…what if he's died all in some battle slain …
The
Byrds
FIFTH
DIMENSION
1966
genre: raga-rock, psychedelic rock, folk rock, jangle pop, country rock
best songs:
John Riley, Eight Miles High
best moment: jedno z
przejść perkusyjnych w 2-4-2 Fox Trot (1:35)
5D (Fifth
Dimension) * Wild Mountain Thyme * Mr. Spaceman * I See You * What’s
Happening?!?! * I Come and Stand at Every Door * Eight Miles High * Hey Joe
(Where You Wanna Go) * Captain Soul * John Riley * 2-4-2 Fox Trot (The Lear Jet
Song)
* * * * i ½
Trzeci album Byrds zaczyna
się od posępnie wyśpiewanego przez (wciąż jeszcze Jima) McGuinna wywodu
filozoficznego. Uff uff, do pierwszej płyty nie będzie powrotu.
Rickenbacker został w tym utworze wtłoczony w podkład, ale i tak słychać, że to
co jest grane to nie jest ta dawna frużelina. W harmoniach też się
przerzedziło, pojawiły się za to stosowne organy podkreślające rangę
wypowiedzi. Wraz z odejściem głównego wokalisty i kompozytora zespołu (Clark
pojawia się tylko w dwóch utworach na płycie, w tym jednym instrumentalnym) musiało
przyjść nowe, ale już od pierwszych taktów wiadomo, że przyszło lepsze.
McGuinn stanął na
wysokości zadania i przygotował aż trzy wyłącznie autorskie kompozycje, co dla
klasycznego okresu The Byrds jest absolutnym ewenementem. Jako drugi nadworny songwriter
objawił się David Crosby, a wszelkie dziury w harmoniach pozałatał coraz
śmielej poczynający sobie basista. Do tego The Byrds zwyczajowo podparli się
materiałem folkowym, tym razem jednak nie autorstwa Dylana et al, ale zaczerpniętym głównie
z tradycji wyspiarskiej i to zakreślonej szerokim łukiem (od Irlandii Północnej
po wyspy Orkney), co doskonale wpasowało
się w zapowiedzianą przez utwór 5D nutę uniwersalistyczną i pasowało do
przekroczenia przez zespół ram nawet najdzielniejszego jangle popu.
Jednak największą zasługą
McGuinna było na tej płycie radykalne przekroczenie własnego stylu gitarowego.
Zainspirowany muzyką Johna Coltrane’a spróbował przełożyć jego saksofon na swoją
gitarę i rezultat był wstrząsający. Tak postrzępionych, często atonalnych
partii w poprzek melodii i metrum wtedy, w roku 1966, nikt jeszcze nie grał. A już
w połączeniu z tymi kojącymi melodiami wyśpiewanymi w słodkich harmoniach dają
efekt absolutnie nowatorski. Jak zawsze w zimnej wodzie kąpany, zespół
spokojnie wyczekał z tymi nowinkami do czwartej piosenki na płycie, czyli
przepięknej I See You i od razu trafił w dziesiątkę – pokrzywione gitary
„jedynie” wypełniają przerwy między poszczególnymi linijkami w zwrotce, ale i
tak przenoszą romantyczną aurę w inny, szaleńczy wymiar, od razu wiadomo, że tu
nie ma żadnych szans. W następnym What’s Happening?!?! nowa estetyka
sprawdza się nieco gorzej, bo owe gitary zamiast tradycyjnego refrenu robią wrażenie
próby zamaskowania niedorostu inspiracji a nie świadomej decyzji artystycznej,
choć oczywiście to tylko moje wrażenie – Crosby (w bonusach) tłumaczy ten chwyt
dość przekonująco. Dla mnie jednak o wiele bardziej przekonujące jest
połączenie tych dwóch opcji w słynnym Eight Miles High, gdzie partie śpiewane i
improwizowane, choć również formalnie rozłączone, wydają się do siebie idealnie
pasować a i trzeba przyznać, że i melodia jest ciekawsza i dwugłosy zniewalające,
no i nic nie trzeba tłumaczyć, bo poczucie zagubienia w podróży (co ciekawe,
podobno nie w tripie) jest namacalne.
Jeszcze jeden z muzyków
odniósł na tym albumie zwycięstwo nad samym sobą. Przystojniak za garami
przestał być w końcu jedynie maskotką grupy i w końcu mocniej przyłożył, co
sprawiło, że sound od razu podniósł się z małoletniego popu w trzcingodne
regiony rockowe. Całkiem popisowy jest pod tym względem ostatni numer
na płycie, często lekceważony Lear Jet Song. Z jednej strony jest to o wiele
lepszy żart niż śpiewana „na poważnie” Oh!Susannah, a z drugiej może to wcale
nie żart? Odgłosy z kabiny pilota może są i za głośne, ale – pomijając już
kompletne nowatorstwo ich wykorzystania (album ukazał się wcześniej niż piosenka
Yellow Submarine) – znowu stawiają słodkie chórki w ciekawym kontekście, a
sekcja naprawdę tutaj lśni – Clarke po każdym zaśpiewie proponuje inne
przejście i jedno z nich (chyba zresztą nieco chybione, jedno uderzenie jest
jakby niezamierzenie podwojone, hurra) naprawdę mnie porywa. Także biegnąca piosenka Mr
Spaceman ma tę cudowną dwuznaczność emocjonalną. You’ve grown, Halfling…
Yes, you have grown very much…
Kolejnym sukcesem płyty Fifth
Dimension jest to, że tym razem covery nie zostają tak bardzo w tyle za
propozycjami autorskimi. Właściwie w ogóle nie zostają, bo Byrdsom zdarzył się
tutaj mały pośliźniak w postaci raczej bezbarwnego instrumentala Captain
Soul, opartego na rytmie a la Spencer Davis Group, nawet przyjemnego gdyby
nie ta zupełnie niepotrzebna i wsteczna yardbirdsowska harmonijka Clarka. Tym
razem pomieszanie stylów dało efekt nieco chaotyczny. Spośród zaś czterech przeróbek
chyba najmniejsze wrażenie robi mimo wszystko byrdsowskie podejście do Hey
Joe, zaskakująco błahe w kontekście późniejszego słynnego wykonania
Hendrixa, niewiele z niego wynika poza zadziornym śpiewem Crosby’ego. Za to „makabryczny”
I Come and Stand at Every Door, opowiadający o tym jak duch dziecka z Hiroszimy
pielgrzymuje po domach prosząc o pokój na świecie, ciężaru gatunkowego ma aż za
dużo i nie jestem pewien czy piosenka pop go do końca dźwiga, na szczęście przytomny niedopowiedziany śpiew McGuinna i takież harmonie skutecznie powstrzymują ten
utwór od wejścia w rejony groteskowe. Wiele gorzkich plam tuszu wylano w necie
na temat nakładek smyczkowych w tradycyjnych piosenkach Wild Mountain Thyme
i John Riley, a mi się podobają. Rozszerzają kontekst „Starego Świata” o
skaliste krajobrazy ze środka Stanów i niejako odświeżają znaczenie słów. A
jest co odświeżać, bo do poziomu dawnej opowieści o tym jak miłość cierpliwa
jest z drugiej z tych piosenek nie
było dane zbliżyć się 99 procentom rockowych songwriterów zwłaszcza z
rodzaju tych co to nie mogą osiągnąć satysfakcji.
Wszystko zatem poszło w
dobrą stronę, a najlepsze jeszcze przed nami, gdy basista Chris Hillman
przestanie prostować sobie włosy żelazkiem i zabłyśnie jako czwarty już z kolei
utalentowany kompozytor o wokalista The Byrds.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym