poniedziałek, 23 lipca 2012

The BYRDS - Byrds


funny how the circle is a wheel

The Byrds
BYRDS
1973

genre: rock, country rock, pop rock,
best song: Changing Heart
best moment: śpiew McGuinna w Sweet Mary

Full Circle * Sweet Mary * Changing Heart * For Free * Born to Rock & Roll * Things Will Be Better * Cowgirl in the Sand *  Long Live the King * Borrowing Time * Laughing *(See the Sky) About to Rain

* * *  i ½

Chyba jednak dobrze, że marzenie pokoleniowe się nie spełniło i Beatlesi nigdy się nie zeszli. Nie było niepotrzebnego jęczenia. Czy ktoś kiedyś widział udany re-union? Czy ktoś kiedyś wszedł do tej samej rzeki?

The Byrds byli chyba pierwszym jakby nie było Wielkim Zespołem, który zszedł się po latach w klasycznym składzie i nagrał nową płytę, wyprzedzając o rok czy dwa brytyjskich kolegów ze Small Faces i The Animals. I trzeba od razu napisać najlepiej dużymi literami: NIE WYSZŁO WCALE TAK ŹLE. Wbrew temu co zwykle na temat tej płyty piszą krytycy i krzyczą byrdsowi ultrasi. Nie ma zresztą co się im dziwić, nostalgia potrafi odebrać zdrowy rozum. Bo z albumem Byrds jest tak, ze owszem może się podobać, i to momentami bardzo, tylko wtedy gdy zapomni się o zeszłorocznych śniegach.

Kluczową zasługą pięciu Ojców Założycieli było to, że nawet nie próbowali odtworzyć mniej lub bardziej duszn… chciałem powiedzieć: słusznych brzmień ze złotych lat ’65-’67, co sprowadziłoby się w praktyce do odgrzewania wody po hippiesowskim kisielu. Muzyka rockowa była w roku 1973 w zupełnie innym miejscu, mówiąc bez ogródek: na skraju przepaści artystycznej i technologicznej w którą miała zaraz wpaść i Starsi Panowie Byrds raczyli to zauważyć. Jeśli jednak ktoś musiałby chwycić się jakiejś brzytwy powiązań, to można przywołać płytę Turn! Turn! Turn!, którą niniejszy album miejscami przypomina. Albo odwrotnie: to tamten miejscami zawadzał o brzmienia, które zdominowały płytę Byrds.

Okazuje się bowiem, że płyta jest przede wszystkim konsekwentnie akustyczna. Gdzieniegdzie pojawia się Rickenbacker, ale na pewno nie na pierwszym planie, a nawet jeśli (Born to Rock & Roll) to bardzo mało zostało z tamtego lejącego klangu. Podstawę brzmienia stanowią bezsprzecznie gitary akustyczne, a „mgłę robią” tym razem najczęściej mandoliny Hillmana, które w połączeniu z harmonijką Clarka (na szczęście nie nadużywaną) skutecznie pchają The Byrds 1973 Sound w otchłanie bluegrassu. Odskocznią od niego bywają wybijane na tępych akordach brzmienia american-rockowe, ale te dwie płaszczyzny soniczne nie skaczą sobie do gardeł, gdyż jako się rzekło materiał jest dość spójny, a pożądaną różnorodność zapewnia nie wymiana instrumentów ale raczej osobowości songwriterskich.

Przypomnijmy: Gene Clark po odejściu z zespołu prowadził cenioną działalność solową, Crosby podbijał stadiony z zespołem Crosby Stills Nash i czasem Young, Hillman dalej eksperymentował z country-rockiem w zespole Flying Burrito Brothers, w którym po jakimś czasie znalazło się nawet miejsce dla Michaela Clarke’a, a McGuinn nagrywał coraz mniej zauważane płyty Byrds z różnymi składami. Jest to o tyle ważne, że zwabieni do wspólnego nagrywania zgrabną ponoć sumką, pozostali osadzeni w swoich stylistycznych okopach. I powinno było to płycie wyjść na dobre, bo żaden z czterech kompozytorów nie zdominował poczynań jak to bywało wcześniej – wszyscy zgodnie wnieśli na płytę po dwa utwory i dopełnili miejsca dwoma numerami Neila Younga i jednym Joni Mitchell.

Tak naprawdę jedynym niewydumanym problemem płyty Byrds było to, że nie wszyscy dawni mistrzowie byli tu u szczytu formy. Im płyta zmierza głębiej w działkę Crosby’ego (i Younga), tym bardziej traci na nerwie i blasku. Wszystko zaczyna się jednak od trzech numerów niemal genialnych. Otwierający całość Clarkowy Full Circle to przyjemne melodycznie rozważanie nad nieprzewidywalnością wydarzeń - złociste harmonie i srebrzyste mandoliny sprawiają, że łatwiej się pogodzić z tym, że nic nie jest na zawsze. Druga piosenka Clarka ma nawet zmianę w tytule i choć jest bardziej zrezygnowana w przesłaniu, to pod względem kompozycyjnym (ach ten melizmat zwieńczający niedopowiedzianą zwrotkę) i aranżacyjnym (ach te bogate harmonie rozmawiające ze sobą na dwóch planach przestrzennych) jest prawdziwym majstersztykiem. Pomiędzy nimi rozgrywa się dramatyczny numer współstworzony przez McGuinna, o tym że nie umie podołać miłości, śpiew i solo i w harmoniach jest tu wręcz rozdzierający. Gdyby cała płyta była jak te trzy pierwsze utwory, to kot wie czy nie byłaby najlepszym dziełem zespołu w ogóle. Niestety po obiecującym otwarciu (najlepszy wokal Crosby’ego na płycie), przeróbka piosenki For Free przenosi po raz pierwszy poczynania naszych ulubieńców na mielizny melodyczne i emocjonalne. I ten jeden raz nawet nieskalane harmonie nic tu nie pomogą. Kolejny numer McGuinna też już nie jest taki nieodzowny jak poprzedni, ale przynajmniej ożywia całość i pozwala zauważyć, że Michael Clarke nareszcie nabrał rockowego strzała. Na scenę wchodzi Hillman ze swoim niepoprawnym optymizmem i zwłaszcza po niespodziewanej zmianie tonacji album nabiera rumieńców, zwłaszcza w suspensie kończącym refren, godnym najlepszych współbrzmień zespołu Crosby Stills & Nash. Z drugiej strony nie jest to niewiadomoco i dobrze, że muzycy nie przeciągają struny (dwie piosenki Hillmana są najkrótsze na płycie). Pierwszy z coverów Neila Younga jest dość nijaki w partiach solowych, ale – ponownie – gdy wchodzą harmonie, robi się błogo. Szkoda, że nie zauważył tego Crosby, bo jego działka zgodnie uważana jest za największe rozczarowanie płyty. Jeszcze pierwsza jego propozycja: Long Live the King trzyma się w ryzach, choć słychać, że Dave odbiegł tak daleko od swojej delikatnej stylistyki z połowy lat sześćdziesiątych jak daleko był od swojego dawnego image’u bez wąsa. Pogodny i energiczny numer Hillmana i Lali Borrowing Time daje bardzo przyjemnego kopa i tutaj niestety można wyłączyć płytę, żeby nie zatracić dobrego nastroju, gdyż ostatnie dwa numery niestety rozmieniają go na drobne czy raczej nijakie, dobrze pokazując co może być najgorszego w amerykańskim rocku podszytym country. Narracja toczy się powoli i leniwie. Tak też może toczyć się ściek, jeśli nie da się wodzie dostępu do powietrza. W obu utworach na do widzenia bywają bardzo kaloryczne momenty, tylko komu chciałoby się do nich dotrzeć w tej nudzie wolnej jak zdechła tatanka na stepie

Wznowiony zespół rozpadł się jeszcze przed zaplanowaną trasą koncertową i album niesłusznie przepadł w meandrach rockowej historii, bo wcale nie był tak zły jak się go przedstawia. Przy okazji McGuinn, Clark, Crosby, Hillman i Clarke (wymieńmy ich razem bo nigdy już nic w takim składzie nie nagrają) dość nieoczekiwanie pokazali, że jeśli coś przetrwało  w   n i c h    s a m y c h  z własnej spuścizny artystycznej to o dziwo ani nie przekraczanie granic gatunkowych, ani sygnałowe brzmienie Rickenbackera, ani nie eksperymenty z efektami dźwiękowymi, ale – tu się uśmiechnoł – złociste harmonie wokalne. Dla takich dwu-,  trzy-, i czterogłosów, którym udało się rozświetlić prawie każdą udaną i mniej kompozycję  na płycie warto zdobyć ten album i zatoczyć pełne koło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym