
on dreams of love and peace
no one was obese
The Rutles
ARCHEOLOGY
1996
genre: parody, pop rock, rock, psychedelic pop,
best songs:
Joe Public,
best moment:
przejście z Rendezvous do Questionnaire
Major
Happy’s Up-and-Coming Once Upon a Good Time Band * Rendezvous * Questionnaire *
We’ve Arrived! (and to prove it we’re here) * Lonely-Phobia * Unfinished Words
* Hey Mister! * Easy Listening * Now She’s Left You * The Knicker Elastic King
* I Love You * Eine Kleine Middle Klasse Musik * Joe Public * Shangri-La *
Don’t Know Why * Back in ‘64
* * * * i ¼
Gigantyczny projekt jakim
była “Antologia” (trzy podwójne płyty CD, pięć DVD i książka) nie tylko
przywrócił Beatlesom miejsca na szczycie list przebojów i zainspirował całkiem
niezłą płytę McCartneya Flying Pie, ale też nieoczekiwanie wskrzesił
tych tu szyderców. Tym razem płyta Rutles przeszła jednak prawie niezauważona.
Trochę nie ma co się dziwić – po pierwsze w projekcie przestał uczestniczyć
Eric Idle, a to on był chyba główną twarzą w zespole, która nakręcała publicity,
po drugie Neil Innes nieco zmienił front, jeszcze bardziej odchodząc od
prostych parodii jeden-do-jednego, co sprawiało, że płyta wręcz mogła przy pierwszym
przesłuchaniu wręcz rozczarować. Na pewno jednak warto dać temu albumu drugą
szansę, bo na dłuższą metę ładnych kilka piosenek zdecydowanie przebija tu
cokolwiek na debiucie.
Tylko jeden numer na
płycie Archeology nawiązuje dosłownie do Antologii, bardzo
zresztą wybuchowo: We’ve Arrived jest być może najśmieszniejszą piosenką
w dorobku Rutles: nie dość że piosenka załamuje się po kilku taktach i muszą
zaczynać jeszcze raz (great note that – komentuje „Lennon”), to jeszcze
chórki brzmią zdumiewająco nieczysto, a śmiech „McCartneya” jest dokładnie taki
jak w próbnym podejściu do And Your Bird Can Sing. Do tego mamy
zawoalowane nawiązania do Back in the USSR, Flying i (zupełnie
niepotrzebne) mamrotanie number two, number two… Tak będzie
już do końca na tej płycie, w każdym numerze można znaleźć jedno lub kilka
odwołań do konkretnej piosenki The Beatles, ale to są tylko szczegóły, same
piosenki nawiązują ogólnie do beatlesowskiego soundu a nawet „ducha” i Innes
nigdy nie był w tym lepszy niż np. w Questionnaire, w którym karkołomnie
daje radę w jednym kawałku skrytykować konsumpcjonizm i nihilizm naszych czasów
a i nawiązać do śmierci Johna, a wszystko to sardonicznym piórem niby samego
Lennona. Piosenka jest zresztą przejmująca w tych wszystkich kąśliwych
niedopowiedzeniach, a już chórki śpiewające beztrosko no God at all są
na granicy obrazoburstwa i katharsis, jak to często u Johna bywało.
Cały album nawiązuje
jednak do Antologii bardziej pośrednio - same piosenki są w większości
zagrane nieco bardziej na luzie niż na zwartym debiucie, a poza tym
panuje na płycie uroczy groch z kapustą: kilka numerów jest nowych, kilka
starszych ale przearanżowanych na modłę beatlesowską (na przykład Shangri-La,
który zupełnie inaczej brzmiał jako solowa piosenka Innesa w stylu wręcz
rewiowym), a kilka numerów pochodzi jeszcze z sesji do pierwszego albumu, co
zresztą doprowadziło do kolejnej poruszające paraleli z Antologią: tak
jak Beatlesi wykorzystali partie nieżyjącego już Lennona, tak na Archeology
słychać zmarłego w 1992 roku Ollie Halsalla. Mimo tego całego miszmaszu album
wcale nie robi wrażenie niespójnego i jeśli można mu coś zarzucić to dokładnie
to co kompaktowemu wydaniu debiutu, choć w nieco innych proporcjach:
czasami kłują w uszy niezbyt wyrafinowane melodie i beatlesowski aranż nic tu
nie pomoże, a samych utworów jest nieco za dużo i w kulminacyjnym momencie
płyty sobie nieco przeszkadzają.
Wszystko zaczyna się
trochę niecharakterystycznie prostymi pastiszami dwóch pierwszych piosenek na Sierżancie
Pepperze. O ile jednak Major Happy nie przekracza jakiegoś wielkiego
pułapu, ot miła i stylowo podana piosenka na wejście, to już Rendezvous
jest prawdziwą perełką popowego intertekstualizmu. Oparta jest w sumie na
prostym zaprzeczeniu With a Little Help from my Friends, ale jak to jest
podane! Najpierw „Ringo” uskarża się, że nikt nie chce z nim dzielić randki (występują
w tej części fajne pseudopsychodeliczne obrazy jak „nora mleczów”), ale gdy „przechodzący
z tragarzami” pozostali członkowie zespołu oferują pomoc w śpiewaniu, „Ringo”
aż tupie nogą w niezgodzie – przy okazji jednak reszta wykonuje absolutnie
przepiękną część środkową o rozłożonej melodii, godną wielu piosenek The
Beatles. Piosenka gładko przechodzi we wspomnianą o wiele poważniejszą, choć na
pozór głupkowatą Questionnaire, pod względem melodycznym wciąż jest – jak na
Rutles – świetnie. Potem następuje We’ve Arrived i gdy wszystko gładko
zmierza ku bezsprzecznemu pięciogwiazdkowcowi, nagle pojawiają się piosenki
wręcz nijakie: Lonely-Phobia i Unfinished Words, ta druga skażona
jest dodatkowo męczącymi autocytatami i tylko na koniec wyrasta z niejporost
geniuszu: left is right and right is wrong. Na szczęście następujący po
nich „protest-song” Hey Mister przywraca zgubioną na chwilę świetność: to
kolejny numer o naszych czasach przefiltrowany przez lennonową zgryźliwą
wrażliwość i wszystko się w nim zgadza: i aranżacja i zaśpiew i przede
wszystkim to, że nie do końca wiadomo czy smakowity refren do beatu a la Get
Back – hey, hey mister, all you need… is a little rock’n’roll jest
na pewno ironiczny… Nadchodzi Easy Listening i znowu opadają ręce, o ile
Living in Hope miał jeszcze jakieś resztki czaru, to ten jest tylko
smutno kiczowaty. Potem znowu jest dobrze przy Now She’s Left You z
karkołomnym zakręceniem melodii przy końcu części środkowej, jest świetnie w
pepperowo-rynkowym Knicker Elastic King i jest nieźle w jednym z dwóch
na płycie utworów o ściśle mccartneyowskim charakterze, czyli nieco mdławą I Love You.
I wtedy następuje, jak mi
się zdaje, cokolwiek chybotliwa kulminacja płyty, to znaczy cztery same w sobie
bardzo dobre numery, które jednak mają ze sobą trochę za dużo wspólnego. Poza
może najlepszym z nich, czyli Joe Publikiem, wszystkie oparte są o
podobne schematy wzięte z późnych Beatlesów acz pozbawione lekkości oryginalnej
matrycy – dość płaskie melodie oparte na twardo wybijanych (zwykle na pianinie)
kadencjach. Gdyby porozmieszczać je w nieco innych miejscach na płycie, albo
dać między nie mało użyteczną gdzie indziej śpiewankę typu I Love You
czy nawet tę nieszczęsną Lonely-Phobię, wszystko byłoby jak najlepiej. A
tak, Eine Kleine Middle Klasse Musik nieco męczy, a Don’t Know Why (kolejny
świetny tekst!) niesłusznie niknie w cieniu największego przeboju
na płycie: Shangri-La z rozbudowaną codą (wśród gości w chórze nawet Peter
Gabriel), która wśród wielu odniesień do The Beatles zawiera jeszcze chyba
niepotrzebny prztyczek w nos Noela Gallaghera (właśnie przegrał z Innesem
proces o plagiat) a także nieświadomy ukłon w stronę mini-suity Confessions
of a Mind The Hollies. Tak czy inaczej, utwór jest godnym następcą piosenek
Kinks i ELO o identycznych tytułach i nawet może aspirować do roli ostatecznej chorągiewki
pożegnalnej z latami 60-tymi.
Na koniec Innes zostawił
jeszcze jedno arcydziełko – powiew czystej nostalgii za odeszłą młodością,
stylowo upieprzony (i przez to zachowaną od nieznośnej słodyczy) grą półsłówek (pouring
scorn/scoring porn) i upierzony bardzo celnymi obserwacjami jak na piosenkę
pop. Jak cała płyta, także Back in ’64
jest wyrażonym a rebours ukłonem w stronę królów British Invasion, które
to czasy stały się nagle tak odległe… Zamykające płytę słowa so so long, it’s
all over nagle dostają większego ciężaru gatunkowego niż wiele zamknięć „wielkich”
płyt na poważnie!
W zasadzie druga płyta Rutles ma
wręcz bliźniaczą wartość w porównaniu do pierwszej. Na dłuższą metę na pewno
wybrałbym Archeology, ale większego znaczenia to nie ma, skoro równie
dobrze można przecież mieć obie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym