all of my life
to love me like I love you
The Beatles
PLEASE PLEASE ME
1963
genre: British Invasion, rock (and roll?), (Mersey)beat
best song: There’s a Place
best moment: ostatni refren P.S. I Love You z krótkimi solówkami wokalistów
I Saw Her Standing There * Misery * Anna (Go to Him) * Chains * Boys * Ask Me Why * Please Please Me * Love Me Do * P.S. I Love You * Baby It’s You * Do You Want to Know a Secret * A Taste of Honey * There’s a Place * Twist and Shout
* * * i 1/2
Jak wszyscy wiedzą, pierwszy album Beatlesów zaczyna się od pełnego ekspresji naliczenia „one two three FOUR!”
I już w tym miejscu zaczyna się to co jedni nazwą mitem inni magią… Okazuje się bowiem, że ów count-in producent George Martin przekleił z innego podejścia.
Nietrudno wymienić dziesiątki zespołów, które potrafiły wykorzystać do cna możliwości studia nagraniowego, ale chyba tylko Beatlesom wychodziło równie genialnie jak naturalnie.
Debiutancki album nie był w połowie tak przełomowy jak drugi (Please Please Me), czwarty (She Loves You) czy piąty (you mean trzy czwarty?), czy po prawdzie każdy kolejny singiel – każdy z nich przerzucał Fab-foursów na wyższy szczebel kariery i każdy otwierał kolejny rozdział mitu. Tutaj – jak dobitnie sugeruje podtytuł napisany na okładce niebieską trztrzionką ziemniaczaną – mamy po prostu osiem piosenek dołożonych do obu stron dwóch pierwszych singli, nagranych – jak mówi mit - w dziesięć godzin (prawie się zgadza, George Martin dograł później na zwolnionych obrotach taśmy - partie pianina w Misery i szelesty na czeleście w Baby It’s You).
Tylko dwie z nich – otwierająca I Saw Her Standing There oraz finałowa Twist And Shout – przeszły potem do kanonu. Znamienne zresztą, że jedna z nich jest coverem, Please Please Me jest bodaj jedynym albumem Beatlesów, na którym przeróbki mogą iść w bój z kompozycjami oryginalnymi i prawie nie przegrać, o żadnej przepaści pod tym względem raczej nie można mówić. Love Me Do, w każdym razie wydaje się mi pod prawie każdym względem (zwłaszcza wykonawczym, bo trzeba przyznać, że harmonie zaaranżowane są całkiem zgrabnie) koszmarne i trudno uwierzyć George’owi Martinowi, który usprawiedliwiał wybór właśnie tego utworu na debiutanckiego singla tym, że ponoć „naprawdę nie mieli wtedy nic lepszego” (sama strona B wydaje mi się o wiele lepsza, a przecież w odwodzie były i Hello Little Girl i…eee… no dobra, może miał rację Dżordż). W każdym razie chwała producentowi, że na single wybrał wyłącznie kompozycje autorskie. Czas pokazał, że kredyt zaufania (bo słynne How Do You Do It nie jest wcale takie koszmarne, jak mówi mit, na pewno milsze dla ucha niż odarta z harmonii wokalnych wersja Gerry’ego, która i tak zawędrowała na pierwsze miejsce list w Anglii) został przez zespół zwrócony z nawiązką.
Debiutancki album Beatlesów jeszcze nie wyprzedza swoich czasów. Trudno nie uśmiechnąć się pod nosem na nieco nieokrzesane wykonania (zresztą nie musi być to koniecznie uśmiech politowania, Aniu). Lennon jest usprawiedliwiony – przez całą sesję przeżuwał tabletki na gardło i w tym świetle zapalczywe darcie mordy w Twist and Shout zakrawa na cud. Za to w Annie, w momencie piętrowego wejścia chórku w middle-eight, za pierwszym razem nieczysto śpiewa Paul, za drugim George. Niewykluczone, że dzisiaj młodemu zespołowi w takiej formie wokalnej (a to nie wszystko – w Baby It’s You nie do końca stroją gitary, a bas na całej płycie brzmi dość niemile chropawo) nie zaproponowano by kontraktu, nie mówiąc już o taku od Zapendowskiej. Ale to pokazuje jedynie jak dalece rynek muzyczny zabłądził w sterylnych doskonałościach ledwo pamiętających ducha.
Bo jeśli na płytę rzuci się uchem bez oglądania się na aspekty techniczne, to już tu na debiucie można się zasłuchać. Może i są niepewni i nieprecyzyjni, ale obytrzej główni wokaliści mają tak charakterystyczne barwy – razem czy osobno – że trudno się oderwać (o dziwo, George przekonuje mnie bardziej w nieoryginalnym Chains, dziwnie pomijanej w opisach piosence opartej na w sumie rzadkim u Beatlesów piętrowym trójgłosie). Ale i tak najlepszy jest Lennon: mimo przeziębienia, pozostaje niezrównany i w Annie, i w Twist and Shout – jego śpiew jest przeszywający i łapię się na tym że z wielkim poświęceniem próbuję się go doszukać nawet w Chains i P.S. I Love You. A do tego trzeba oczywiście dodać także kompozycje. Tak, Ask Me Why i Do You Want to Know a Secret jeszcze jak najbardziej za płoty, ale już There’s a Place, Misery oraz znane z singla Please Please Me zaczynają się ocierać o geniusz. Osobiście nie mam co do tego wątpliwości zwłaszcza przy pierwszym z nich. Wszystko brzmi tu jakoś nowocześnie w tym utworze – od wszechobecnej na tym albumie harmonijki tym razem w dość niebanalnej zagrywce po harmonie wokalne zrośnięte tak organicznie, że samym kompozytorom trudno było orzec, która partia jest główną a która harmoniczną. I jeszcze na deser, w wyciszeniu, do dwugłosu Lennon/McCartney dokłada się niemal niezauważalnie – pośrodku – Harrison, wypełniając przestrzeń i stawiając kropkę nad i swoją linią opartą na jednym dźwięku. Przepyszne.
Tak, tym jedynym razem to jeszcze Beatlesi oglądają się – w jakimś stopniu – na innych a nie odwrotnie. Ale to nie jedyna rzecz która czyni album „Proszę, proszę mnie” wyjątkowym w dyskografii. Nie chodzi nawet o dużo harmonijki – takiego nieopierzenia i niedopieszczenia, ale też takiego ujmującego nieokiełznania, już więcej na ich płytach nie będzie. Geniusz już się zrodził, ale jeszcze nie są tego świadomi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym