piątek, 20 stycznia 2012

The BEATLES - Abbey Road

Aah, aah, love is old, love is new
love is all , love is you


The Beatles
ABBEY ROAD

1969

genre: pop rock, progressive rock, lush pop, chamber pop, psychedelic pop, hard rock,
best song: Abbey Road Medley ;)
best moment: and in the end…

Come Together * Something * Maxwell’s Silver Hammer * Oh! Darling * Octopus’s Garden * I Want You (She’s So Heavy) * Here Comes the Sun * Because * You Never Give Me Your Money * Sun King * Mean Mr. Mustard * Polythene Pam * She Came In Through the Bathroom Window * Golden Slumbers * Carry That Weight * The End * Her Majesty

* * * * *

Jak to mówi Dariusz Szpakowski, prawdziwą klasą jest wygrać gdy się ma zły dzień. Generalnie Beatlesi od powrotu z Indii i założenia frywolnej firmy Apple mieli przez cały czas trzypak złych lat i naprawdę trudno wytłumaczyć jak w tych warunkach skrajnego zniechęcenia jednego drugim mogła powstać płyta tak świeża, tak do niebólu beatlesowska i tak wybitna.

Trudno to wytłumaczyć w wymiarze ludzkim, bo na gruncie stylistycznym wydaje się po prostu, że zespół na ostatniej płycie wziął i wymieszał swoje najmocniejsze karty: świetne melodie, świetne harmonie i świetnego uu dorożkarza. Przez pryzmat Abbey Road najlepiej zresztą widać co się nie udało na Let It Be, na której wspomniany George Martin okazał się de facto niepotrzebny: zespół The Beatles nigdy nie był zespołem stricte rockowym i w krainie brudu, czystej energii i rzemiosła był tylko niezły. Brud, energia i rzemiosło oczywiście pojawiły się na Abbey ale jako wartość dodana. Znamienny tytuł mówi właściwie wszystko: geniuszami jesteśmy w studio, niekoniecznie na dachu.

Beatlesi mogli sobie być zmęczeni sobą nawzajem, ale muzyka dalej w nich buzowała a głów nie zdołały im zamknąć nawet te wszystkie śmieszne papierki od Kleina. Dobrze wiedzieli co się święci na świecie (i zapewne też co się świeci na święcie) i sobie tylko znanym sposobem zdołali na jednej płycie połączyć wysublimowany pop (symbolizowany przez partie Mooga w Maxwellu, Sunie i nawet Because) i rock progresywny. Ten drugi pojawił się tu zresztą zarówno na poziomie bebechów (I Want You) jak i formy (słynna Abbey Road Medley).

Mimo że tym razem jestem skłonny podać mitu rękę i zgodzić się ze wszystkimi Achami i nawet Ochami na temat owej suity, nie mogę się jak zwykle oprzeć pokusie przekłucia balonika. Po pierwsze, jaka suita? Pomiędzy She Came in Through The Bathroom Window a Golden Slumbers jest wyraźna przerwa więc jak już to mamy d w i e   w i ą z a n k i. Po drugie, gdzie zaczyna się pierwsza? Intuicyjnie nawet skłaniałbym się ku Because, no ale po niej też jest przerwa. You Never Give Me Your Money jest jak dla mnie utworem genialnym (najlepszy numer Paula ever?), ale jako bardzo wyrazisty kolaż stanowi sam w sobie odrębną całość w tym abbeyowskim tour de France, a przepraszam: de force… Tak naprawdę mielibyśmy zatem do czynienia z dwoma zlepkami osobnych utworów, a jeszcze los zagrał wszystkim na nosie umieszczając na końcu taśmy-matki przeznaczony do wyrzucenia usunięty z pierwszej wiązanki element pt. Her Majesty (z potężnym akordem pochodzącym z Mean Mr Mustard) – McCartneyowi się to spodobało i pozwolił mu zostać z tak długą przerwą żeby było śmieszniej. Jedynym elementem łączącym te trzy pstrokate budyneczki jest repryza Money w środku Carry That Weight. Czy to wystarczy, żeby nazwać utwory 9-16 suitą, a całą płytę, lub choćby stronę B, genialną?

Dla mnie w zasadzie tak! Ten orkiestrowy powrót do tematu otwierającego całość, zburzony nieco (świetne!) przez nieco odrębną zagrywkę gitary i potem pełen bolesnej słodyczy wers I never give you my pillow wart jest wielu pisanych w pocie czoła 20-minutowych dzieł skończonych, zresztą po co tu się ścigać, właśnie przez ową repryzę mam odczucie czegoś właśnie ostatecznego jak walnięcie pięścią w stół, choć może by raczej trzeba mówić o przybiciu gwoździa do trumny… Tym bardziej mnie to urzeka, że powtórzony motyw jest tu wrzucony taką lekką ręką, jakby nigdy nic..

Byłoby to oczywiście na nic gdyby same piosenki nie były pierwszej klasy. Przyjmijmy, że czywiście wszystko zaczyna się od You Never Give Me Your Money. Właściwie zanosiło się na utwór depresyjny, ale po pierwsze sama melodia jest tak łagodna, że nie pozwala na jakieś histerie, a za chwilę wchodzi rzecz tak energetyczna, że nie mamy innego wyjścia jak sięgnąć po wiszący nad nami miecz i przebić się nim na wolność. To wszystko opisane jest bardzo prostymi obrazami, bez patosu: pick up the bags and get in the limousine, tym bardziej to porywające. I zaraz przychodzi nagroda w postaci  Sun King, który bywa moim ulubionym utworem Beatlesów w ogóle. Nic dziwnego, jest to z jednej strony najbardziej moodybluesowy, atmosferyczny numer Czwórki, trochę nie jakby z tego świata ale wciąż na wskroś liverpoolski o czym przypominają te wspaniale sharmonizowane brednie pod koniec. Mr Mustard jeszcze bardziej podbija słoneczko w górę, wręcz podrzuca je sobie w ręku – prawdopodobnie jest to ostatni bezinteresownie radosny, czyli nie walczący o nic utwór Lennona, wzmocniony zresztą przez groteskowo potężny bas i oczywiście świetny drugi głos. Polythene Pam dodaje trochę pieprzu gdy właśnie miało zrobić się zbyt mięczacko, ale dalekie falsetowe harmonie przypominają, że to wszystko raczej już odpływa promem na drugą stronę rzeki Mersey albo nawet rzeki czasu. Energetyczna nostalgia? She Came In Through the Bathroom Window przypomina nagle o nieobecnym od trzech numerów liderze (tak tak, trzeba sobie to powiedzieć wprost) i niestety trochę odsłania jego główną wadę – o ile poprzednie trzy utwory po prostu nie mogły mieć ani jednej zwrotki więcej, bo to naruszyłoby ich power, ten jest o tę jedną zwrotkę po pierwszym refrenie za długi, choć słaby wcale nie jest.

Dobrze że jest chwila ciszy, można odetchnąć…

I teraz od pierwszych dźwięków pianina wraca świat realny ostatecznie odcinając się od tamtych słoneczek. Bardzo ciekawy zabieg emocjonalny, po raz chyba pierwszy chyba tak konsekwentnie zespół The Beatles zakwestionował filozofię eskapizmu będącą podstawą wielu poprzednich przebojów z Sierżantem Pepperem na czele. Bardzo zresztą po beatlesowsku – co to za kołysanka (Golden Slumbers) skoro śpiewa się ją TAKIM głosem (genialna partia Paula w refrenie)? No i zaraz wchodzi ten znamienny refren: boy you’re gonna carry that weight… (Masz na myśli: ten krzyż???) Nie ma ucieczki od rzeczywistości i ten utwór (ta suita) mówi o tym tak samo mocno jak słowa dream is over w utworze God. Jedyne co może osłodzić życie to miłość i to miłość dobroczynna (the love you make)… Ten słynny ostatni kuplet i następujące po nim harmonie, i zagrywka Harrisona, i zagrywka orkiestry, i zagrywka Browna, który jej życie ocalił są zresztą naprawdę godnym pożegnaniem. Genialny zespół zostawił nam na koniec best moment w dyskografii. (I oczywiście mrugnięcie okiem w Her Majesty…)

Jak dla mnie, jeszcze dwie piosenki dorównują wielkością Suicie, jakkolwiek byśmy jej nie zdefiniowali. Przede wszystkim jej preludium Because, rzadki okaz czystej (choć potrojonej) trzygłosowej harmonii, bardzo zresztą wyszukanej i podanej z wielkim smakiem. Świetnie wpasowuje się w nią bardzo pojemny choć prosty tekst, naprawdę  udanie łączący elementy uniwersalne z partykularnymi; całość ma walory wręcz medytacyjne. Z kolei I Want You (She’s So Heavy) wręcz przytłacza pieczołowicie mnożonymi przez Johna i George’a nakładkami partii gitarowych i wzrastającym przy tym poziomem szumów, choć wcześniej, w części śpiewanej mamy znowu do czynienia z kapitalnym połączeniem lapidarnego przesłania wyrażonego przez surowy śpiew z wyrafinowanymi partiami instrumentalnymi (zwłaszcza basu i gitary solowej). Obydwie piosenki stanowią poruszające świadectwo gasnącej harmonii między członkami zespołu.

W pozostałych utworach również jest – jak łatwo przewidzieć – tym lepiej im główny autor mniej dominuje w nagraniu. Muszę powiedzieć, że gremialnie chwalone piosenki Harrisona nie zawsze przekonują mnie na dłuższą metę – z Something wyróżnię rozbuchaną część środkową i  przepiękny dialog gitary z basem w solówce, same zwrotki jednak nie wytrzymały jednak u mnie presji tysiąca odsłuchów, nawet ostatnia z nich, może dlatego, że George sam sobie nałożył harmonię. Podobnie w Here Comes The Sun brakuje mi głosu Lennona i generalnie „dołów”, choć muszę przyznać, że utwór jest pod względem melodycznym (i filozoficznym) beatlesowski do bólu, brawo. Lennon nie uczestniczył także w sesji do Maxwell’s Silver Hammer (rekonwalescencja po wypadku samochodowym) i ten utwór wydaje się wbrew tekstowym pozorom najbardziej wymuszony, co ciekawe wszyscy członkowie zespołu wyrażają się o nim co najmniej z lekceważeniem (Ringo: "it was the worst track we ever had to record"). Zresztą i w Oh! Darling Paul długo walczył z wokalami na skraju głosu, choć gdyby nie chórki w tle i przytomne arpedżdżia Harrisona, efekt mógł być całkiem żałosny. Mało Beatlesów jest też w Come Together, który jako żywo przypomina późniejsze „dziennikarskie” utwory solowego Johna z niby zabawnymi ale już nie radosnymi tekstami i mocno zredukowanymi melodiami.

Najwięcej Beatlesów w Beatlesach na tej płycie wydaje się być w piosence Ringo. Pod względem melodycznym i aranżacyjnym jest ona na szczęście kilometry od poprzedniej jego kompozycji Don’t Pass Me By, zresztą podobno w jej napisaniu pomógł George. Octopus's Garden to utwór bardzo charakterystyczny dla tej płyty – pokazuje i dojrzałość wykonawczą zespołu (jakie partie gitary!), i niesłabnącą chęć eksperymentowania z dźwiękiem (przetworzenie chórków w solówce, użycie syntezatora i zabawy z bąbelkami), i resztki radości i jedności, i nieco odświeżone podejście do harmonii wokalnych (nie mogę uwierzyć źródłom, które podają, że w tych chórkach nie ma Johna, ja wyraźnie go słyszę).

Harmonie wokalne Beatlesów na Abbey Road wyraźnie znamionuje przesunięcie akcentów w górę, czyli w stronę falsetów – zresztą nie jest to jakiś ewenement wśród zespołów silnych grupowymi partiami wokalnymi, żeby wspomnieć tylko o dojrzałych harmoniach Skaldów (Księżyc we włosy) czy The Moody Blues (You Can Never Go Home). Nienachalne i kojące falsety słychać w co drugim utworze (szczególnie wyrafinowane partie, wykraczające daleko poza schematy tercjowe i kwintowe,  mamy w Because i Sun King, a harmonia szczególnej urody ozdabia kluczowy dwuwers w The End), co stanowi o spójności i osobności tego albumu i w swoim czasie dawało pewnie nadzieje na to że nastąpi jakiś dalszy ciąg skoro zespół jest wciąż odkrywczy.

Niestety stało się inaczej, a do tego to nie Abbey Road było pożegnalnym albumem The Beatles. 

Szkoda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym