I’m younger than that now
The
Byrds
YOUNGER
THAN YESTERDAY
1967
genre: psychedelic pop, psychedelic rock, jangle pop, country rock,
raga-rock
best songs:
Renaissance Fair, The Girl with No Name
best moment:
pierwsze solo gitary w Have You Seen Her Face
So You Want
to Be a Rock and Roll Star * Have You Seen Her Face * C.T.A.-102 * Renaissance
Fair * Time Between * Everybody’s Been Burned * Thoughts and Words * Mind
Gardens * My Back Pages * The Girl With No Name * Why?
* * * * i ½
Mam kompocik z tę płytą. Niby
bywa moją ulubioną w dyskografii Byrds dzięki pięknym melodiom i wysmakowanym
aranżacjom, ale równocześnie w kontekście poprzedniej płyty ta trochę rozczarowuje.
Fifth Dimension obiecywała bowiem jakąś dzikość i motykę na słońce, a
tutaj z tego buntu przeciwko pop-rockowym schematom zostało bardzo niewiele –
nieokiełznana solówka McGuinna w drugim numerze i sympatyczne acz niesłuchalne
kuriozum Crosby’ego pot tytułem Mind Gardenś…
No nic, zobaczmy najpierw
co tu mamy dobrego, na szczęście jest tego od groma. Zdaje się że zaskakującym
bohaterem płyty Younger Than Yesterday jest basista. Nie dość że
niespodziewanie złożył na winylu aż cztery, bardzo różnorodne piosenki (dwie countrujące,
jedna psychodeliczna i jedna flowerpower-popowa - każda ładniejsza i od
poprzedniej i od następnej, hehe), to bardzo też rozbestwił się na czterech
grubych strunach. Najlepiej słychać to w dwóch niebywałej urody spokojnych
numerach Crosby’ego – Renaissance Fair i Everybody’s Been Burned,
w których Hillman z niebywałą pewnością wędruje po gryfie nierzadko w poprzek
melodii a raz czy dwa przyjmuje nawet rolę solisty. Jego przemiana przypomina
nieco stylistyczne wyzwolenie gitarzysty na płycie poprzedniej, jest tylko
bardziej subtelna, tak jak zresztą cała ta płyta.
Także David Crosby jest
coraz bliżej pełnego rozkwitu artystycznego. Właściwie można by orzec, że ów
rozkwit właśnie się dokonał, o czym świadczy właśnie nieco niezauważony utwór Everybody’s
Been Burned, o którym Starostin zdaje się napisał, że powinien być grany w
kościołach. Może bez przesady, man, ale rzeczywiście wyważony tekst bije na
głowę większość hippiesowskich wredni na temat uniwersalnej miłości o
przepraszam love. Pełen nieco kadzidełkowej słodyczy Renaissance Fair całkiem mu do
pięt dorasta a i nowa wersja Why (nagrana na przekór kolegom z zespołu i
większości recenzentów) moim nieskromym zdaniem przebija poprzednie pewnego
rodzaju złocistym poblaskiem otrzymanym przez umiejętne zbalansowanie planów
dźwiękowych i dodanie falsetowej harmonii w refrenie. Do tego jest jeszcze dużo
dobra w bonusach – kolejny popis delikatności It Happens Each Day i
przede wszystkim wzruszający utwór Lady Friend, który jakimś cudem
przepadł na listach. Czy to wszystko przekreśla jedna wtopa? Hm, naprawdę dość
trudno znieść utwór Mind Gardens, nawet nie przez to, że utwór – jak to
buńczucznie podkreślał jego kompo – idzie na wojnę z tradycyjnie pojętą rytmiką
i melodyką piosenek pop, to przecież całkiem inspirujące… Owo dziełko całkowicie
rujnują obleśne gitary od tyłu syfiące nieopanowanymi treblami. To dziwne, bo
piosenkę przedtem, czyli we wspaniałym lunatycznym Thoughts and Words, ten
sam patent sprawdził się wręcz wzorowo… Do tytułu songwritera rocku
zostało zatem Crosby’emu jeszcze jedno ale: uwajaj uwajaj, uwajaj by nie pjedobjyć!
Mimo wszystko płyta
dostałaby ode mnie pięć gwiazdek nawet z tym tu uroczyskiem – przynajmniej było ciekawie
a wszystkie bezeceństwa możn by skwitować sloganem „prawda czasu prawda winylu
nylu na badylu”. Niestety jak dla mnie spadł tu poziom cukru u lidera, niestety…
Najlepsza z jego trzech piosenek (no, jego jak jego, jedna to cover Dylana…),
C.T.A. 102, wprawdzie znowu świetnie ogrywa patent pt. „oni tak na serio, tej?”
ale nieco flaczeje pod koniec, kiedy przez kilkanaście długich taktów w sumie
nic się nie dzieje – gościnny występ pozaziemian nie do końca to wszystko
ratuje. Za to otwierający płytę atak ni to na Monkees ni to na siebie samych
jest jakoś dziwnie zaaranżowany, z tymi głośnymi do bólu grzebieniami. Niby
fajny numer, ale Wasz zupełnie nie czcigodny mec. Ę. Zęt miał to (nie)szczęście
poznać najpierw absolutnie soczystą (acz co ważne zachowującą wszelkie bogactwo
harmonii) przeróbkę koncertową w wykonaniu The Move – postawiony przy niej
oryginał wygląda nieco jak pastiszowy bękart.
No i ten nieszczęsny
cover Dylana – na pewno ważny ze względu na przesłanie płyty, choć i tak pewnie
lepiej pasowałby (tytuł zresztą też) ze swoim przesłaniem na płytę następną,
gdzie dobrze korespondowałby z piosenką Goin’ Back. Nie jestem po prostu
przekonany – i do tempa, i do aranżacji, i do sensowności (nawet już głupiutkie
Don’t Make Waves z singla jest bardziej porywające). Warto natomiast sprawdzić
wykonanie koncertowe na którejś tam rocznicy dylanowej – kolejne zwrotki My
Back Pages śpiewają tam po kolei McGuinn, Neil Young, Clapton, Dylan i
Harrison – wbrew naszym zapewne zgodnym odczuciom co do takich naprędce
skleconych supergrup, tutaj się naprawdę udało, wymienianie się wokalistów
ożywiło dość jednostajną melodię, a o dziwo harmonie wręcz mnie wgniotły w
krzesło gdy to widziałem na Wiwie Cwaj (na jutubie zdaje się nie ma). Tak, w
takim rozdaniu trzymający wszystko w ryzach Rickenbacker Rogera naprawdę mógł
poruszyć…
Z perspektywy lat łatwo
się mądrzyć, ale istotnie dwa ostatnie albumy Byrds z klasycznego okresu
powinny się wymienić tytułami. To na niniejszej płycie nasi notorious
brothers, upojeni wzrostem indywidualnych umiejętności, naprawdę rozpadli
się jako zespół - może dlatego McGuinn nie miał głowy do dalszego przekraczania granic… Wszelkie
żenujące cyrki związane z nagrywaniem płyty następnej, które doprowadzą do
zastąpienia na okładce Crosby’ego koniem, będą tylko smutnym następstwem
prostej zasady „gdzie liderów sześć”…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym