wtorek, 21 lutego 2012

The RUTLES - Archeology


on dreams of love and peace
no one was obese

The Rutles
ARCHEOLOGY
1996

genre: parody, pop rock, rock, psychedelic pop,
best songs: Joe Public,
best moment: przejście z Rendezvous do Questionnaire

Major Happy’s Up-and-Coming Once Upon a Good Time Band * Rendezvous * Questionnaire * We’ve Arrived! (and to prove it we’re here) * Lonely-Phobia * Unfinished Words * Hey Mister! * Easy Listening * Now She’s Left You * The Knicker Elastic King * I Love You * Eine Kleine Middle Klasse Musik * Joe Public * Shangri-La * Don’t Know Why * Back in ‘64

* * * * i ¼

Gigantyczny projekt jakim była “Antologia” (trzy podwójne płyty CD, pięć DVD i książka) nie tylko przywrócił Beatlesom miejsca na szczycie list przebojów i zainspirował całkiem niezłą płytę McCartneya Flying Pie, ale też nieoczekiwanie wskrzesił tych tu szyderców. Tym razem płyta Rutles przeszła jednak prawie niezauważona. Trochę nie ma co się dziwić – po pierwsze w projekcie przestał uczestniczyć Eric Idle, a to on był chyba główną twarzą w zespole, która nakręcała publicity, po drugie Neil Innes nieco zmienił front, jeszcze bardziej odchodząc od prostych parodii jeden-do-jednego, co sprawiało, że płyta wręcz mogła przy pierwszym przesłuchaniu wręcz rozczarować. Na pewno jednak warto dać temu albumu drugą szansę, bo na dłuższą metę ładnych kilka piosenek zdecydowanie przebija tu cokolwiek na debiucie.

Tylko jeden numer na płycie Archeology nawiązuje dosłownie do Antologii, bardzo zresztą wybuchowo: We’ve Arrived jest być może najśmieszniejszą piosenką w dorobku Rutles: nie dość że piosenka załamuje się po kilku taktach i muszą zaczynać jeszcze raz (great note that – komentuje „Lennon”), to jeszcze chórki brzmią zdumiewająco nieczysto, a śmiech „McCartneya” jest dokładnie taki jak w próbnym podejściu do And Your Bird Can Sing. Do tego mamy zawoalowane nawiązania do Back in the USSR, Flying i (zupełnie niepotrzebne) mamrotanie number two, number two… Tak będzie już do końca na tej płycie, w każdym numerze można znaleźć jedno lub kilka odwołań do konkretnej piosenki The Beatles, ale to są tylko szczegóły, same piosenki nawiązują ogólnie do beatlesowskiego soundu a nawet „ducha” i Innes nigdy nie był w tym lepszy niż np. w Questionnaire, w którym karkołomnie daje radę w jednym kawałku skrytykować konsumpcjonizm i nihilizm naszych czasów a i nawiązać do śmierci Johna, a wszystko to sardonicznym piórem niby samego Lennona. Piosenka jest zresztą przejmująca w tych wszystkich kąśliwych niedopowiedzeniach, a już chórki śpiewające beztrosko no God at all są na granicy obrazoburstwa i katharsis, jak to często u Johna bywało.

Cały album nawiązuje jednak do Antologii bardziej pośrednio - same piosenki są w większości zagrane nieco bardziej na luzie niż na zwartym debiucie, a poza tym panuje na płycie uroczy groch z kapustą: kilka numerów jest nowych, kilka starszych ale przearanżowanych na modłę beatlesowską (na przykład Shangri-La, który zupełnie inaczej brzmiał jako solowa piosenka Innesa w stylu wręcz rewiowym), a kilka numerów pochodzi jeszcze z sesji do pierwszego albumu, co zresztą doprowadziło do kolejnej poruszające paraleli z Antologią: tak jak Beatlesi wykorzystali partie nieżyjącego już Lennona, tak na Archeology słychać zmarłego w 1992 roku Ollie Halsalla. Mimo tego całego miszmaszu album wcale nie robi wrażenie niespójnego i jeśli można mu coś zarzucić to dokładnie to co kompaktowemu wydaniu debiutu, choć w nieco innych proporcjach: czasami kłują w uszy niezbyt wyrafinowane melodie i beatlesowski aranż nic tu nie pomoże, a samych utworów jest nieco za dużo i w kulminacyjnym momencie płyty sobie nieco przeszkadzają.

Wszystko zaczyna się trochę niecharakterystycznie prostymi pastiszami dwóch pierwszych piosenek na Sierżancie Pepperze. O ile jednak Major Happy nie przekracza jakiegoś wielkiego pułapu, ot miła i stylowo podana piosenka na wejście, to już Rendezvous jest prawdziwą perełką popowego intertekstualizmu. Oparta jest w sumie na prostym zaprzeczeniu With a Little Help from my Friends, ale jak to jest podane! Najpierw „Ringo” uskarża się, że nikt nie chce z nim dzielić randki (występują w tej części fajne pseudopsychodeliczne obrazy jak „nora mleczów”), ale gdy „przechodzący z tragarzami” pozostali członkowie zespołu oferują pomoc w śpiewaniu, „Ringo” aż tupie nogą w niezgodzie – przy okazji jednak reszta wykonuje absolutnie przepiękną część środkową o rozłożonej melodii, godną wielu piosenek The Beatles. Piosenka gładko przechodzi we wspomnianą o wiele poważniejszą, choć na pozór głupkowatą Questionnaire, pod względem melodycznym wciąż jest – jak na Rutles – świetnie. Potem następuje We’ve Arrived i gdy wszystko gładko zmierza ku bezsprzecznemu pięciogwiazdkowcowi, nagle pojawiają się piosenki wręcz nijakie: Lonely-Phobia i Unfinished Words, ta druga skażona jest dodatkowo męczącymi autocytatami i tylko na koniec wyrasta z niejporost geniuszu: left is right and right is wrong. Na szczęście następujący po nich „protest-song” Hey Mister przywraca zgubioną na chwilę świetność: to kolejny numer o naszych czasach przefiltrowany przez lennonową zgryźliwą wrażliwość i wszystko się w nim zgadza: i aranżacja i zaśpiew i przede wszystkim to, że nie do końca wiadomo czy smakowity refren do beatu a la Get Backhey, hey mister, all you need… is a little rock’n’roll jest na pewno ironiczny… Nadchodzi Easy Listening i znowu opadają ręce, o ile Living in Hope miał jeszcze jakieś resztki czaru, to ten jest tylko smutno kiczowaty. Potem znowu jest dobrze przy Now She’s Left You z karkołomnym zakręceniem melodii przy końcu części środkowej, jest świetnie w pepperowo-rynkowym Knicker Elastic King i jest nieźle w jednym z dwóch na płycie utworów o ściśle mccartneyowskim charakterze, czyli nieco mdławą I Love You.

I wtedy następuje, jak mi się zdaje, cokolwiek chybotliwa kulminacja płyty, to znaczy cztery same w sobie bardzo dobre numery, które jednak mają ze sobą trochę za dużo wspólnego. Poza może najlepszym z nich, czyli Joe Publikiem, wszystkie oparte są o podobne schematy wzięte z późnych Beatlesów acz pozbawione lekkości oryginalnej matrycy – dość płaskie melodie oparte na twardo wybijanych (zwykle na pianinie) kadencjach. Gdyby porozmieszczać je w nieco innych miejscach na płycie, albo dać między nie mało użyteczną gdzie indziej śpiewankę typu I Love You czy nawet tę nieszczęsną Lonely-Phobię, wszystko byłoby jak najlepiej. A tak, Eine Kleine Middle Klasse Musik nieco męczy, a Don’t Know Why (kolejny świetny tekst!) niesłusznie niknie w cieniu największego przeboju na płycie: Shangri-La z rozbudowaną codą (wśród gości w chórze nawet Peter Gabriel), która wśród wielu odniesień do The Beatles zawiera jeszcze chyba niepotrzebny prztyczek w nos Noela Gallaghera (właśnie przegrał z Innesem proces o plagiat) a także nieświadomy ukłon w stronę mini-suity Confessions of a Mind The Hollies. Tak czy inaczej, utwór jest godnym następcą piosenek Kinks i ELO o identycznych tytułach i nawet może aspirować do roli ostatecznej chorągiewki pożegnalnej z latami 60-tymi.

Na koniec Innes zostawił jeszcze jedno arcydziełko – powiew czystej nostalgii za odeszłą młodością, stylowo upieprzony (i przez to zachowaną od nieznośnej słodyczy) grą półsłówek (pouring scorn/scoring porn) i upierzony bardzo celnymi obserwacjami jak na piosenkę pop. Jak cała płyta, także Back  in ’64 jest wyrażonym a rebours ukłonem w stronę królów British Invasion, które to czasy stały się nagle tak odległe… Zamykające płytę słowa so so long, it’s all over nagle dostają większego ciężaru gatunkowego niż wiele zamknięć „wielkich” płyt na poważnie!


W zasadzie druga płyta Rutles ma wręcz bliźniaczą wartość w porównaniu do pierwszej. Na dłuższą metę na pewno wybrałbym Archeology, ale większego znaczenia to nie ma, skoro równie dobrze można przecież mieć obie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym