and I’d have never been aware
The Beatles
HELP!
1965
genre: British Invasion, pop rock, pop, folk rock
best songs: It’s Only Love, Help!
best moment: help me get my feet back on the grooound!
Help! * The Night Before * You’ve Got to Hide Your Love Away * I Need You * Another Girl * You’re Going to Lose That Girl * Ticket to Ride * Act Naturally * It’s Only Love * You Like Me Too Much * Tell Me What You See * I’ve Just Seen a Face * Yesterday * Dizzy Miss Lizzy
* * * i ¾
Kolejny soundtrack album Beatlesów różni się od poprzedniego tym, że tym razem strona filmowa jest wyraźnie lepsza od Be, oczywiście w ramach subiektywnych wyobrażeń waszego mec. Enzenta. (Przy okazji, wbrew powszechnej opinii, film „Na pomoc” stoi u mnie – na dłuższą metę - wyżej niż „The Beatles” (przy wszystkich swoich wadach), kolejne obejrzenia wnoszą kolejne perełki w dialogach i między nimi; dopiero przy dwudziestym którymś razie odkryłem scenę godną niejednego skeczu Monty Pythona: „let’s play the game” tuż po Another Girl). Co prawda, to na stronie B znalazł się i utwór najsłynniejszy, i mój ulubiony, jednak pośród nich znajdują się rzeczy wyraźnie słabsze. Strona filmowa jest co najmniej dobra, a na brzegówkach wręcz wybitna, jak to u Wy Bitnels często bywao. Mogło być jednak jeszcze lepiej i powrócę do myśli dwie płyty temu: lepiej by chyba było gdyby zespół nie tracił koncentracji na cokolwiek durne bieganie po Bahamach i udawanie, ze jest ciepło, przy całej sympatii do towarzyszącej im Eleanor Bron i PC Eighty Five’a.
Co by jednak nie powiedzieć, utwór tytułowy rzeczywiście wybucha z niespotykaną wcześniej mocą i nawet rzucanie w niego kolorowymi strzałkami nic mu nie ujmuje. Cieszy wymyślona przez Paula kontrmelodia w zwrotce. Cieszy powrót Harrisona do mikrofonu, piętrowy trójgłos w refrenie (help me get my feet back on the ground) uderza z pełną siłą (choć i tak najbardziej przeszywa tu podstawowy, zbolały głos Lennona). A przy okazji George popełnia tutaj pamiętną kadencyjną partię między refrenem a zwrotkami (najlepiej słychać ją po introdukcji, gdy nie jest zagłuszona słowami please, please help me), która bardziej niż którekolwiek solo zapewniła mu miejsce wśród najwybitniejszych gitarzystów. Wszystkie sztuczki aranżacyjne byłyby jednak na nic, gdyby nie peryskop, który przy okazji tego utworu Lennon wbił sobie w duszę. I to trochę inaczej niż w przypadku I’m a Loser, gdzie spojrzenie w głąb wydawało się jakby pretekstem do napisania następnej piosenki, tutaj biegnąca aranżacja z trudem (ale mimo wszystko udanie) maskuje ból. No i właśnie, do tej pory The Beatles byli aż i jedynie fenomenem (pop)kulturowym. Być może tym utworem zapewnili sobie jakiś rodzaj (pop)nieśmiertelności.
Moją ulubioną wersją tej piosenki jest ta quasi-koncertowa ze stadionu Shea (wiadomo, że na potrzeby filmu dokumentującego ów kulminacyjny moment Beatlemanii zespół co nieco popoprawiał, zwłaszcza w partiach wokalnych). Zwłaszcza to uspokojenie z trzeciej zwrotki, z dobitnymi uderzeniami Ringo w talerz i tom jakoś sięga mi głębiej do środka, ale piosenka jest przejmująca w każdej wersji.
Jeszcze dwa utwory wydają się dorównywać Help!owi wielkością. Przede wszystkim poprzedni singiel Ticket to Ride, nieco otumaniony utwór oparty na uporczywej zagrywce gitarowej o dalece dalekowschodnim charakterze. Być może zainspirowała ona fenomenalny utwór See My Friends The Kinks i na pewno skłoniła zespół The Searchers do odpowiedzi w postaci całkiem zgrabnego utworu He’s Got No Love ze świetną zagrywką na dwunastostrunowej gitarze ale też z zaskakująco anachronicznym tekstem, który sprawił, że utwór przepadł na listach a zespół praktycznie wypadł z pierwszej ligi Brytyjskiej Inwazji. Do kunsztownego tematu gitarowego w znaczący sposób dołącza Ringo, zwłaszcza w pierwszych dwóch zwrotkach, gdy gra wyrazistą synkopowaną partię (po pierwszym refrenie uderzenia stają się bardziej łopatologiczne). Dodajmy do tego wszechobecny tamburyn, który przed pierwszą dygresją wchodzi wcześniej niż niby powinien i w ogóle całe to przyspieszenie w wyciszeniu z dogryweczkami Paula na gitarze solowej i prawie zapominamy, że już melodia, podogniona wysoką harmonią Paula, sama w sobie nieźle szybuje. Świetna podstawa dla wszystkich tych smaczków.
John Lennon nie lubił tekstu It’s Only Love – podobno sam utwór był nieudaną próbą odpowiedzi na Yesterday. Mi tekst nie przeszkadza, a sama piosenka z tym swoim znowu lekko orientalnym tematem gitarowym i jednym nieco zaskakującym rozwiązaniem harmonicznym w zwrotce (my oh my… butterflies… itd.) wydaje mi się otwierać najwięcej nowych przestrzeni ze wszystkich kawałków na płycie. Jeden z takich numerów, którym nie zupełnie przeszkadzają niedociągnięcia realizacyjne, np. to że w refrenie z tła wystaje guide vocal i w drugiej zwrotce Harrison nieco gubi się przy słowach very bright…
Z pozostałymi utworami bywa różnie. Najlepiej jest gdy Lennon i McCartney odchodzą jak najdalej od mocno zarysowanego przez poprzednie wydawnictwa beatlesowskiego „idiomu”. I w You’ve Got to Hide Your Love Away , i w Yesterday nie ma ani harmonii wokalnych, ani gitar elektrycznych, ani zestawu perkusyjnego, w oszczędnych aranżacjach znalazło się – po raz pierwszy w dyskografii – miejsce dla kogoś spoza stałej piątki (Beatlesi + George Martin), czyli odpowiednio dla flecisty Johna Scotta i kwartetu smyczkowego „Blacyg”. I mimo, że obydwie mają podobną genezę: wydają się być po prostu wyrafinowanymi wprawkami na zadany temat (odpowiednio w stylistyce „dylanowskiej” i „klasycznej”), to po prostu piosence Lennona wierzę bardziej, choć żadnym wrogiem Yesterday bynajmniej nie jestem, co więcej z radością powitałem ostatnio ożywczy pogłos w wersji mono, który zdmuchnął trochę tego monumentalnego kurzu. A dalej bywa już mniej lub bardziej średnio, o statecznej pozycji danej piosenki decyduje jak dla mnie oprawa. I tak, niezbyt może porywające Tell Me What You See i You Like Me Too Much dużo zyskują na tych wszystkich przeszkadzajkach, zwraca też uwagę coraz śmielsze i coraz mniej rockowe użycie pianina – te dwa utwory stanowią przez to ważny krok w kierunku „barokowosci” Rubber Soulu. Za to Night Before i zwłaszcza You’re Going to Lose That Girl zostały zaaranżowane cokolwiek zachowawczo, przy tym drugim utworze krytycy bardzo słusznie zwracają uwagę, że zwrotka ma chyba najbardziej niechlujnie zarysowaną główną melodię (chodzi o same końcówki frazy, które – na szczęście – toną w chórkach). Another Girl wygrywa przez odważne dogadywanki gitary solowej (Paul!) i przez ciekawie zaaranżowaną harmonię w linijkach tytułowych, z rzadką dominacją Johna w górze. I’ve Just Seen a Face zaskakuje countrowym drygiem (choć jest to – w odróżnieniu od Act Naturally – „angielskie country”), ale mnie osobiście lekko rozczarowuje po bardzo bardzo obiecującym intro. Z kolei nawet eksperymenty z volume pedal nie zdołały uratować topornej I Need You, choć sam nie wiem czy to wina samej kompozycji czy tego charakterystycznego śpiewu George’a na zaciśniętym gardle (jeszcze tu nie wiadomo po co zdublowanego), który przydusza ją do ziemi. Covery znowu bardzo odstają, a w dodatku Dizzy Miss Lizzy, sama w sobie może nawet i nieszkodliwie żywiołowa, po Yesterday po prostu straszy. A fiendish thingy!
Wśród krytyków albumu zdarzają się głosy, że tej płycie Beatlesów najbliżej do tradycyjnego modelu szeździesiony: hits + fillers. Coś w tym jest, choć z drugiej strony drugorzędne zespoły British Invasion dałyby się pokrajać za takie fillery, no i to właśnie one wpuściły do stylistyki Beatlesów jeszcze więcej powietrza niż najlepsze rzeczy na Beatles For Sale. Wciąż zatem szli do przodu, mimo że może nie tak szybko jak można było się spodziewać. Prawdziwa zmiana jakościowa miała jednak nastąpić przy okazji następnej.
...White cliffs of Dover?...
->
...White cliffs of Dover?...
->
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym