some kind of solitude is measured out in you
The Beatles
YELLOW SUBMARINE
1969
genre: rock, psychedelic rock, rock pop, classical, soundtrack
best song: Hey Bulldog
best moment: początek It’s All Too Much
Yellow Submarine * Only a Northern Song * All Together Now * Hey Bulldog * It’s All Too Much * All You Need Is Love * Pepperland * Sea of Time * Sea of Holes * Sea of Monsters * March of the Meanies * Pepperland Laid Waste * Yellow Submarine in Pepperland
* * * * i ¼
Niby niewiele można się po tym albumie spodziewać. Po pierwsze i najważniejsze - są na nim tylko cztery nowe nagrania The Beatles (no, oprócz tego dla koneserów – All You Need Is Love po raz pierwszy w prawdziwym stereo), po drugie – stronę B wypełniają w całości orkiestracje George’a Martina, po trzecie – sami Beatlesi mieli ten album w głębokim antypoważaniu o czym świadczy na przykład to, że we wkładce znajdziemy recenzję Białego Albumu…
I znowu nie trzeba się dać łatwo zwieść pozorom. Rzeczywiście, odgrzewane brzegówki nie przydadzą się na wiele, ale spośród wszystkich piosenek uczestniczących w ścieżce dźwiękowej filmu te dwie piosenki chyba na patelnię strony A (że tak peem) nadały się najlepiej – zwłaszcza All You Need Is Love pasuje chyba w tym miejscu bardziej niż po Baby You’re a Rich Man na Magicalu, a wszystko razem sprawia wrażenie jednorodnej opowieści.
Spośród nowości a mówiąc precyzyjniej: premier, bo trzy spośród tych czterech piosenek zostały nagrane jeszcze w pierwszej połowie 1967 roku - stąd też obydwie piosenki Harrisona (Northern Song wyleciała z Peppera) brzmią nieco anachronicznie w świetle w dużej mierze antypsychodelicznego Białego Albumu – najlepsza wydaje mi się ta najnowsza. Hey Bulldog jest jednym z ostatnich (według rudawego inżyniera dźwięku Geoffa Emericka: ostatnim) wypluwów czystej beatlesowskiej radości i siły która brała się z niepohamowanej wymiany energii między Lennonem i McCartneyem. Ten drugi dla żartu zaszczekał w środku piosenki, co na dłuższą metę doprowadziło do zmianach w tekście i tych idiotycznych przekrzykiwań się w wyciszeniu. Ale przedtem mamy jeszcze niezapomniany riff pianina, przeszywające solo, świetne harmonie i jedyny w swoim rodzaju tekst Lennona – niby bełkotliwy i absurdalny, ale każda zwrotka zwieńczona jest całkiem pojemnym i inspirującym a równocześnie szczęśliwie lekkim one-linerem (some kind of…) jakich ze świecą szukać w tak zwanych dojrzałych lirykach Dżona. Znamienne jest to że sesja Hey Bulldog była pierwszą w której uczestniczyła Yoko, była podobno zdziwiona tym jak można śpiewać piosenki oparte na tak prostym rytmie…
Piosenki Harrisona działają bardziej przez ornamentykę niż melodię, zwłaszcza dotyczy to Only a Northern Song, której raczej nie dało się odratować nawet McCartneyowi i jego trąbce. Sam autor zresztą zdawał sobie sprawę z jej nieważności: It doesn't really matter what chords I play/What words I say or time of day it is… Tak naprawdę najlepsza część tego utworu zaczyna się w wyciszeniu gdy słychać niespokojne głosy wędrowców na wietrze… Odwrotnie It’s All Too Much, mimo że pełno w niej dosłownie wszystkiego (zwłaszcza bardzo jak na Beatlesów poszukujących partii gitar – solowe partie grają i George, i John), piosenka dość gładko płynie na morzu psychodelicznej galarety (porównanie o tyle trafne, że w tekście jest mowa o torcie urodzinowym). Co by nie mówić, oba numery mają bardzo hipnotyzujący i nieco arktyczny charakter i świetnie współgrają z instrumentalnymi kompozycjami ze strony B w ilustrowaniu podróży łodzią podwodną poza końcem mapy. Nieco mniej sugestywna w tym kontekście jest śpiewanka McCartneya All Together Now (nie, nie dla dzieci, dzieci nie powinły rozumieć o co chodzi w linijce black white green red/ can I take my friend to bed), ale przynajmniej w małym stopniu przypomina szanty. Na pewno w niczym nie przeszkadza. I bardzo cieszy to, że po raz ostatni we wszystkich utworach Beatlesów na płycie słychać wszystkich Beatlesów i ich wzajemne dopełnianie się w poszczególnych numerach jest bardzo trafne (ile straciłaby All Together Now gdyby środkowej części nie śpiewał Lennon i czym byłby It’s All Too Much bez rozległych partii McCartneya w górze pod koniec) .
Jeśli chodzi o rkiestracje Martina to zapewne nie są one największą atrakcją płyty, ale mogą stać się najmilszym zaskoczeniem, dla tych którzy uwierzyli powierzchownym opiniom skłonnym zamieść je wszystkie pod pokład jak leci. Akurat ta część filmu gdy Beatlesi i Old Fred przemierzają podwodne krainy w drodze do Pepperlandu jest dla mnie najbardziej inspirująca i jak dla mnie została przez Martina zilustrowana świetnie (choć w filmie słychać tylko fragmenty przedstawionych na płycie kompozycji). Na całej połowie płyty zdarzyła się tylko jedna mielizna: Sea of Holes, który po ciekawym fragmencie opartym na partiach (podobno harfy) odtworzonych od tyłu nagle na dłuższą chwilę spoczywa na dnie nudnawych plam dźwiękowych. Pozostałe piosenki są jednak o wiele przytomniej skomponowane i zaaranżowane. Co ciekawe, o ile Sea of Time, Monsters i Pepperland Laid Waste mają czysto linearną strukturę, to Pepperland i March of the Meanies mają strukturę bardziej „piosenkową”, z łatwo odróżnialnymi „refrenami”. Nie tylko to sprawia, że muzykę ze strony B trudno nazwać do końca klasyczną: czasem odzywa się gitara elektryczna (i to z nałożonym efektem wah-wah), czasem sax, a na tym wszystkim czuć dobrze znaną niewidzialną rękę producencką Martina (wspomniane efekty od tyłu czy pepperowski phasing, czytałem też głosy, że piętnastosekundowy cytat z „Arii na strunie G”w Sea of Monsters jest najlepiej zrealizowaną wersją tego kawałka w historii). Czymkolwiek by nie była, warto dać się tej muzyce wciągnąć i zaczarować, bo potrafi znacznie wykroczyć poza przypisane jej walory ilustracyjne. Choć i to Martin zrobił doskonale – Pepperland Laid Waste przepięknie maluje obrazy zniszczenia po ataku Blue Meanies. W swoich najlepszych momentach (czyli w dwóch pozostałych wspomnianych utworach linearnych) zaprasza do niespiesznego, wręcz kontemplacyjnego konstruowania własnych podwodnych światów. Za nic nie zamieniłbym tej płyty na Yellow Submarine Soundtrack z końca lat 90-tych bez muzyki Martina, mimo oczywistych walorów realizacyjnych. Tym bardziej że przy autorskich utworach skądinąd przyjemne orkiestrowe opracowanie tytułowej piosenki wypada nieco blado.
Znam gorsze płyty Beatlesów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym