środa, 23 maja 2012

The BYRDS - Younger Than Yesterday


…oh, but I was so much older then
I’m younger than that now

The Byrds
YOUNGER THAN YESTERDAY
1967

genre: psychedelic pop, psychedelic rock, jangle pop, country rock, raga-rock
best songs: Renaissance Fair, The Girl with No Name
best moment: pierwsze solo gitary w Have You Seen Her Face

So You Want to Be a Rock and Roll Star * Have You Seen Her Face * C.T.A.-102 * Renaissance Fair * Time Between * Everybody’s Been Burned * Thoughts and Words * Mind Gardens * My Back Pages * The Girl With No Name * Why?

* * * * i ½

Mam kompocik z tę płytą. Niby bywa moją ulubioną w dyskografii Byrds dzięki pięknym melodiom i wysmakowanym aranżacjom, ale równocześnie w kontekście poprzedniej płyty ta trochę rozczarowuje. Fifth Dimension obiecywała bowiem jakąś dzikość i motykę na słońce, a tutaj z tego buntu przeciwko pop-rockowym schematom zostało bardzo niewiele – nieokiełznana solówka McGuinna w drugim numerze i sympatyczne acz niesłuchalne kuriozum Crosby’ego pot tytułem Mind Gardenś…

No nic, zobaczmy najpierw co tu mamy dobrego, na szczęście jest tego od groma. Zdaje się że zaskakującym bohaterem płyty Younger Than Yesterday jest basista. Nie dość że niespodziewanie złożył na winylu aż cztery, bardzo różnorodne piosenki (dwie countrujące, jedna psychodeliczna i jedna flowerpower-popowa - każda ładniejsza i od poprzedniej i od następnej, hehe), to bardzo też rozbestwił się na czterech grubych strunach. Najlepiej słychać to w dwóch niebywałej urody spokojnych numerach Crosby’ego – Renaissance Fair i Everybody’s Been Burned, w których Hillman z niebywałą pewnością wędruje po gryfie nierzadko w poprzek melodii a raz czy dwa przyjmuje nawet rolę solisty. Jego przemiana przypomina nieco stylistyczne wyzwolenie gitarzysty na płycie poprzedniej, jest tylko bardziej subtelna, tak jak zresztą cała ta płyta.

Także David Crosby jest coraz bliżej pełnego rozkwitu artystycznego. Właściwie można by orzec, że ów rozkwit właśnie się dokonał, o czym świadczy właśnie nieco niezauważony utwór Everybody’s Been Burned, o którym Starostin zdaje się napisał, że powinien być grany w kościołach. Może bez przesady, man, ale rzeczywiście wyważony tekst bije na głowę większość hippiesowskich wredni na temat uniwersalnej miłości o przepraszam love. Pełen nieco kadzidełkowej  słodyczy Renaissance Fair całkiem mu do pięt dorasta a i nowa wersja Why (nagrana na przekór kolegom z zespołu i większości recenzentów) moim nieskromym zdaniem przebija poprzednie pewnego rodzaju złocistym poblaskiem otrzymanym przez umiejętne zbalansowanie planów dźwiękowych i dodanie falsetowej harmonii w refrenie. Do tego jest jeszcze dużo dobra w bonusach – kolejny popis delikatności It Happens Each Day i przede wszystkim wzruszający utwór Lady Friend, który jakimś cudem przepadł na listach. Czy to wszystko przekreśla jedna wtopa? Hm, naprawdę dość trudno znieść utwór Mind Gardens, nawet nie przez to, że utwór – jak to buńczucznie podkreślał jego kompo – idzie na wojnę z tradycyjnie pojętą rytmiką i melodyką piosenek pop, to przecież całkiem inspirujące… Owo dziełko całkowicie rujnują obleśne gitary od tyłu syfiące nieopanowanymi treblami. To dziwne, bo piosenkę przedtem, czyli we wspaniałym lunatycznym Thoughts and Words, ten sam patent sprawdził się wręcz wzorowo… Do tytułu songwritera rocku zostało zatem Crosby’emu jeszcze jedno ale: uwajaj uwajaj, uwajaj by nie pjedobjyć!

Mimo wszystko płyta dostałaby ode mnie pięć gwiazdek nawet z tym tu uroczyskiem – przynajmniej było ciekawie a wszystkie bezeceństwa możn by skwitować sloganem „prawda czasu prawda winylu nylu na badylu”. Niestety jak dla mnie spadł tu poziom cukru u lidera, niestety… Najlepsza z jego trzech piosenek (no, jego jak jego, jedna to cover Dylana…), C.T.A. 102, wprawdzie znowu świetnie ogrywa patent pt. „oni tak na serio, tej?” ale nieco flaczeje pod koniec, kiedy przez kilkanaście długich taktów w sumie nic się nie dzieje – gościnny występ pozaziemian nie do końca to wszystko ratuje. Za to otwierający płytę atak ni to na Monkees ni to na siebie samych jest jakoś dziwnie zaaranżowany, z tymi głośnymi do bólu grzebieniami. Niby fajny numer, ale Wasz zupełnie nie czcigodny mec. Ę. Zęt miał to (nie)szczęście poznać najpierw absolutnie soczystą (acz co ważne zachowującą wszelkie bogactwo harmonii) przeróbkę koncertową w wykonaniu The Move – postawiony przy niej oryginał wygląda nieco jak pastiszowy bękart.

No i ten nieszczęsny cover Dylana – na pewno ważny ze względu na przesłanie płyty, choć i tak pewnie lepiej pasowałby (tytuł zresztą też) ze swoim przesłaniem na płytę następną, gdzie dobrze korespondowałby z piosenką Goin’ Back. Nie jestem po prostu przekonany – i do tempa, i do aranżacji, i do sensowności (nawet już głupiutkie Don’t Make Waves z singla jest bardziej porywające). Warto natomiast sprawdzić wykonanie koncertowe na którejś tam rocznicy dylanowej – kolejne zwrotki My Back Pages śpiewają tam po kolei McGuinn, Neil Young, Clapton, Dylan i Harrison – wbrew naszym zapewne zgodnym odczuciom co do takich naprędce skleconych supergrup, tutaj się naprawdę udało, wymienianie się wokalistów ożywiło dość jednostajną melodię, a o dziwo harmonie wręcz mnie wgniotły w krzesło gdy to widziałem na Wiwie Cwaj (na jutubie zdaje się nie ma). Tak, w takim rozdaniu trzymający wszystko w ryzach Rickenbacker Rogera naprawdę mógł poruszyć…

Z perspektywy lat łatwo się mądrzyć, ale istotnie dwa ostatnie albumy Byrds z klasycznego okresu powinny się wymienić tytułami. To na niniejszej płycie nasi notorious brothers, upojeni wzrostem indywidualnych umiejętności, naprawdę rozpadli się jako zespół - może dlatego McGuinn nie miał głowy do  dalszego przekraczania granic… Wszelkie żenujące cyrki związane z nagrywaniem płyty następnej, które doprowadzą do zastąpienia na okładce Crosby’ego koniem, będą tylko smutnym następstwem prostej zasady „gdzie liderów sześć”…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym