemijania plus zbieraniną singli (Hazy Shade of Winter wydany jeszcze w ’66!) na stronie B. Oczywiście są na nim momenty genialne, ale całościowo nie klei się to w ogóle.

Po sprytnej akustycznej przygrywce przy której wydaje się, ze wróciła stara dobra kraina łagodności, z miłego letargu wyrywa nas dość ohydny zgrzyt mooga i z bicza strzelił. Zaczyna się jedna z najmniej simonogarfunkelowych piosenek ever: zwrotka jest zupełnie pozbawiona melodii, a w refrenie (to akurat świetne!) zaskakują nas pseudooperowe zaśpiewy. Wpleciony cudacznie w tło fragment piosenki Sound of Silence wręcz w takim kontekście przeraża. No tak, rodzi się człowiek i choć może i vir bonus, to jednak wpada w wir chaosu…

Dość porażające są następne dwie piosenki opisujące młodzieńcze (America) i szarobure (Overs) odcienie nieudanej miłości. O ile ten drugi utwór jest po prostu adekwatnie gorzki, epicka America na szczęście potrafi poszerzyć wewnętrzne i mentalne przestrzenie na tyle, że opozycje „szukać/znaleźć” lub „droga/cel” nabierają inspirującej nieostrości. Pod względem muzycznym, mimo że z pozoru jest to kolejny „klasyk S&G”, rzuca się w uszy bogactwo aranżacyjne – nie dotyczy to tylko rozbuchanego zwłaszcza w ostatniej zwrotce akompaniamentu, ale też sposobu poprowadzenia harmonii. Śpiewając razem wokaliści wyraźnie są ciągle na fali wznoszącej, niestety coraz częściej (w innych miejscach na płycie) pojawiają się niezbyt ciekawe partie solowe. Jedynym wątpliwym momentem tej świetnej piosenki może być psychodelizująca partia jakiegoś klawisza w śpiewanej przez Paula części środkowej (laughing on the bus…) Ja to kupuję, ale warunkowo, ponieważ jakoś dziwnie syntetyczna ta psychodelia. Jeszcze lepiej słychać rozziew między zawsze ciepłymi (choć owszem dziwacznymi) brzmieniami angielskimi a merykańskim chłodem w pierwszych i ostatnich taktach skądinąd udanego utworu Fakin’ It, które miały chyba imitować zakończenie Strawberry Fields Forever (to nawet wyraźniejszy ukłon w stronę Czwórki niż wątpliwe goo goo g’joob w Mrs. Robinson). Trudno mi trochę przełknąć ten sound schłodzony czasem przez pogłosy, czasem przez różnej maści instrumenty klawiszowe w tle, czasem z kolei przez dziwnie wyeksponowane przeszkadzajki i ten utwór chyba dobrze pokazuje w czym mam problem. Tematycznie mógłby zresztą być na płycie między Ameriką i Overs, ale już wracamy do wcześniej zarysowanej fabuły. Głosy starych ludzi dodają aż za bardzo kolorytu poczynaniom, aż trzeba wstać i przełączyć na utwór następny. I tutaj istotnie można się wzruszyć przepięknie naszkicowanymi obrazami w Old Friends… Can you imagine us years from today, sharing a bark bench quietly? How terribly strange to be seventy… Obaj panowie są już bardzo blisko tej granicy i – mimo wielkich nieporozumień, które w 1968 roku mogli zaledwie przeczuwać – ciągle trzymają się w miarę razem, można się nad tym mocno zadumać w czasie tej nieco zbyt rozbuchanej partii orkiestrowej… Z której cichutko powraca znany z początku płyty, sprzed czterdziestu kilku lat, słodkogorzki temacik. Zachowaj wspomnienia, tylko tyle ci zostało… Uu, poszło w pięty, nawet jeśli mało spójna to była opowieść.

Druga strona albumu tym bardziej razi swoją wymuszoną „składankowością” – nie dość że piosenki są z różnych brzmieniowych bajek i chyba są po prostu ułożone w złej kolejności, to jeszcze niektóre z nich są dodatkowo mało koherentne same w sobie. Nawet słynna Mrs Robinson, mimo że muzycznie nienaganna (mała rzecz a cieszy: uwielbiam ten „ciężko wzdychający” bas) nieco drażni mnie przesadnie nieskładnym tekstem, a sam Simon po czasie zdyskredytował teksty At the Zoo i Hazy Shade of Winter: gdy krótko po rozpadzie duetu wydana została książka z tekstami S&G, tych dwóch zabrakło z uwagi na rkotyczne inspiracje. Ponownie trudno cokolwiek im zarzucić pod względem muzycznym (zwłaszcza drugiemu z nich, który nawet po latach doczekał się zaszczytu skowerowania przez same The Bangles!), a jednak po ich wybrzmieniu zostaje we mnie wrażenie pewnej dziury w płucach, wynikające z tego, że najwyraźniej autor nie do końca panował nad własnym tekstem. Jest jeszcze niezobowiązujący drobiażdżek pod nazwą Punky’s Dilemma i to już wszystko. Chyba że kupimy najnowszą wersję CD, na której znalazła się dość głupkowata piosenka You Don’t Know Where Your Interest Lies z drugiej strony singla Fakin’ It. Utwór grany był już od dawna na koncertach ale bez części środkowej, która wygląda jakby była wyjęta nie tyle z innej piosenki ale w ogóle z repertuaru jakiegoś innego zespołu. A właściwie odwrotnie – to część główna w której DWÓM GŁOSOM (uff!! oł je!!! rili najs!!!) akompaniuje wywalona na przód kwadratowa perkusja i schowana w niej gitara akustyczna brzmi zupełnie nie jak Simon i Garfunkel. A jednak przepadam za tą piosenką, mimo że z pozoru ta zbitka dwóch światów znoiwu świadczy na niekorzyść Simona-songwritera. To zestawienie jest jednak aż tak niewiarygodne, że aż pozytywnie zabija. Ale najważniejsze jest to, że w tym numerze wreszcie odstąpił ten cholerny c h ł ó d.  

Tak, zdecydowanie rację miał Starostin pisząc, że niniejszy album brzmi jak solowa płyta Paula Simona. Czyli, znając dalsze wypadki (przynajmniej do płyt Graceland i Rhythm of the Saints) nie do końca fajnie. Bo niekompletnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym