czwartek, 19 kwietnia 2012

The BYRDS - Fifth Dimension

…what if he's died all in some battle slain …

The Byrds
FIFTH DIMENSION
1966

genre: raga-rock, psychedelic rock, folk rock, jangle pop, country rock
best songs: John Riley, Eight Miles High
best moment: jedno z przejść perkusyjnych w 2-4-2 Fox Trot (1:35)

5D (Fifth Dimension) * Wild Mountain Thyme * Mr. Spaceman * I See You * What’s Happening?!?! * I Come and Stand at Every Door * Eight Miles High * Hey Joe (Where You Wanna Go) * Captain Soul * John Riley * 2-4-2 Fox Trot (The Lear Jet Song)

* * * * i ½

Trzeci album Byrds zaczyna się od posępnie wyśpiewanego przez (wciąż jeszcze Jima) McGuinna wywodu filozoficznego. Uff uff, do pierwszej płyty nie będzie powrotu. Rickenbacker został w tym utworze wtłoczony w podkład, ale i tak słychać, że to co jest grane to nie jest ta dawna frużelina. W harmoniach też się przerzedziło, pojawiły się za to stosowne organy podkreślające rangę wypowiedzi. Wraz z odejściem głównego wokalisty i kompozytora zespołu (Clark pojawia się tylko w dwóch utworach na płycie, w tym jednym instrumentalnym) musiało przyjść nowe, ale już od pierwszych taktów wiadomo, że przyszło lepsze.

McGuinn stanął na wysokości zadania i przygotował aż trzy wyłącznie autorskie kompozycje, co dla klasycznego okresu The Byrds jest absolutnym ewenementem. Jako drugi nadworny songwriter objawił się David Crosby, a wszelkie dziury w harmoniach pozałatał coraz śmielej poczynający sobie basista. Do tego The Byrds zwyczajowo podparli się materiałem folkowym, tym razem jednak nie autorstwa Dylana et al, ale zaczerpniętym głównie z tradycji wyspiarskiej i to zakreślonej szerokim łukiem (od Irlandii Północnej po wyspy Orkney),  co doskonale wpasowało się w zapowiedzianą przez utwór 5D nutę uniwersalistyczną i pasowało do przekroczenia przez zespół ram nawet najdzielniejszego jangle popu.

Jednak największą zasługą McGuinna było na tej płycie radykalne przekroczenie własnego stylu gitarowego. Zainspirowany muzyką Johna Coltrane’a spróbował przełożyć jego saksofon na swoją gitarę i rezultat był wstrząsający. Tak postrzępionych, często atonalnych partii w poprzek melodii i metrum wtedy, w roku 1966, nikt jeszcze nie grał. A już w połączeniu z tymi kojącymi melodiami wyśpiewanymi w słodkich harmoniach dają efekt absolutnie nowatorski. Jak zawsze w zimnej wodzie kąpany, zespół spokojnie wyczekał z tymi nowinkami do czwartej piosenki na płycie, czyli przepięknej I See You i od razu trafił w dziesiątkę – pokrzywione gitary „jedynie” wypełniają przerwy między poszczególnymi linijkami w zwrotce, ale i tak przenoszą romantyczną aurę w inny, szaleńczy wymiar, od razu wiadomo, że tu nie ma żadnych szans. W następnym What’s Happening?!?! nowa estetyka sprawdza się nieco gorzej, bo owe gitary zamiast tradycyjnego refrenu robią wrażenie próby zamaskowania niedorostu inspiracji a nie świadomej decyzji artystycznej, choć oczywiście to tylko moje wrażenie – Crosby (w bonusach) tłumaczy ten chwyt dość przekonująco. Dla mnie jednak o wiele bardziej przekonujące jest połączenie tych dwóch opcji w słynnym Eight Miles High, gdzie partie śpiewane i improwizowane, choć również formalnie rozłączone, wydają się do siebie idealnie pasować a i trzeba przyznać, że i melodia jest ciekawsza i dwugłosy zniewalające, no i nic nie trzeba tłumaczyć, bo poczucie zagubienia w podróży (co ciekawe, podobno nie w tripie) jest namacalne.

Jeszcze jeden z muzyków odniósł na tym albumie zwycięstwo nad samym sobą. Przystojniak za garami przestał być w końcu jedynie maskotką grupy i w końcu mocniej przyłożył, co sprawiło, że sound od razu podniósł się z małoletniego popu w trzcingodne regiony rockowe. Całkiem popisowy jest pod tym względem ostatni numer na płycie, często lekceważony Lear Jet Song. Z jednej strony jest to o wiele lepszy żart niż śpiewana „na poważnie” Oh!Susannah, a z drugiej może to wcale nie żart? Odgłosy z kabiny pilota może są i za głośne, ale – pomijając już kompletne nowatorstwo ich wykorzystania (album ukazał się wcześniej niż piosenka Yellow Submarine) – znowu stawiają słodkie chórki w ciekawym kontekście, a sekcja naprawdę tutaj lśni – Clarke po każdym zaśpiewie proponuje inne przejście i jedno z nich (chyba zresztą nieco chybione, jedno uderzenie jest jakby niezamierzenie podwojone, hurra) naprawdę  mnie porywa. Także biegnąca piosenka Mr Spaceman ma tę cudowną dwuznaczność emocjonalną. You’ve grown, Halfling… Yes, you have grown very much…

Kolejnym sukcesem płyty Fifth Dimension jest to, że tym razem covery nie zostają tak bardzo w tyle za propozycjami autorskimi. Właściwie w ogóle nie zostają, bo Byrdsom zdarzył się tutaj mały pośliźniak w postaci raczej bezbarwnego instrumentala Captain Soul, opartego na rytmie a la Spencer Davis Group, nawet przyjemnego gdyby nie ta zupełnie niepotrzebna i wsteczna yardbirdsowska harmonijka Clarka. Tym razem pomieszanie stylów dało efekt nieco chaotyczny. Spośród zaś czterech przeróbek chyba najmniejsze wrażenie robi mimo wszystko byrdsowskie podejście do Hey Joe, zaskakująco błahe w kontekście późniejszego słynnego wykonania Hendrixa, niewiele z niego wynika poza zadziornym śpiewem Crosby’ego. Za to „makabryczny” I Come and Stand at Every Door, opowiadający o tym jak duch dziecka z Hiroszimy pielgrzymuje po domach prosząc o pokój na świecie, ciężaru gatunkowego ma aż za dużo i nie jestem pewien czy piosenka pop go do końca dźwiga, na szczęście przytomny niedopowiedziany śpiew McGuinna i takież harmonie skutecznie powstrzymują ten utwór od wejścia w rejony groteskowe. Wiele gorzkich plam tuszu wylano w necie na temat nakładek smyczkowych w tradycyjnych piosenkach Wild Mountain Thyme i John Riley, a mi się podobają. Rozszerzają kontekst „Starego Świata” o skaliste krajobrazy ze środka Stanów i niejako odświeżają znaczenie słów. A jest co odświeżać, bo do poziomu dawnej opowieści o tym jak miłość cierpliwa jest  z drugiej z tych piosenek nie było dane zbliżyć się 99 procentom rockowych songwriterów zwłaszcza z rodzaju tych co to nie mogą osiągnąć satysfakcji.

Wszystko zatem poszło w dobrą stronę, a najlepsze jeszcze przed nami, gdy basista Chris Hillman przestanie prostować sobie włosy żelazkiem i zabłyśnie jako czwarty już z kolei utalentowany kompozytor o wokalista The Byrds.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym