sobota, 30 czerwca 2012

The BYRDS - Sweetheart of the Rodeo


nothing is better, nothing is best
take care of your heath and get plenty of rest

The Byrds
SWEETHEART Of The RODEO
1968

genre: country, country rock
best song: You Ain’t Going Nowhere
best moments: uderzenia w talerz w Nothing Was Delivered

You Ain’t Going Nowhere * I Am a Pilgrim* The Christian Life * You Don’t Miss Your Water * You’re Still On My Mind * Pretty Boy Floyd * Hickory Wind * One Hundred Years From Now * Blue Canadian Rockies * Life In Prison * Nothing Was Delivered

* * *

Różnica między tym a poprzednim albumem Byrds jest wręcz straszna i nie wiadomo czy śmiać się czy płakać. Postulat ucieczki od wtórności wydaje się być wręcz obiektywnym kryterium wartości w muzyce rockowej, a świetlane przykłady zespołów The Beatles i (nawet bardziej) Pink Floyd, które potrafiły znacząco zmieniać stylistykę z albumu na album jedynie umacniają brawa też tutaj. Można by wprawdzie nieśmiało skontrować przywołując „core” siedem klasycznych albumów The Moody Blues, którzy – stawiając sprawę radykalnie – przechodząc na pozycje zdecydowanie popowe i później synth-popowe zdegradowali swoją wielkość; ale to na nic – tego zespołu przecież nikt nie szanuje.

Nic mnie to nie obchodzi, słuchając płyty – klatą i dreszczem – ogniem i mieczem – zapominam o historycznym kontekście. Argument o ewolucji artystycznej niezmiernie przydaje się w akademickich lub winiarnych dyskusjach o prymacie Doors nad Ceilingią Black albo przy ustawianiu własnoręcznych rankingów wszechświata. Między nami pisząc, McGuinn, ta płyta jest lekko nudnawa.

Did I say “lekko”?

Na taki a nie inny soniczny obraz albumu Sweetheart of the Rodeo złożyło się kilka splotów niefortunnych wydarzeń, ale pre państwa mogło być jeszcze gorzej. Dzięki (dzięki!) niejasnościom prawnym głos Nowego Gwiazdora Byrds zabrzmiał solowo nie w pięciu ale w trzech utworach na płycie, a sam zainteresowan narzekał, ze przez to wszystko „za dużo tego starego brzmienia Byrds, z którym walczyliśmy, przedostało się na płytę”. Całe szczęście – można zawiesić ucho na starych dobrych jęczących dwugłosach McGuinna i Hillmana, które są właściwie jedyną pozostałością po dawnych wzniesieniach. Zostawiając na boku niechęć do nowego muszę przyznać, że twardy głos Grama Parsonsa dobrze zespoił się z pozostałymi w trójgłosie, w refrenach Hickory Wind wypadają bardzo tęsknie choć nie ckliwie. Także nowy perkusista, jak mu pozwolą, pokazuje fajnie osadzone uderzenie. Tak, ten skład miał spory potencjał i płyta ta, tata, zdecydowanie ma dobre momenty. W czym zatem Wasz maruda widzi praab?

W dwównach. Po pierwsze, przynajmniej w zestawieniu z jeszcze zeszłorocznymi śniegami na autorskim poletku The Byrds, prawie wyłącznie obce kompozycje na Rodeo sprawiają w większości wrażenie biegu jałowego. O dziwo, dotyczy to zarówno warstwy muzycznej jak i tekstowej – okazuje się, że ani McGuinn ze swoimi zapędami filozoficznymi, ani nawet Crosby z uniwersalistycznymi nie byli wcale naiwnymi durniami bredzącymi po uwaleniu się LSD. Owszem, zdarzały się tu i ówdzie małe niesmaczki, ale jednak z ich piosenek biła niekłamana oryginalność i świeżość. Tutaj bywa różnie, ale zbyt dużo utworów ma podobne, banalne, progresje akordowe a nawet melodie, że o feelingu nie wspomnę (pomyślałbym kto, że country jest jednak bardziej różnorodne), a jeśli chodzi o teksty, to – podane z (a jednak!) tradycyjnie byrdsowskim dystansem – bywają w niezamierzony sposób groteskowe. Nie bez przyczyny uważa się (paczcie, tym razem nawet i ja!), że na omawianej płycie najlepiej udały się dwie przeróbki Dylana na brzegówkach. No tak, Dylan country’ował ale się nie scountrzył. No i przede wszystkim, czy mi się to podobało czy powiedzmy mniej, McGuinn już od pierwszej płyty zaznaczał niejako manie Dylana we krwi.

Właśnie. Nie zawsze f a s c y n a c j a  jakąś stylistyką oznacza do niej artystyczne p o w o ł a n i e.  Odwrotnie niż Hillman (jak przekonująco wyśpiewał o Blue Canadian Rockies), McGuinn chyba zamierzył się na coś co go nie tyle przerosło, tylko właśnie nie dorosło do pięt. Jak dla mnie po prostu niepotrzebnie zamknął swój talent niepokornego poszukiwacza w ramy gatunku, w którym nie potrafił nic twórczo zamącić. Bo w odróżnieniu od połowy świata krytyki muzycznej ze smutkiem orzekam, że – poza wspomnianymi utworami Dylana i niezłą autorską (oczywiście by Gram Parsons) One Hundred Years From This Time nie ma tu żadnego country-rocka. Ino country, country, country i tak aż do znudzenia. Mojego, Polaków! A w bonusach znajdziemy niesamowity utwór podpisany „McGuinn/Hillman”, który pokazuje koncepcję zupełnie odwrotną – countrowy temat został poddany bardzo ożywczej, wręcz wstrząsającej, t w ó r c z e j, operacji. Jest i Rickenbacker i niespokojne harmonie a wcale nie brzmi to psychodelicznie. No, troszkę.

Wiele bym dał by cała płyta mogła być taka jak numer Pretty Polly.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym