nothing is better, nothing is best
take care of your heath and get plenty of rest
The
Byrds
SWEETHEART
Of The RODEO
1968
genre: country, country rock
best song:
You Ain’t Going Nowhere
best moments:
uderzenia w talerz w Nothing Was Delivered
You Ain’t Going
Nowhere * I Am a Pilgrim* The Christian Life * You Don’t Miss Your Water *
You’re Still On My Mind * Pretty Boy Floyd * Hickory Wind * One Hundred Years
From Now * Blue Canadian Rockies * Life In Prison * Nothing Was Delivered
* * *
Różnica między tym a
poprzednim albumem Byrds jest wręcz straszna i nie wiadomo czy śmiać się czy
płakać. Postulat ucieczki od wtórności wydaje się być wręcz obiektywnym
kryterium wartości w muzyce rockowej, a świetlane przykłady zespołów The
Beatles i (nawet bardziej) Pink Floyd, które potrafiły znacząco zmieniać
stylistykę z albumu na album jedynie umacniają brawa też tutaj. Można by
wprawdzie nieśmiało skontrować przywołując „core” siedem klasycznych albumów
The Moody Blues, którzy – stawiając sprawę radykalnie – przechodząc na pozycje
zdecydowanie popowe i później synth-popowe zdegradowali swoją wielkość; ale to
na nic – tego zespołu przecież nikt nie szanuje.
Nic mnie to nie obchodzi,
słuchając płyty – klatą i dreszczem – ogniem i mieczem – zapominam o
historycznym kontekście. Argument o ewolucji artystycznej niezmiernie przydaje
się w akademickich lub winiarnych dyskusjach o prymacie Doors nad Ceilingią
Black albo przy ustawianiu własnoręcznych rankingów wszechświata. Między nami
pisząc, McGuinn, ta płyta jest lekko nudnawa.
Did I say
“lekko”?
Na taki a nie inny
soniczny obraz albumu Sweetheart of the Rodeo złożyło się kilka splotów niefortunnych
wydarzeń, ale pre państwa mogło być jeszcze gorzej. Dzięki (dzięki!)
niejasnościom prawnym głos Nowego Gwiazdora Byrds zabrzmiał solowo nie w pięciu
ale w trzech utworach na płycie, a sam zainteresowan narzekał, ze przez to
wszystko „za dużo tego starego brzmienia Byrds, z którym walczyliśmy,
przedostało się na płytę”. Całe szczęście – można zawiesić ucho na starych
dobrych jęczących dwugłosach McGuinna i Hillmana, które są właściwie jedyną
pozostałością po dawnych wzniesieniach. Zostawiając na boku niechęć do nowego
muszę przyznać, że twardy głos Grama Parsonsa dobrze zespoił się z pozostałymi
w trójgłosie, w refrenach Hickory Wind wypadają bardzo tęsknie choć nie
ckliwie. Także nowy perkusista, jak mu pozwolą, pokazuje fajnie osadzone
uderzenie. Tak, ten skład miał spory potencjał i płyta ta, tata, zdecydowanie
ma dobre momenty. W czym zatem Wasz maruda widzi praab?
W dwównach. Po pierwsze,
przynajmniej w zestawieniu z jeszcze zeszłorocznymi śniegami na autorskim
poletku The Byrds, prawie wyłącznie obce kompozycje na Rodeo sprawiają w
większości wrażenie biegu jałowego. O dziwo, dotyczy to zarówno warstwy
muzycznej jak i tekstowej – okazuje się, że ani McGuinn ze swoimi zapędami
filozoficznymi, ani nawet Crosby z uniwersalistycznymi nie byli wcale naiwnymi
durniami bredzącymi po uwaleniu się LSD. Owszem, zdarzały się tu i ówdzie małe
niesmaczki, ale jednak z ich piosenek biła niekłamana oryginalność i świeżość. Tutaj
bywa różnie, ale zbyt dużo utworów ma podobne, banalne, progresje akordowe a
nawet melodie, że o feelingu nie wspomnę (pomyślałbym kto, że country jest
jednak bardziej różnorodne), a jeśli chodzi o teksty, to – podane z (a jednak!)
tradycyjnie byrdsowskim dystansem – bywają w niezamierzony sposób groteskowe.
Nie bez przyczyny uważa się (paczcie, tym razem nawet i ja!), że na omawianej
płycie najlepiej udały się dwie przeróbki Dylana na brzegówkach. No tak, Dylan country’ował
ale się nie scountrzył. No i przede wszystkim, czy mi się to podobało czy
powiedzmy mniej, McGuinn już od pierwszej płyty zaznaczał niejako manie Dylana
we krwi.
Właśnie. Nie zawsze f a s
c y n a c j a jakąś stylistyką oznacza
do niej artystyczne p o w o ł a n i e. Odwrotnie
niż Hillman (jak przekonująco wyśpiewał o Blue Canadian Rockies),
McGuinn chyba zamierzył się na coś co go nie tyle przerosło, tylko właśnie nie
dorosło do pięt. Jak dla mnie po prostu niepotrzebnie zamknął swój talent
niepokornego poszukiwacza w ramy gatunku, w którym nie potrafił nic twórczo zamącić.
Bo w odróżnieniu od połowy świata krytyki muzycznej ze smutkiem orzekam, że –
poza wspomnianymi utworami Dylana i niezłą autorską (oczywiście by Gram
Parsons) One Hundred Years From This Time nie ma tu żadnego country-rocka.
Ino country, country, country i tak aż do znudzenia. Mojego,
Polaków! A w bonusach znajdziemy niesamowity utwór podpisany „McGuinn/Hillman”,
który pokazuje koncepcję zupełnie odwrotną – countrowy temat został poddany
bardzo ożywczej, wręcz wstrząsającej, t w ó r c z e j, operacji. Jest i
Rickenbacker i niespokojne harmonie a wcale nie brzmi to psychodelicznie. No,
troszkę.
Wiele bym dał by cała
płyta mogła być taka jak numer Pretty Polly.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym