you’re so pusillanimous oh yeah
The Rutles
The
RUTLES
1978
genre: parody, british invasion, pop rock, psychedelic pop,
best songs: Doubleback Alley, Nevertheless
best moment:
chórki w Nevertheless
Hold My
Hand * Number One * With a Girl Like You * I Must Be In Love * Ouch! * Living
in Hope * Love Life * Nevertheless * Good Times Roll * Doubleback Alley * Cheese
and Onions * Another Day * Piggy in the
Middle * Let’s Be Natural
* * * * i ¼ [uwaga: wersja
CD * * * i ¾]
Does humour
belong in music? No jak dla mnie
niezbyt. Pomijając oczywistą kwestię, że de humore jest chyba jeszcze trudniej
disputandum esse (czyt: gwiazdkować) niż de gustibus, akurat w i tak ulotnej muzyce
okołorockowej, dźwięki na śmieszno wydają się mi być jeszcze mniej t r w a ł e niż dźwięki na serio. W każdym razie kilku
Wielkim zdarzyło się zaśmiecić swoje świetne albumy godnymi pożałowania uu żarcikami
typu Spanish Piece. Z drugiej jednak strony czasem nie zawadzi przekłuć uszy
progresywnym balonikom… Jeszcze raz zarzekając się zatem, że bardzo trudno tu
cokolwiek wyrokować, mogę przytoczyć dwa skrajne różnie poczucia humoru z okołorockowej
muzyki wyspiarskiej: The Scaffold i The Bonzo Dog Doo-Dah Band i ostrożnie
orzec, że jeśli coś po nich zostało to na pewno nie te kawałki w których muzyka
sprowadzona jest do czysto instrumentalnej roli powozika dla żartu.
Dobrze rozumiał to Neil
Innes, główny wykonawca projektu The Rutles, którego pomysłodawcą był Eric „say
no more” Idle z cyrku Monty Pythona. Dlatego do świetnego filmu "All You Need Is
Cash" (w którym zresztą popisowo zagrał Lennona) zamiast tanich jednorazowych
rechotów przygotował kilkanaście piosenek o charakterze raczej pastiszowym niż
parodystycznym, które często z powodzeniem mogły funkcjonować bez
beatlesowskiego kontekstu. Największą nagrodą dla Innesa są zapewne tu i ówde głosy,
że piosenka Rutles jest lepsza od oryginału. Co jeszcze śmieszniejsze, demo piosenki
Cheese and Onions trafiło na jakiś bootleg Beatlesów. Jakby nie było, z perspektywy
czasu to właśnie The Rutles okazali się najbardziej pamiętną i rozpoznawalną
wersją alternatywną Czwórki, nawet jeśli na krótką metę wyczyny Petera Serafinowicza albo Davida Gesslera może i śmieszą bardziej. The Rutles okazali
się po prostu projektem bardziej totalnym i wyrafinowanym.
Innes miał o tyle
ułatwione zadanie, że jeszcze jako członek Bonzo Dog Doo-Dah Band pracował w
studio z McCartneyem i wystąpił w filmie ‘Magical Mystery Tour’. Zbliżały się
jednak lata 80-te i technologia studyjna pomknęła bardzo w bok, co bardzo
odbiło się na brzmieniu płyty. Jeszcze na winylu brzmiało to całkiem stylowo,
niestety sterylny cyfrowy mastering uwypuklił płaski sound perkusji. Najlepiej udały
się gitary, zwłaszcza we „wcześniejszych nagraniach” gdzie miały coś do
powiedzenia – treblowy clang brzmi bardzo jak z epoki, choć w solówkach nieco brak
inwencji i błysku. Oczywiście o wiele ważniejsi są wokaliści i partie Innesa
(był on jedynym „członkiem” The Rutles który wystąpił i w filmie, i na płycie)
bardzo udatnie odwzorowują i barwę, i niektóre manieryzmy (Number One) Johna
Lennona, choć mam wrażenie, że i tak Innes lepiej naśladuje sposób mówienia
Johna niż jego śpiew. Co by nie pisać, wokale „Rona Nasty’ego” są na pewno
bardzo mocnym punktem albumu The Rutles, czego niestety nie można powiedzieć o
naśladowcach Paula (Ollie Halsall) i George’a (Ricky Fataar): technicznie są bez
zarzutu, w harmoniach wspaniali, ale barwy mają niezbyt podobne do
naśladowanych.
Ogólnie wszystkie
piosenki na płycie (oprócz Living in Hope) brzmią zatem trochę jakby śpiewał je
John. Nie jest to jednak jakiś wielki problem, bo same piosenki są dość
różnorodne stylistycznie i w większości świetnie oddają ducha twórczości The
Beatles, choć oczywiście Rutlesom brakuje i geniuszu i energii pierwowzoru. Jak
się zdaje, Neil Innes zdawał sobie z tego sprawę – w numerze Number One,
wzorowanym na Twist and Shout, dodał na przykład middle eight, który
rekompensuje niedostatki w krzykach. Niewiele dało się za to zrobić w dziale z
napisem „melodia” i najlepiej pokazuje to utwór Good Times Roll, w którym
kontrast między natchnioną zwrotką i prostym refrenem, a la Lucy in the Sky, aż
kłuje w uszy. Owszem, partia McCartneya też była oparta p r a w i e na jednym
dźwięku, ale bezsprzecznie ratowała ją i wysokość tonu i przede wszystkim ten
prześliczny melizmat na słowie diamond. Partia Innesa jest tylko prosta – dobre
na jeden raz. Właściwie przez cały czas jest na tej płycie pod tym względem
tylko dobrze, czasem bardzo dobrze, ale nigdy nie genialnie. Żadnych zastrzeżeń
nie można mieć, co znamienne, chyba tylko w utworze „Harrisona”, który uważam
za największe osiągnięcie czysto artystyczne zespołu The Rutles, bo mimo że
świetnie spełnia wszystkie założenia pastiszu („hinduscy muzycy” wycinają aż
miło), dla mnie osobiście jest porywający jako utwór sam w sobie, zwłaszcza gdy
wchodzą dalekie chórki zupełnie jak z roku 1967!
Owo Nevertheless zamyka
pierwszą stronę płyty winylowej, która na pierwszy i nawet ósmy rzut ucha robi
lepsze wrażenie – tempa są szybsze, utwory krótsze, stylizacje celniejsze (Ouch
– cudo) i cios bardziej powalający. Jedynym zgrzytem jest piosenka „Ringo”,
szkoda że chłopaki poszli na łatwiznę i wzięli się za Don’t Pass Me By a nie na
przykład Octopus Garden, parodia w tym przypadku jest równie żałosna jak
oryginał. Wielkiej urody jest tu zwłaszcza otwierający całość Hold My Hand,
choć nieco psują go bongosy, jeszcze bardziej nachalne niż w You’re Gonna Lose
That Girl (tym bardziej dziwią, że sama piosenka jest stylizowana bardziej na
All My Loving). Nie bardzo pomagają też w sztandarowej piosence I Must Be in
Love, od której wszystko się zaczęło (pierwszy skecz z Rutlesami powstał do
programu „Rutland Weekend Televison” jeszcze w 1975 roku), więc pewnie musiała
tu być, ale melodia jest tu wyjątkowo skąpa nawet jak na rutlestowskie
standardy a i Innes nieco przesadza z liverpoolskim akcentem. Z kolei bardzo
cieszy Love Life, której przesłanie where there’s a will, there’s a way niemal
dorasta all you need is love.
Ze stroną B sprawa jest o
tyle bardziej złożona, że tylko połowa utworów nawiązuje w prosty sposób do
jakiejś jednej piosenki. Najlepsza z nich Doubleback Alley, wiernie powielając
aranżację Penny Lane, przynosi porównywalną dawkę nostalgii. Niestety kilka
ostatnich utworów nieco sobie przeszkadza, gdyż pozbawione wyrazistych melodii,
grzęzną w progresjach akordowych opartych na podobnych kadencjach. Na pocieszenie zostają świetne teksty - nie na darmo Innes pisał wcześniej piosenki dla samego Cyrku Monty Pythona, na stronie B jest mistrzem w kreowaniu zjadliwie pseudopsychodelicznych krajobrazów, choć najlepsze przyjdzie na płycie następnej Pod względem muzycznym najlepiej
wypada tu chyba Let’s Be Natural, która w niemożliwy sposób łączy poetykę Dear
Prudence i Let It Be (w filmie jest to piosenka „Paula” ilustrująca pocieszną
sekwencję z Idle’m i Bianką Jagger), wyróżnia się świetną wielopoziomową realizacją
i niespodziewanie szczerym elegijnym tonem. Poprzedzająca ją Piggy in the
Middle jeszcze ujdzie, choć tutaj rozczarowuje produkcja – walrusowe smyczki są
zbyt zachowawcze a głos zbyt wywalony naprzód. Another Day też broni się świetnie (tutaj prosta melodia zupełnie nie razi), ale moim zdaniem lepiej byłoby
dla tej płyty gdyby wyrzucić z niej dość
nijaki (choć z jakiegoś powodu kultowy) numer Cheese and Onions a zamiast tego
wstawić znany z rozszerzonej wersji kompaktowej Get Up and Go, który choć czegoś
sobie, to jednak przynajmniej przyjemnie buja niczym wietrzyk na dachu Apple. Z
albumu piosenka jednak wyleciała po tym jak John Lennon ostrzegł twórców, że
jest zbyt podobna do Get Back i McCartney może pozwać o plagiat (w niepojęty
sposób Johnowi film się spodobał, mimo że Yoko została sportretowana wręcz z
agresywną zjadliwością). Nieco dziwne, że zostawiono w takim razie With a Girl
Like You, która jest co najmniej równie podobna do If I Fell i przez to urzeka
tylko raz, jeśli w ogóle.
Wspomniana wersja CD
zawiera sześć piosenek znanych z filmu lecz nieobecnych na winylu i niestety
jest wręcz wzorcową ilustracją przysłowia „co za dużo to niezdrowo”. Bliźniaczo
podobne w refrenach Goose-Step Mama i Blue Suede Schubert wzajemnie sobie
przeszkadzają, Between Us jest śmiertelnie nudny, Baby Let Me Be to nic i
jedynie It’s Looking Good jest bardzo solidną kompozycją (fajna choć niby
oczywista coda) i na płycie The Rutles przydałaby się jako reprezentant płyty Rutle Soul.
Wielkiego problemu oczywiście nie ma, zawsze przecież można zaprogramować sobie
wersję winylową.
Yeah yeah, niczego sobie
płytka (co najmniej na poziomie Please Please Me) a film jeszcze lepszy (co
najmniej na poziomie "A Hard Day’s Night"). Co ciekawe, jako jego podstawę
wykorzystano próbną wersję filmu "The Long and Winding Road", który skończył 20
lat później jako "Antologia Beatlesów", przez co wytworzyła się kuriozalna
sytuacja w której i "Antologia", i zwłaszcza dokument "The Compleat Beatles" z 1982 roku
wydają się powielać rozwiązania z filmu o Rutlesach. Tym bardziej go rąco
polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym