wtorek, 10 stycznia 2012

The BEATLES -The Beatles

when I cannot sing my heart
I can only speak my mind

The Beatles
THE BEATLES
1968
genre: rock, blues rock, pop rock, pastoral, chamber pop, psychedelic rock
best songs: Dear Prudence, Everybody’s Got Something to Hide Except For Me and My Monkey
best moment: kulminacja i wygaśnięcie Dear Prudence

Back In the U.S.S.R. * Dear Prudence * Glass Onion * Ob-La-Di, Ob-La-Da * Wild Honey Pie * The Continuing Story of Bungalow Bill * While My Guitar Gently Weeps * Happiness Is a Warm Gun * Martha My Dear * I’m So Tired * Blackbird * Piggies * Rocky Rackoon * Don’t Pass Me By * Why Don’t We Do It In the Road? * I Will * Julia

Birthday * Yer Blues * Mother Nature’s Son * Everybody’s Got Something to Hide Except for Me and My Monkey * Sexy Sadie * Helter Skelter * Long, Long, Long * Revolution 1 * Honey Pie * Savoy Truffle * Cry Baby Cry * Revolution 9 * Good Night


* * * * *

„Ocena końcowa nie może być arytmetyczną średnią ocen cząstkowych”. Mało jest takich albumów na których widać to tak dokładnie jak na tym. Bo od razu trzeba powiedzieć, że piosenki są tu bardzo różne, spośród wszystkich wydawnictw beatlesowskich na Białym Albumie można nadziać się na największą ilość zakalców. Tylko że właśnie takie było (chyba) założenie. To jest właśnie THE album BEATLES na którym może zdarzyć się naprawdę wszystko. Wszyscy wiedzą, że nie ma stylistyki przed którą zespół by się w tym okresie nie cofnął. Ale ciekawy i niezwykle trafiony jest tu balans między zespołową jednością a osobnością. Jest tu dużo i tego i tego i dużo w ogóle wszystkiego, ale w tym całym galimatiasie można doszukać się spójnej wizji artystycznej i brzmieniowej (ach te brudy, ach ten luzik, ach te pokrzykiwania w tle!).

Bardzo dobrze, że koncepcja George’a Martina („zróbmy z tego jeden album, genialny”) jednak nie przeszła. „Żeby wszystko było w sam raz, czegoś czasem musi być za dużo”, jak powiedział Nibek. Poruszająca jest dla mnie wypowiedź jednego z zasłużonych członków polskiego forum The Beatles, który – zgodnie z modnymi w necie wyścigami na najlepsze zestawienie p o j e d y n c z e g o Białego Albumu – sporządził odpowiedni dla swoich gustów ekstrakt i musiał się poddać, gdyż ustalony przez zespół porządek okazał się nie do przeskoczenia i podświadomie czekał na pominięte utwory . Rzeczywiście, może z wyjątkiem Strony 4 gdzie Good Night nie ma raczej prawa wybić się po anarchii rewolucyjnej, materiał jest genialnie zbalansowany i to wcale nie na zasadzie przemieszania utworów szybkich z wolnymi. Każda strona ma swój wyrazisty i osobny charakter (po kolei: 1. Catchy 2. Stripped-down 3. Juicy 4. Bizarre – wszystko swoiście pojęte i nie do przetłumaczenia na polski, bardzo przepraszam) i do tego jeszcze trafiają się nam zakątki stylistyczne, np. acoustic folk-rock (I Will + Julia) czy post-psychedelic (Savoy Truffle + Cry Baby Cry).

Na tej płycie niesłabnący głód poszukiwania nowych środków wyrazu podtrzymał Paul, ale prawdziwym odkryciem jest różnorodność stylistyczna George’a Harrisona. Nie dość że w doskonałym chamber-popowym (a może po prostu barokowym?) Piggies w ogóle nie ma gitary a i w Long, Long, Long, i w Savoy Truffle nie pełni ona wiodącej roli, to jeszcze w najbardziej charakterystycznym dla siebie, filozofującym While My Guitar Gently Weeps oddał pole do popisu swojemu koledze Claptonu, który zaraz zacznie węszyć perfumy jego żony. Akurat w tym miejscu moim skromnym zdaniem się pomylił, wersja akustyczna tej piosenki (największy skarb na Antologiach) jest wręcz wstrząsająca w swojej stylistyce  niedopowiedzenia, a tutaj trochę za dużo tego zgiełku, co z tego że w gwiazdorskim wydaniu. Mimo wszystko jednak album ten pokazał, że George ma do powiedzenia dużo więcej niż sugerowałyby jego indyjskie odpały z poprzednich płyt i na pewno wyrósł już z cienia swego starszego brata Johna. W ogromnym sukcesie jego pierwszej prawdziwej solowej płyty nie było ani źdźbła przypadku.

Nie nam to mierzyć, ale prawdopodobnie ta sesja była najgorszą w historii zespołu. Raz podobno doszło do bitki, na pewno na chwilę odszedł Ringo (wbrew zdaniu większości (w tym samego Ringa) mam bębny Paula w Back in the USSR za dość mdłe, nie podoba mi się jego mięczackie uderzenie), na pewno w tym samym czasie Paul i John pracowali w różnych studiach nad różnymi numerami (choć to akurat z powodu napiętych terminów), na pewno nie było pełnej zgody wszystkich członków co do umieszczenia poszczególnych numerów na płycie (choć co ciekawe, Not Guilty jakoś z płyty wyleciało a Obladi Oblada i Revolution 9 nie). Paradoksalnie jednak miejscami czuć – przynajmniej na gruncie muzycznym – niebywałą jedność. Być może była ona pokłosiem wspólnych „rekolekcji” w Rishikeshu, które któryś z biografów przytomnie podsumował słowami „last outburst of unity” i podczas których powstała większość piosenek na album. Brak Paula w Julii czy Johna w Marthcie nie przeszkadza, bo niby co by mieli tam dodać. Może tylko szkoda że wszystkie wokale w Happiness są Johna. A z drugiej strony Obladi Oblada bez chórków Johna i George'a i ich dokrzykiwań z tła byłoby nie do zniesienia (nie bez znaczenia jest też świetne intro na pianinie które zagrał Lennon i które świadczy o tym, że podczas sesji do tego numeru wcale nie był w jakimś podłym nastroju). Tak różne numery jak Dear Prudence czy Yer Blues są jednak na wskroś beatlesowskie, dobrze pokazują jak potrzebny jest każdy bok czworokąta… Jeśli o tym mowa, z przyjemnością patrzy się na to jak bardzo wydłużył się bok Lennona – wyzwolony z oków LSDiego wyraźnie naprędce i bezboleśnie ułożył kilkanaście wyrazistych, często bezinteresownie radosnych a bez wyjątku inspirujących utworów na błogosławionym bezrybiu między psychodelią, Yoko i rewolucją.

No, trochę tej rewolucji na Biały Album się oczywiście przedostało. O ile wolną wersję piosenki singlowej ratują i chórki, i dziwne hałasy tu i ówdzie, i bujający rytm, tak że tekst schodzi wyraźnie na drugi plan, o tyle Revolution 9 musiała być dla ówczesnych fanów zespołu kompletnym szokiem. Na pewno utwór wpisuje się w artystyczne założenia albumu i, jak już wspomniałem, szkoda że płyty nie kończy, choć na przeładowane konfettim Good Night i tak nie warto czekać. Minęły już lata od czasu gdy utwór ten bez mrugnięcia okiem wymieniałem jako „najgorszy” w dorobku The Beatles, co więcej - momentami wywołuje we mnie daleko katartyczne emocje. Nie daję się jednak zwieść – pierwsze dwie minuty mają swój nerw i pomyślunek, a potem niestety całość zaczyna przypominać losowo poprzemieszane dźwięki z ulicy. Być może jest to zgodne z koncepcją narastającej anarchii, ale pod względem muzycznym (nawet jeśli miałaby to być tylko muzyka konkretna) John (i George, bo ów też coś tam mamrocze) mógłby się po prostu bardziej postarać. No i lustrzany potworek Paula, Wild Honey Pie („harmonie” wokalne są tu NAPRAWDĘ awangardowe),  jest przynajmniej na tyle krótki, że nie zdanża zmęczyć po uprzednim rozbawieniu… Także Ringo wyskoczył z jednym zjełczałym jajem, jego country'ująca Don’t Pass Me By jest wręcz nie do zniesienia – od barowego pianina, przez wokal głównego wokalisty (o wiele fajniej brzmi w nieco przyspieszonej wersji mono) aż po niemiłosiernie rzępolące skrzypeczki. Jakiś urok to pewnie ma… (Psa?) (Węża?)

Na szczęście pereł jest tu o wiele więcej niż wieprzy i na pewno wielu fanów Beatlesów właśnie tu może znaleźć swoje ulubione piosenki. Dla mnie mogłyby to być następujące cztery: po pierwsze pełna nie kiczowatego (bo południowego) słońca Dear Prudence, być może najlepiej zaaranżowany numer w dyskografii (to rozpierzchnięcie po ostatnim won’t you come out to play jest niesamowite!), po drugie niebywale energetyczna Everybody… Monkey z rozbrajającym dzwonkiem pokładowym przejmującym pasmo zarezerwowane dla tamburynu, po trzecie Mother Nature’s Son (kwintesencja pastoralnego rocka, o dziwo orkiestra zupełnie nie zagłusza zieleni) i przepiękna Julia. Kilka innych piosenek mocno napiera na te czołowe, by wspomnieć tylko o Happinesie czy Ajłylu i jak zawsze da się znaleźć kilka skarbów pominiętych w kanonie, np. urokliwą surrealistyczną (anty?)kołysankę Cry Baby Cry albo równie wysmakowaną co niedopowiedzianą Martha My Dear. Nie mogę pojąć jak to się stało, że ten utwór jakoś bardziej nie wypłynął...

Beatlesi mieli to szczęście, że tworzyli w czasie kiedy na świecie było jeszcze stosunkowo niewiele piosenek rockowych, nie mówiąc już o albumach (chyba w ogóle Biały był pierwszym w a ż n y m dwupłytowym albumem w historii). Dlatego też wszystko co wydali miało pewną wartość dodaną, która dzisiaj - gdy wszystko już było - nie ma już racji bytu. Śmiem twierdzić, że album The Beatles stanowi o wiele bardziej przemyślany i przekonujący artistic statement niż taki Sierżant, który miał to szczęście że porwał go nurt Lata Miłości. Niektóre fragmenty (Birthday, Helter Skelter) do dziś brzmią nowocześnie, aż dziw bierze że zespół u wrót rozpadu potrafił z taką swobodą pozostać na szczycie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym