wtorek, 28 lutego 2012

The BYRDS - Mr. Tambourine Man


all will be well if if if if if
say the green bells of Cardiff

The Byrds
MR. TAMBOURINE MAN
1965

genre: jangle pop, pop rock, power pop, folk rock
best songs: Here Without You. It’s No Use
best moment: harmonie w Bells of Rhymney

Mr. Tambourine Man * I’ll Feel a Whole Lot Better * Spanish Harlem Incident * You Won’t Have to Cry * Here Without You * The Bells of Rhymney * All I Really Want to Do * I Knew I’d Want You * It’s No Use * Don’t Doubt Yourself, Babe * The Chimes of Freedom * We’ll Meet Again

* * * *

Zawsze wydawało mi się, że Byrds cieszą się, przynajmniej w piśmiennictwie amerykańskim, większą renomą niż na to zasługują. Fenomen tego zespołu jest nieco podobny do aureoli nad Sierżantem Pieprzem – prawdziwą zasługą i jednych i drugiego było nie tyle wytyczenie nowych trendów, co wczesne wysłuchanie tego co w trawie piszczy i wykorzystanie tego do cna. W przypadku The Byrds chodzi mi głównie o słynne użycie gitary 12-strunowej, który to pomysł Jim ‘Roger’ McGuinn podpatrzył może i u Beatlesów, ale na pewno wysłuchał u The Searchers – słynny motyw z I’ll Feel a Whole Lot Better został wzięty z searchersowskiej przeróbki Needles and Pins i miał się jeszcze nie raz pojawić i u jednych, i u drugich, ale całą sławę zgarnęli Byrds. Nie mogę być jednak niesprawiedliwy i muszę przyznać, że owszem były ku temu podstawy. Może pomysł na  Rickenbackera  nie był oryginalny, ale brzmienie – ba, cały styl grania! -  jakie na nim McGuinn osiągnął już na pewno tak. Do tego dochodził na pewno świeży jak na rok 1965 pomysł na opracowywanie coverów, od zawsze udane (przynajmniej pod względem muzycznym) własne piosenki i ciekawy układ wokalistów. Do tego dojdzie, już w następnym roku, otwarcie na wpływy jazzowe i countrowe,  i ich niepowtarzalne wcielenie do stylistyki a potem imponująca (choć niekoniecznie szczęśliwa) tej stylistyki zmiana. Tak, przy wszystkich wątpliwościach, The Byrds na pewno zasługują na grupę A, w końcu nie każdy zespół może się poszczycić tym, że wywarł znaczący i co ważniejsze: od razu dający się wysłyszeć wpływ na The Beatles. Bez debiutanckiego albumu The Byrds nie byłoby Rubber Soulu w znanej nam postaci.

Niestety Mr. Tambourine Man raczej nie sięga gumowych podeszew Beatlesów. O ile Rubber istotnie jest być może najbardziej zawiesistą pod względem brzmieniowym płytą Czwórki, to w przypadku The Byrds momentami nie ma czym oddychać. Na tą wszechogarniającą magmę składa się wiele czynników, ale chyba najważniejszy – oczywiście obok wszechlejącego clangu Rickenbackera – jest zaskakujący brak umiaru w stosowaniu harmonii wokalnych (jest to chyba jedyna płyta, której udało się samego ona – mnie, który gotowy jest dograć trójgłos do przemówienia prezydenta – zmęczyć przesytem mazi). Zaskakujący dlatego, że spośród pięciu członków zespołu, czterech potrafiło niezgorzej użyć swych głosowych powabów: prpaństwa, oto ony: twardy Clark, jękliwo-dylano-wiercący dziury w brzuchach McGuinn, na razie jeszcze przyczajony z tyłu Hillman i przede wszystkim prawdziwy tenor Crosby: nie taki wysilony jak Lennon czy nawet McCartney, tylko tak swobodny prawie jak Garfunkel albo ten facecik z Zombies i do tego mniej świdrujący niż Nash z Hollies, późniejszy zresztą kolega, na razie jednak ciągle zowien „misz-Masz z Hollies”… Takie konfiguracje powinny zaowocować nie lada przestrzeniami, a otrzymujemy jedynie podręcznikową nawet nie close harmony, ale raczej ciasną harmony. I do tego zwykle utrzymaną w nudnych dwugłosach – o ile trzygłosowe harmonie użyte są rzadko i zawsze ze smakiem i zawsze windują piosenkę na wyższy poziom (kulminacja Bells of Rhymney i tytułowa linijka Chimes of Freedom) to opracowania dwugłosów, wzięte wszystkie do kupy robią sprawiają po prostu wrażenie manierycznych: McGuinn dubluje Clarka w głównej melodii a nad nimi wyraźnie zdenerwowany Dave - jeszcze jeden dowód na to, że nie ma czegoś takiego jak „dobry stres”, przynajmniej w muzyce. Dlatego też piosenki z tej płyty najlepiej wypadają jak dla mnie na singlach, składankach, czy zgoła w kompie, bo gdy nie zdąży się nawarstwić ten lukier, wszystko jest całkiem przyjemne. Pora na całą płytę przychodzi jednak nieczęsto.

Do tego całego superglue zdaje się mocno przyczyniać perkusista Clarke. Na szczęście ten chociaż nie śpiewa, ale na jego pohybel można przytoczyć absolutnie nierockowy strzał w werbel i co tam ma obok niego. Nie ma się zbytnio co dziwić, wszak podobno głównym powodem dokooptowania go do składu był utalentowany wygląd, ale szanse na wyjście z lepkiej masy dźwiękowej zostały przez jego gładziutką grę ostatecznie zaprzepaszczone. Do tego żeby pewnie ożywić partie rytmiczne producent Melcher bardzo uwypuklił różne przeszkadzajki z tamburynem na czele – co niestety gremialnie przyczynia się one do tego, że album brzmi momentami o wiele bardziej staroświecko niż cokolwiek na Rubber Soulu, który przecież różnych świergotów nie skąpił. Zwłaszcza skądinąd przyjemny utwór Don’t Doubt Yourself Babe dość trudno zdzierżyć, bo na wysunięte przeszkadzajki jak również i na gitary nałożono ohydne tremolo, które zapewne sprawdzało się nieźle jako chwyt emfatyczny, ale przecież nie tak aż ciągle…  Muszę jednak w tym miejscu pochwalić wzorową współpracę gitarzystów na całej płycie – niby Crosby bezceremonialnie zepchnął Clarka na nieco idiotyczne pozycje z tamburynem w ręku, ale na brzmienie Byrds jego buta miała choć w tym miejscu dobry wpływ, przy McGuinnie bardzo łatwo przeuszyć drugą gitarę, a nie warto, bo David daje Rogerowi bardzo stabilną a przy tym zadziorną podstawę. Na kolejnych płytach rola drugiej gitary stanie się jeszcze ważniejsza gdy Crosby zacznie eksperymentować z otwartymi strojami, wcześniej niż Keith Richards.

Słowo „lider” przy nazwisku McGuinna wygląda na okładce cokolwiek groteskowo, ale w sumie trudno się dziwić, skoro na pierwszy rzut i oka, i ucha to Gene Clark wyrasta na głównego bohatera płyty jako główny autor i wokalista. Owszem, popularność i rangę w dorocznych zestawieniach zapełniły Byrdsom przeróbki piosenek Dylana, ale to pięć piosenek autorskich (wszystkie Clarka w tym dwie do spółki z McGuinnem) stanowi o charakterze debiutu i o perspektywach bandu na dłuższą metę. Postawione obok tekstów dylanowskich, teksty autorskie nie bronią się wcale (choć czasem potrafi wylecieć jaskółeczka: oh I should be good to you, but I can’t cause before), za to pod względem melodycznym wszystkie utrzymane są na tym samym wysokim poziomie. Oczywiście, jak można było się spodziewać, są zaśpiewane bardziej naturalnie i bardziej emocjonalnie. Największym przebojem stała się oczywiście energetyczna I’ll ‘Probably’ Feel a Whole Lot Better, zgrabna przyśpiewka o uwolnieniu się z toksycznej relacji, ale i nieco ostrzejsza niż pozostałe There’s No Use, i z kolei nieco bardziej stonowana Here Without You wypadają co najmniej tak samo przekonująco ze swoimi jak na rok 1965 bardzo świeżymi progresjami akordowymi i oczywiście wielogłosami. Co ciekawe, w obu tych utworach (a także w bonusowym She Has a Way, gdzie słychać to najlepiej – would wait for her very lo-o-ong…), zwracają uwagę middle sections. We wszystkich trzech, w pewnym momencie występuje chwilowe zawieszenie akcji melodycznej, które próbuje się zamaskować sowitymi melizmatami. Być może świadczy to o braku weny, która pozwoliłaby Clarkowi pokusić się o jakieś bardziej dobitne rozwiązania, ale mi to absolutnie nie przeszkadza, bo czuć w tym prawdziwy powiew wolności artystycznej, na przekór tym sczelnie pozapinanym aranżacjom. Najsłabiej wypada chyba piosenka I Knew I’d Want You (także tu najciekawsza jest część środkowa i także w niej występuje sowity melizmat, tym razem na samym końcu) i chyba dobrze się stało, że jako debiutancki singiel zastąpił ją Mr Tambourine Man.

Na płycie znajdziemy aż cztery covery Boba Dylana i jak się zdaje istotnie ten tytułowy jest najlepszy. Rozbuchaną wersję oryginalną McGuinn skrócił do jednego refrenu i jednej zwrotki i wtłoczył w ramy bezpiecznego metrum 4/4, ale wszystkie popowe kompromisy zrekompensował nieosiągalną dla Dylana słodyczą opracowanie i oczywiście brzmieniem Rickenbackera. To wystarczyło, żeby przed The Byrds otworzyły się popowe salony i listy przebojów, choć nie wszyscy mieli im zapomnieć to, że akurat w tej piosence zagrał tylko McGuinn i muzycy sesyjni (przyjdzie im to jeszcze wytknąć na własne życzenie). Pozostałe trzy przeróbki nie są złe, ale też nic istotnego na płytę nie wnoszą, biorąc pod uwagę ich nie tak znowu aż oszałamiające melodie. Ale wypada nadmienić, że solowe acz płaczliwe partie McGuinna w Incident i Chimes są miłym wytchnieniem od wielogłosów, a i same chłopaki połapały się, że All I Really Want to Do można ulepszyć i zmienili jedną ze zwrotek na dygresję, bardzo zresztą w swoim stylu, nice.

Jednak to wśród pozostałych przeróbek kryje się zwycięzca albumowego Top Cover 7. O ile ożywiony beatem a la Bob Diddley Doubt rozczarowuje wspomnianymi niedoróbkami produkcyjnymi, to już zamykająca album We’ll Meet Again może frapować niejednoznacznym połączeniem tkliwości i ironii, bardzo ciekawy pomysł. Najlepszym nieautorskim fragmentem jest dla mnie jednak przejmująca ballada The Bells of Rhymney opracowana pierwotnie przez Pete’a Seegera. Byrdsowski sos nie naruszył jednak kruchości kompozycji i dobrze dopełnił dramatyczny tekst, a trójgłosowa kulminacja godna jest najlepszych piosenek Moody Blues.

Ten najbardziej przestrzenny na płycie opus wydaje się być najlepszym (i jedynym?) wytłumaczeniem etykietki folk-rock, którą zaczęto szafować przy opisywaniu poczynań The Byrds, choć akurat w przypadku tej płyty ów tag nie wydaje się być szczególnie fortunny,  jako że z bazowego folka w kompozycjach Dylana zostało tylko nazwisko pod tytułem, a w piosenkach autorskich nawet go nie powąchasz. Samego rocka też zresztą tu na lekarstwo, Mr Tambourine Man to chyba po prostu zawiesisty gitarowy pop. Nie zawsze może do zniesienia na dłuższą metę, ale już na następnej płycie będzie różnorodniej, a potem to już osiem mil nad ziemią…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym