The
Byrds
BYRDS
1973
genre: rock, country rock, pop rock,
best song: Changing
Heart
best moment:
śpiew McGuinna w Sweet Mary
Full Circle
* Sweet Mary * Changing Heart * For Free * Born to Rock & Roll * Things
Will Be Better * Cowgirl in the Sand * Long
Live the King * Borrowing Time * Laughing *(See the Sky) About to Rain
* * *
i ½
Chyba jednak dobrze, że
marzenie pokoleniowe się nie spełniło i Beatlesi nigdy się nie zeszli. Nie było
niepotrzebnego jęczenia. Czy ktoś kiedyś widział udany re-union? Czy ktoś
kiedyś wszedł do tej samej rzeki?
The Byrds byli chyba
pierwszym jakby nie było Wielkim Zespołem, który zszedł się po latach w
klasycznym składzie i nagrał nową płytę, wyprzedzając o rok czy dwa brytyjskich
kolegów ze Small Faces i The Animals. I trzeba od razu napisać najlepiej dużymi
literami: NIE WYSZŁO WCALE TAK ŹLE. Wbrew temu co zwykle na temat tej płyty
piszą krytycy i krzyczą byrdsowi ultrasi. Nie ma zresztą co się im dziwić,
nostalgia potrafi odebrać zdrowy rozum. Bo z albumem Byrds jest tak, ze
owszem może się podobać, i to momentami bardzo, tylko wtedy gdy zapomni się o
zeszłorocznych śniegach.
Kluczową zasługą pięciu
Ojców Założycieli było to, że nawet nie próbowali odtworzyć mniej lub bardziej
duszn… chciałem powiedzieć: słusznych brzmień ze złotych lat ’65-’67, co
sprowadziłoby się w praktyce do odgrzewania wody po hippiesowskim kisielu. Muzyka
rockowa była w roku 1973 w zupełnie innym miejscu, mówiąc bez ogródek: na
skraju przepaści artystycznej i technologicznej w którą miała zaraz wpaść i
Starsi Panowie Byrds raczyli to zauważyć. Jeśli jednak ktoś musiałby chwycić
się jakiejś brzytwy powiązań, to można przywołać płytę Turn! Turn! Turn!,
którą niniejszy album miejscami przypomina. Albo odwrotnie: to tamten miejscami
zawadzał o brzmienia, które zdominowały płytę Byrds.
Okazuje się bowiem, że
płyta jest przede wszystkim konsekwentnie akustyczna. Gdzieniegdzie pojawia się
Rickenbacker, ale na pewno nie na pierwszym planie, a nawet jeśli (Born to Rock
& Roll) to bardzo mało zostało z tamtego lejącego klangu. Podstawę
brzmienia stanowią bezsprzecznie gitary akustyczne, a „mgłę robią” tym razem najczęściej
mandoliny Hillmana, które w połączeniu z harmonijką Clarka (na szczęście nie
nadużywaną) skutecznie pchają The Byrds 1973 Sound w otchłanie bluegrassu.
Odskocznią od niego bywają wybijane na tępych akordach brzmienia
american-rockowe, ale te dwie płaszczyzny soniczne nie skaczą sobie do gardeł,
gdyż jako się rzekło materiał jest dość spójny, a pożądaną różnorodność
zapewnia nie wymiana instrumentów ale raczej osobowości songwriterskich.
Przypomnijmy: Gene Clark
po odejściu z zespołu prowadził cenioną działalność solową, Crosby podbijał stadiony
z zespołem Crosby Stills Nash i czasem Young, Hillman dalej eksperymentował z
country-rockiem w zespole Flying Burrito Brothers, w którym po jakimś czasie
znalazło się nawet miejsce dla Michaela Clarke’a, a McGuinn nagrywał coraz mniej
zauważane płyty Byrds z różnymi składami. Jest to o tyle ważne, że zwabieni do
wspólnego nagrywania zgrabną ponoć sumką, pozostali osadzeni w swoich
stylistycznych okopach. I powinno było to płycie wyjść na dobre, bo żaden z
czterech kompozytorów nie zdominował poczynań jak to bywało wcześniej – wszyscy
zgodnie wnieśli na płytę po dwa utwory i dopełnili miejsca dwoma numerami Neila
Younga i jednym Joni Mitchell.
Tak naprawdę jedynym
niewydumanym problemem płyty Byrds było to, że nie wszyscy dawni
mistrzowie byli tu u szczytu formy. Im płyta zmierza głębiej w działkę Crosby’ego
(i Younga), tym bardziej traci na nerwie i blasku. Wszystko zaczyna się jednak od trzech
numerów niemal genialnych. Otwierający całość Clarkowy Full Circle to
przyjemne melodycznie rozważanie nad nieprzewidywalnością wydarzeń - złociste
harmonie i srebrzyste mandoliny sprawiają, że łatwiej się pogodzić z tym, że nic nie
jest na zawsze. Druga piosenka Clarka ma nawet zmianę w tytule i choć jest
bardziej zrezygnowana w przesłaniu, to pod względem kompozycyjnym (ach ten
melizmat zwieńczający niedopowiedzianą zwrotkę) i aranżacyjnym (ach te bogate
harmonie rozmawiające ze sobą na dwóch planach przestrzennych) jest prawdziwym
majstersztykiem. Pomiędzy nimi rozgrywa się dramatyczny numer współstworzony
przez McGuinna, o tym że nie umie podołać miłości, śpiew i solo i w harmoniach
jest tu wręcz rozdzierający. Gdyby cała płyta była jak te trzy pierwsze utwory, to
kot wie czy nie byłaby najlepszym dziełem zespołu w ogóle. Niestety po
obiecującym otwarciu (najlepszy wokal Crosby’ego na płycie), przeróbka piosenki For
Free przenosi po raz pierwszy poczynania naszych ulubieńców na mielizny
melodyczne i emocjonalne. I ten jeden raz nawet nieskalane harmonie nic tu nie
pomogą. Kolejny numer McGuinna też już nie jest taki nieodzowny jak poprzedni, ale
przynajmniej ożywia całość i pozwala zauważyć, że Michael Clarke nareszcie nabrał
rockowego strzała. Na scenę wchodzi Hillman ze swoim niepoprawnym optymizmem i zwłaszcza
po niespodziewanej zmianie tonacji album nabiera rumieńców, zwłaszcza w
suspensie kończącym refren, godnym najlepszych współbrzmień zespołu Crosby
Stills & Nash. Z drugiej strony nie jest to niewiadomoco i dobrze, że
muzycy nie przeciągają struny (dwie piosenki Hillmana są najkrótsze na płycie).
Pierwszy z coverów Neila Younga jest dość nijaki w partiach solowych, ale –
ponownie – gdy wchodzą harmonie, robi się błogo. Szkoda, że nie zauważył tego
Crosby, bo jego działka zgodnie uważana jest za największe rozczarowanie płyty.
Jeszcze pierwsza jego propozycja: Long Live the King trzyma się w
ryzach, choć słychać, że Dave odbiegł tak daleko od swojej delikatnej
stylistyki z połowy lat sześćdziesiątych jak daleko był od swojego dawnego image’u
bez wąsa. Pogodny i energiczny numer Hillmana i Lali Borrowing Time daje
bardzo przyjemnego kopa i tutaj niestety można wyłączyć płytę, żeby nie
zatracić dobrego nastroju, gdyż ostatnie dwa numery niestety rozmieniają go na
drobne czy raczej nijakie, dobrze pokazując co może być najgorszego w
amerykańskim rocku podszytym country. Narracja toczy się powoli i leniwie. Tak
też może toczyć się ściek, jeśli nie da się wodzie dostępu do powietrza. W obu
utworach na do widzenia bywają bardzo kaloryczne momenty, tylko komu chciałoby się
do nich dotrzeć w tej nudzie wolnej jak zdechła tatanka na stepie
Wznowiony zespół rozpadł
się jeszcze przed zaplanowaną trasą koncertową i album niesłusznie przepadł w
meandrach rockowej historii, bo wcale nie był tak zły jak się go przedstawia.
Przy okazji McGuinn, Clark, Crosby, Hillman i Clarke (wymieńmy ich razem bo
nigdy już nic w takim składzie nie nagrają) dość nieoczekiwanie pokazali, że
jeśli coś przetrwało w n i c h s a m y c h z własnej spuścizny artystycznej to o dziwo ani
nie przekraczanie granic gatunkowych, ani sygnałowe brzmienie Rickenbackera,
ani nie eksperymenty z efektami dźwiękowymi, ale – tu się uśmiechnoł – złociste
harmonie wokalne. Dla takich dwu-, trzy-,
i czterogłosów, którym udało się rozświetlić prawie każdą udaną i mniej
kompozycję na płycie warto zdobyć ten
album i zatoczyć pełne koło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym