sobota, 8 października 2011

The MOODY BLUES - Strange Times

so take a walk in the sunshine
send a message on your online

The Moody Blues
STRANGE TIMES
1999
genre: pop-rock, pop
best song: The Swallow
best moment: część śpiewana i coda Nothing Changes

English Sunset * Haunted * Sooner Or Later (Walkin’ On Air) * Wherever You Are* Foolish Love * Love Don’t Come Easy * All That Is Real Is You * Strange Times * Words You Say * My Little Lovely * Forever Now * The One * The Swallow * Nothing Changes

* * * i ¾


Po raz pierwszy od płyty Seventh Sojourn (!) wydaje się, że zespół Moody Blues przestał oglądać się za niemiłosiernie panującymi na rynku trendami i zaproponował muzykę stosowną do własnej legendy, wieku i stażu. Pomijając zasłonę dymną w postaci utworu English Sunset (spuśćmy zasłonę może milczenia na ten techno-beat oraz gupkowate na-na-na nanananana na drugim planie) otrzymaliśmy w końcu co najmniej przyzwoity, żeby nawet nie powiedzieć – oł noł, oł wierutnie noł! – dojrzały album oparty o stylowy, wcale nie przestarzały sound. Co najdziwniejsze, po raz pierwszy w karierze zespołu we wkładce znajdziemy notkę: „produced by The Moody Blues”. A może właśnie to nie jest dziwne, tylko smutne, że dopiero teraz.

Większość recenzentów chwali zwłaszcza Lodge’a, który zdaje się tutaj re-definiować swój styl i wyrastać na czołowego balladzistę The Moody Blues. Ja akurat nie jestem pewien – trzy utwory, bardzo zresztą do siebie podobne: Forever Now, Wherever You Are oraz Love Don’t Come Easy, rzeczywiście snują się dość przyjemnie nad ziemią mimo sporego obarczenia orkiestrą (i z klawisza i żywą). Czegoś mi jednak w nich brakuje i nie jestem pewien czy chodzi tylko o harmonie wokalne. Najlepsza z nich jest chyba ta ostatnia. Lodge podpisał jeszcze jeden utwór na wyłączność i ten wydaje mi się najbardziej bez zarzutu. Nazywa się Words You Say i nieco przypomina najbardziej rozbuchane utwory z Blue Jays, takie jak Nights Winters Years, tylko że tutaj na szczęście emocje do końca trzymane są w ryzach. Na znajdziemy też kilka utworów podpisanych jako „Hayward/Lodge”. Historia nauczyła nas, że nad takim podpisem mogą kryć się rzeczy ocierające się zarówno o geniusz (Meet Me Halfway) jak i o ściek (Gemini Dream). Mimo że do tej pory częściej otwierała się ta druga czeluść, uspokajam że tym razem szala przechyla się raczej ku niebu: i Sooner Or Later, i The One urzekają pop-rockowym optymizmem (już chciałem napisać „energią”, ale…) i w obu dużo jest – jakie szczęście! Zespołowego śpiewania (tak tak, słychać też Thomasa!), ale to numer tytułowy zdołał jakoś wymknąć się oczekiwaniom i szablonom. Poprzez mglistość tekstu (jest nawet średnio udane nawiązanie do Ery wodnika) i dość złożoną kompozycję utwór może przypominać dawne klasyczne produkcje, ale jest coś zaskakującego: wprawdzie słychać, że głos Haywarda traci na mocy, to jednak w niepojęty sposób poszerzyła mu się skala. Takich górek w jego wykonaniu łatwo się na innych płytach nie znajdzie.

Autorskie propozycje Haywarda, mimo drastycznej wręcz różnorodności stylistycznej (od wspomnianego beatu w English Sunset do czegoś w rodzaju „chamber popu” w The Swallow) dość wiernie przywołują klasycznego ducha zespołu The Moody Blues. Z ich ostateczną jakością bywa różnie – czasem szwankuje aranżacja (oprócz Sunseta nie przekonuje także o wiele przesłodzone Haunted), czasem nieświeżo wypada melodia (All That Is Real Is You wzruszyła mnie tylko przy pierwszych paru przesłuchaniach, szybko się nudzi ten nasz trzyakordowy koleżka). Obydwa komponenty dają w pełni radę jedynie w diametralnie różnych brzmieniowo ale podobnie nostalgicznych w duchu Foolish Love i The Swallow, ale pamiętajmy że ostatnio było tak dobrze właściwie w 1978 (a kto wie czy nie wcześniej) bo potem już zawsze psioczyłem na te cholerne synthy i zaręczam, ba, zanożam, że nie ja jeden.

Ale to jeszcze nie wszystko. Po jednym utworze przygotowali też oryginalni Moodies! Niestety My Little Lovely okazała się być ostatnim wkładem Raya w repertuar The Moody Blues. Dość błaha śpiewanka, ledwo się broni bogatą aranżacją i jeśli nie rozczarowuje, to na pewno pozostawia niedosyt. Inaczej edżowe Nothing Changes. Może nie do końca wszyscy ucieszyli się, że znowu dostajemy deklamację w starym stylu, i to naprawdę w „starym stylu”, bo Edge (od zawsze nie tak natchniony na tym polu jak Pinder) tym razem brzmi po prostu jak brat św. Mikołaja (już wtedy zaczynał też tak wyglądać). Nie wszyscy ucieszyli się też z tego CO on tam dobrodusznie recytuje – może nawet ważne rzeczy, ale ubrane w tak nieszczęśliwą poetykę częstochowskich rymów zupełnie nieprzystających do wagi omawianych wydarzeń, że trzeba się zmuszać żeby płyty nie wyłączyć. Ale warto przetrwać, bo po niezbyt potrzebnym solo na gitarze akustycznej i nieco bardziej dorzecznym na elektryku dostajemy nieoczekiwany prezent: zaśpiewany w nieco chwiejącym się na nogach trójgłosie klasyczny „szekspirowski” kuplet, tej samej wagi jak ten wieńczący płytę Abbey Road. Nothing changes and nothing stays the same/and life is still a simple game – muszę przyznać, że niewiele jest w CAŁEJ dyskografii Moody Blues aż tak wzruszających momentów. I jeszcze zapadająca się w ciszę klawiszowo-orkiestrowa coda...

Warto było czekać na takie zakończenie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym