say the green bells of Cardiff
The
Byrds
MR.
TAMBOURINE MAN
1965
genre: jangle pop, pop rock, power pop, folk rock
best songs:
Here Without You. It’s No Use
best moment:
harmonie w Bells of Rhymney
Mr.
Tambourine Man * I’ll Feel a Whole Lot Better * Spanish Harlem Incident * You
Won’t Have to Cry * Here Without You * The Bells of Rhymney * All I Really Want
to Do * I Knew I’d Want You * It’s No Use * Don’t Doubt Yourself, Babe * The
Chimes of Freedom * We’ll Meet Again
* * * *
Zawsze wydawało mi się,
że Byrds cieszą się, przynajmniej w piśmiennictwie amerykańskim, większą renomą
niż na to zasługują. Fenomen tego zespołu jest nieco podobny do aureoli nad
Sierżantem Pieprzem – prawdziwą zasługą i jednych i drugiego było nie tyle wytyczenie
nowych trendów, co wczesne wysłuchanie tego co w trawie piszczy i wykorzystanie
tego do cna. W przypadku The Byrds chodzi mi głównie o słynne użycie gitary
12-strunowej, który to pomysł Jim ‘Roger’ McGuinn podpatrzył może i u
Beatlesów, ale na pewno wysłuchał u The Searchers – słynny motyw z I’ll Feel
a Whole Lot Better został wzięty z searchersowskiej przeróbki Needles and
Pins i miał się jeszcze nie raz pojawić i u jednych, i u drugich, ale całą
sławę zgarnęli Byrds. Nie mogę być jednak niesprawiedliwy i muszę przyznać, że
owszem były ku temu podstawy. Może pomysł na
Rickenbackera nie był oryginalny,
ale brzmienie – ba, cały styl grania! -
jakie na nim McGuinn osiągnął już na pewno tak. Do tego dochodził na
pewno świeży jak na rok 1965 pomysł na opracowywanie coverów, od zawsze udane
(przynajmniej pod względem muzycznym) własne piosenki i ciekawy układ
wokalistów. Do tego dojdzie, już w następnym roku, otwarcie na wpływy jazzowe i
countrowe, i ich niepowtarzalne
wcielenie do stylistyki a potem imponująca (choć niekoniecznie szczęśliwa) tej stylistyki zmiana. Tak, przy
wszystkich wątpliwościach, The Byrds na pewno zasługują na grupę A, w końcu nie
każdy zespół może się poszczycić tym, że wywarł znaczący i co ważniejsze: od
razu dający się wysłyszeć wpływ na The Beatles. Bez debiutanckiego albumu
The Byrds nie byłoby Rubber Soulu w znanej nam postaci.
Niestety Mr.
Tambourine Man raczej nie sięga gumowych podeszew Beatlesów. O ile Rubber
istotnie jest być może najbardziej zawiesistą pod względem brzmieniowym płytą
Czwórki, to w przypadku The Byrds momentami nie ma czym oddychać. Na tą
wszechogarniającą magmę składa się wiele czynników, ale chyba najważniejszy –
oczywiście obok wszechlejącego clangu Rickenbackera – jest zaskakujący
brak umiaru w stosowaniu harmonii wokalnych (jest to chyba jedyna płyta, której
udało się samego ona – mnie, który gotowy jest dograć trójgłos do przemówienia
prezydenta – zmęczyć przesytem mazi). Zaskakujący dlatego, że spośród pięciu
członków zespołu, czterech potrafiło niezgorzej użyć swych głosowych powabów:
prpaństwa, oto ony: twardy Clark, jękliwo-dylano-wiercący dziury w brzuchach
McGuinn, na razie jeszcze przyczajony z tyłu Hillman i przede wszystkim
prawdziwy tenor Crosby: nie taki wysilony jak Lennon czy nawet McCartney, tylko
tak swobodny prawie jak Garfunkel albo ten facecik z Zombies i do tego mniej
świdrujący niż Nash z Hollies, późniejszy zresztą kolega, na razie jednak
ciągle zowien „misz-Masz z Hollies”… Takie konfiguracje powinny zaowocować nie
lada przestrzeniami, a otrzymujemy jedynie podręcznikową nawet nie close
harmony, ale raczej ciasną harmony. I do tego zwykle utrzymaną w
nudnych dwugłosach – o ile trzygłosowe harmonie użyte są rzadko i zawsze ze
smakiem i zawsze windują piosenkę na wyższy poziom (kulminacja Bells of
Rhymney i tytułowa linijka Chimes of Freedom) to opracowania
dwugłosów, wzięte wszystkie do kupy robią sprawiają po prostu wrażenie
manierycznych: McGuinn dubluje Clarka w głównej melodii a nad nimi wyraźnie zdenerwowany Dave - jeszcze jeden dowód na to, że nie ma czegoś takiego
jak „dobry stres”, przynajmniej w muzyce. Dlatego też piosenki z tej płyty
najlepiej wypadają jak dla mnie na singlach, składankach, czy zgoła w kompie,
bo gdy nie zdąży się nawarstwić ten lukier, wszystko jest całkiem przyjemne.
Pora na całą płytę przychodzi jednak nieczęsto.
Do tego całego superglue
zdaje się mocno przyczyniać perkusista Clarke. Na szczęście ten chociaż nie
śpiewa, ale na jego pohybel można przytoczyć absolutnie nierockowy strzał w
werbel i co tam ma obok niego. Nie ma się zbytnio co dziwić, wszak podobno
głównym powodem dokooptowania go do składu był utalentowany wygląd, ale szanse
na wyjście z lepkiej masy dźwiękowej zostały przez jego gładziutką grę
ostatecznie zaprzepaszczone. Do tego żeby pewnie ożywić partie rytmiczne
producent Melcher bardzo uwypuklił różne przeszkadzajki z tamburynem na czele –
co niestety gremialnie przyczynia się one do tego, że album brzmi momentami o
wiele bardziej staroświecko niż cokolwiek na Rubber Soulu, który
przecież różnych świergotów nie skąpił. Zwłaszcza skądinąd przyjemny utwór Don’t
Doubt Yourself Babe dość trudno zdzierżyć, bo na wysunięte przeszkadzajki
jak również i na gitary nałożono ohydne tremolo, które zapewne sprawdzało się
nieźle jako chwyt emfatyczny, ale przecież nie tak aż ciągle… Muszę jednak w tym miejscu pochwalić wzorową
współpracę gitarzystów na całej płycie – niby Crosby bezceremonialnie zepchnął
Clarka na nieco idiotyczne pozycje z tamburynem w ręku, ale na brzmienie Byrds
jego buta miała choć w tym miejscu dobry wpływ, przy McGuinnie bardzo łatwo
przeuszyć drugą gitarę, a nie warto, bo David daje Rogerowi bardzo stabilną a
przy tym zadziorną podstawę. Na kolejnych płytach rola drugiej gitary stanie
się jeszcze ważniejsza gdy Crosby zacznie eksperymentować z otwartymi strojami,
wcześniej niż Keith Richards.
Słowo „lider” przy
nazwisku McGuinna wygląda na okładce cokolwiek groteskowo, ale w sumie trudno
się dziwić, skoro na pierwszy rzut i oka, i ucha to Gene Clark wyrasta na głównego
bohatera płyty jako główny autor i wokalista. Owszem, popularność i rangę w
dorocznych zestawieniach zapełniły Byrdsom przeróbki piosenek Dylana, ale to
pięć piosenek autorskich (wszystkie Clarka w tym dwie do spółki z McGuinnem)
stanowi o charakterze debiutu i o perspektywach bandu na dłuższą metę. Postawione
obok tekstów dylanowskich, teksty autorskie nie bronią się wcale (choć czasem
potrafi wylecieć jaskółeczka: oh I should be good to you, but I can’t cause
before), za to pod względem melodycznym wszystkie utrzymane są na tym samym
wysokim poziomie. Oczywiście, jak można było się spodziewać, są zaśpiewane
bardziej naturalnie i bardziej emocjonalnie. Największym przebojem stała się
oczywiście energetyczna I’ll ‘Probably’ Feel a Whole Lot Better,
zgrabna przyśpiewka o uwolnieniu się z toksycznej relacji, ale i nieco
ostrzejsza niż pozostałe There’s No Use, i z kolei nieco bardziej
stonowana Here Without You wypadają co najmniej tak samo przekonująco ze
swoimi jak na rok 1965 bardzo świeżymi progresjami akordowymi i oczywiście
wielogłosami. Co ciekawe, w obu tych utworach (a także w bonusowym She Has a
Way, gdzie słychać to najlepiej – would wait for her very lo-o-ong…),
zwracają uwagę middle sections. We wszystkich trzech, w pewnym momencie
występuje chwilowe zawieszenie akcji melodycznej, które próbuje się zamaskować
sowitymi melizmatami. Być może świadczy to o braku weny, która pozwoliłaby
Clarkowi pokusić się o jakieś bardziej dobitne rozwiązania, ale mi to
absolutnie nie przeszkadza, bo czuć w tym prawdziwy powiew wolności
artystycznej, na przekór tym sczelnie pozapinanym aranżacjom. Najsłabiej wypada
chyba piosenka I Knew I’d Want You (także tu najciekawsza jest część
środkowa i także w niej występuje sowity melizmat, tym razem na samym końcu) i
chyba dobrze się stało, że jako debiutancki singiel zastąpił ją Mr
Tambourine Man.
Na płycie znajdziemy aż
cztery covery Boba Dylana i jak się zdaje istotnie ten tytułowy jest najlepszy.
Rozbuchaną wersję oryginalną McGuinn skrócił do jednego refrenu i jednej
zwrotki i wtłoczył w ramy bezpiecznego metrum 4/4, ale wszystkie popowe
kompromisy zrekompensował nieosiągalną dla Dylana słodyczą opracowanie i
oczywiście brzmieniem Rickenbackera. To wystarczyło, żeby przed The Byrds
otworzyły się popowe salony i listy przebojów, choć nie wszyscy mieli im
zapomnieć to, że akurat w tej piosence zagrał tylko McGuinn i muzycy sesyjni (przyjdzie
im to jeszcze wytknąć na własne życzenie). Pozostałe trzy przeróbki nie są złe,
ale też nic istotnego na płytę nie wnoszą, biorąc pod uwagę ich nie tak znowu aż
oszałamiające melodie. Ale wypada nadmienić, że solowe acz płaczliwe partie
McGuinna w Incident i Chimes są miłym wytchnieniem od wielogłosów,
a i same chłopaki połapały się, że All I Really Want to Do można
ulepszyć i zmienili jedną ze zwrotek na dygresję, bardzo zresztą w swoim stylu,
nice.
Jednak to wśród
pozostałych przeróbek kryje się zwycięzca albumowego Top Cover 7. O ile ożywiony
beatem a la Bob Diddley Doubt rozczarowuje wspomnianymi niedoróbkami
produkcyjnymi, to już zamykająca album We’ll Meet Again może frapować niejednoznacznym
połączeniem tkliwości i ironii, bardzo ciekawy pomysł. Najlepszym nieautorskim
fragmentem jest dla mnie jednak przejmująca ballada The Bells of
Rhymney opracowana pierwotnie przez Pete’a Seegera. Byrdsowski sos nie
naruszył jednak kruchości kompozycji i dobrze dopełnił dramatyczny tekst, a
trójgłosowa kulminacja godna jest najlepszych piosenek Moody Blues.
Ten najbardziej
przestrzenny na płycie opus wydaje się być najlepszym (i jedynym?) wytłumaczeniem
etykietki folk-rock, którą zaczęto szafować przy opisywaniu poczynań The
Byrds, choć akurat w przypadku tej płyty ów tag nie wydaje się być szczególnie
fortunny, jako że z bazowego folka w
kompozycjach Dylana zostało tylko nazwisko pod tytułem, a w piosenkach
autorskich nawet go nie powąchasz. Samego rocka też zresztą tu na lekarstwo, Mr
Tambourine Man to chyba po prostu zawiesisty gitarowy pop. Nie zawsze może do
zniesienia na dłuższą metę, ale już na następnej płycie będzie różnorodniej, a
potem to już osiem mil nad ziemią…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym