baby, take a chance with me
The Beatles
WITH THE BEATLES
1963
genre: British Invasion, rock (and roll?), (Mersey)beat,
best songs: It Won’t Be Long, Not a Second Time
best moment: coda Please Mister Postman i spiętrzenia wokalne w You Really Got a Hold On Me (babee!)
It Won’t Be Long * All I’ve Got to Do * All My Loving * Don’t Bother Me * Little Child * Till There Was You * Please Mister Postman * Roll Over Beethoven * Hold Me Tight * You Really Got a Hold On Me * I Wanna Be Your Man * Devil In Her Heart * Not a Second Time * Money
* * * * i ½
Jedno spojrzenie na okładkę mówi o tej płycie prawie wszystko. Nie udało się wprawdzie przeforsować wersji najbardziej radykalnej i za dużo miejsca zajął tandetny pasek tytułowy - trzeba oddać Rolling Stonesom, że w tym wypadku to oni wygrali wyścig nie umieszczając ani cienia nazwy zespołu czy albumu już na debiucie. Ale i tak te cztery grzywki w golfach ledwie odróżniające się od czarnego tła (Robert Freeman zrobił to zdjęcie w ciemnym korytarzu w hotelu) już nie podlegają, a rządzą, emanując spokojną pewnością siebie. Nawet nie… to właśnie nie jest „self-confidence” tylko „confidence”. In music. Na pierwszym planie jest muzyka, a nie mundurek bez kołnierza.
Muzyka też się zmieniła. Jedyny prawdziwy rock and roll na płycie, tyle że z drugiej ręki (a nawet trzeciej, bo śpiewa George, a jego głos mało do rock and rolla pasował), wypada jak najgorzej. Aranżacja jest nieświeża, wokal bez jaj i człowiek rozgląda się gdzie zniknął ten ogień. O wiele bardziej przekonują mnie wersje koncertowe, nie bez znaczenia jest fakt, że w codzie do George’a dołączają w harmonii John i Paul. Za to dużo radości sprawia mi ostatni akord, odkąd poczytałem o nim na stronie poświęconej różnorakim wpadkom wykonawczym Beatlesów, faktycznie aż razi w uszy – jakby był z innego świata (czytaj: doklejony z innego podejścia), jak mogłem tego nie zauważyć, hehe.
Reszta kawałków jest co najmniej dobra, a rzeczy świetne zdarzają się co rusz głową przed mikrofonem (i potrząśnij beatlesowską grzywką…) Znowu covery (oprócz wspomnianego wyżej) raczej nie odstają, ale szczypty a nawet więcej geniuszu nadaje albumowi osiem kompozycji autorskich, w tym jedna Harrisona. Generalnie i utwory własne, i przeróbki sygnalizują odejście od rock and rolla w stronę soulu rodem z Tamla Motown. O ile jednak w wydaniu Beatlesów rock and roll nigdy nie wydawał mi się do końca przekonujący czy nawet konieczny, o tyle czarne brzmienia przefiltrowane przez angielskie golfy brzmią mi nad wyraz smakowicie. Chodzi oczywiście o harmonie wokalne, ale nie tylko. Bardzo odpowiada mi swoisty ład, który trzej wokaliści wprowadzili w owe rozbuchane zaśpiewy zza Oceanu (nie zawsze jestem je w stanie strawić w oryginale). W tych brytyjskich wykonaniach straciły zapewne nieco na ognistości, ale zyskały europejskie pogłębienie, wyrazistość i ukierunkowanie harmoniczne. I z nad tych czarnych golfów zaczęły się wyłaniać nie lada charakterki.
Album With the Beatles zaczyna się od prawdziwego ciosu – utwór It Won’t Be Long uderza bardzo szeroko, na wielu płaszczyznach i wszystko jest tu pierwszej klasy: wyrazista, szybująca melodia, świetny call-and response sprytnie wykorzystujący charakterystyczne „yeah” (w jednym miejscu McCartney wzbija się nieco wyżej niż w innych, pyszne!), wspaniały riff w dół, nie mówiąc już o ogólnym ogniu. Ale do tego dochodzą elementy nie tak oczywiste i nieczęsto później powtórzone: przede wszystkim myślę tu o bardzo zawiłej jak na rok 1963 kontrmelodii w dygresji, ale należy też wspomnieć o ciekawym zakończeniu na opadających półtonach i próbie gry słów w linijce tytułowej i następnej. Niewątpliwie znakomitego utworu nie psuje nawet wyjątkowo chaotyczna jak na George’a Martina produkcja (w wersji z ostatniego remasteru mono, numer jest praktycznie nie do słuchania, oczywiście wszystko podbito bez pomyślunku i zrobił się nieprzyjemny bałagan).
(Oko wypadło) temu otwarciu niewiele ustępują kolejne klejnociki by Lennon/McCartney (bardziej by Lennon), przede wszystkim Not a Second Time, o którym zrobiło się głośno po słynnym artykule w The Times, piejącym nad „eolskimi kadencjami”. Istotnie, Lennon swobodnie rozpina tutaj melodię na objętość prawie całej swojej niekrzyczanej skali, przy bardzo celnym choć śladowym akompaniamencie pianina. Bardzo przekonujący utwór mimo jak zwykle nieważnego tekstu. Świetny jest też nieco narracyjny All I’ve Got to Do... Nie mogę się powstrzymać od stwierdzenia, że narkotyki może pomogły Beatlesom odkryć nieistniejące psychodeliczne światy, ale chyba stępiły talent Lennona do pisania rozległych melodii… Ile tu zakrętów w tej piosence!
Znawcy zwykle pomijają inne dwa ognie. W Hold Me Tight Paul podobno fałszuje, jeśli nawet to co z tego, skoro numer pędzi do przodu jak taran, może z nieco mniejszą zapalczywością niż It Won’t Be Long, yeah (tu call-and response jakiś mniej natchniony), ale taką kompozycję na pewno kupiłbyś na allegro. Prawdziwym killerem (i stealerem the showu) jest za to Little Child, no nic nie poradzę, że giry same mi sierwą do tańca a tańczyć – jak wiemy skąd inąd (skąd? skąd? me tight! me tight!) – nie znoszę. Pozostańmy przy różnicy zdań jakby co, zwrócę tylko uwagę na wręcz mistrzowskie pogłaskanie po liczku w postaci linii I’m so sad and lonely, która jest jak słodkie zatrzymanie w biegu i dostanie marszmaloła (jako się rzekło, pozostańmy przy różnicy zdań…)
Nie jestem za to jakimś wielkim fanem All My Loving. Muszę docenić potężny skok pod względem wykonawczym, tzn. wyrazistą aranżację opartą o tryplety Lennona (jedna z jego bardziej niezapomnianych partii gitarowych) i walking basu w zwrotce, a potem kompletnie zaskakującym uspokojeniem żywiołu w refrenie, ale… nie przepadam za tą melodią, a w dodatku po prostu nie lubię gdy McCartney śpiewa sam ze sobą harmonię (na koncertach dolną partię podkładał George i niebiańsko zgrzytało). O ile dwugłos John+John w zwrotce All I’ve Got to Do (konkretnie w linijce tytułowej) żre jak powinien, to podwojony Paul jest mi mdły (taki sam problem mam zresztą z jego wczesnymi solowymi kompozycjami – absolutnie nie jestem fanem And I Love Her, hegemonia Johna w okresie powiedzmy do Help! włącznie jest dla mnie niepodważalna…)
Prawdziwym fillerem na tej płycie jest dla mnie nie Little Child, a Wanna Be Your Man, ale też nie należy zapominać o prawie: „jaki artysta takie fillery” i chyba wolę ten pop-rockowy ogień wersji autorskiej od rhythm-bluesowego odczytania tego utworu przez Stonesów. W każdym razie Ringo śpiewa jak to on, nieco obok, jak miło, ale wokalne wejścia autorów w refrenie i w codzie wynagradzają wszystko. George Harrison nieco przeliczył się chyba ze swoimi umiejętnościami, albo miał gorszy dzień podczas nagrywania, bo całkiem ciekawy utwór Don’t Bother Me (w jakim stylu go umiejscowimy?) wydaje się narysowany zbyt wysoko jak na ten młody głos. Sama kompozycja ma jednak i ręce i nogi, i osobny (tzn. inny od lennonowsko/mccartneyowskiego) feeling. Czego chcieć więcej jak na pierwszy raz?
Covery bywają różne. O najgorszym wspomniałem na początku. Zapewne nie na wszystkich wielkie wrażenie robi Devil In her Heart. Ja cenię, ale tylko ze względu na trójgłosy do których mam słabość i głównego wokalistę do którego też mam jednak słabość mimo tego co pisałem w drugim akapicie, Piciu, I mean, Hatti. Doceniam osobność kawałka Till There Was You, ale nieczęsto stan umysłu daje mu zielone światło. Za to Już Really Got a Hold On Me mam za świetny, a prawdziwym rarytasem jest tu dla mnie rzadki dwugłos Johna i George’a. Niełatwa dolna harmonia tego drugiego wskazuje na to, że jego wkład we współbrzmienia wokalne zespołu The Beatles pozostaje niedoceniony. Wielka szkoda. Oczywiście McCartney musi wtrącić swoje trzy grosze tu i ówdzie, ale nie mam nic przeciwko temu, bo to tylko więcej geniuszu.
Najlepsze covery zespół zostawił na zakończenie każdej ze stron. Please Mister Postman jest wykonany z taką żarliwością, i w głównej partii i w chórkach, że prawie można dać się nabrać, że chłopaki naprawdę nie mogą doczekać się listu w torbie listonosza (dostaną go może dziś…) A może po prostu było tak, że w pewnym momencie słowa przestają znaczyć i zostaje czysta inspiracja. Z góry… Niestety trudno nie uwierzyć Lennonowi, gdy wyśpiewuje pean na cześć pieniędzy. Tutaj TRZEBA zapomnieć o słowach piosenki, bo robi się po prostu smutno. Ale gdy się człowiek przebije przez te brednie, zostaje tylko ogień. Owszem, przefiltrowany przez garniturki bez kołnierzy, ale…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym