poniedziałek, 26 września 2011

The MOODY BLUES - Sur la Mer


well they just don’t know
that love eternal will not be denied

The Moody Blues
SUR LA MER
1988
genre: pop, synth pop
best song: Vintage Wine
best moment: drugie middle-eight w River of Endless Love

I Know You’re Out There Somewhere * Want to be with You * River of Endless Love * No More Lies * Here Comes the Weekend * Vintage Wine * Breaking Point * Miracle * Love Is On the Run * Deep

* *

Niewiele się zmieniło od ostatniej płyty. Znowu nie słychać Raya Thomasa (tym razem przynajmniej wymieniony jest tylko jako stały członek zespołu, więc nie ma co się łudzić, że go usłyszymy – to czy słychać go na Other Side jest ciągle niewyjaśnione, może w jakichś dołach w Slings and Arrows, myślę sobie) za to syntezatorowych nakładek jest chyba jeszcze więcej. Może tylko jest trochę więcej gitar w podstawie i może nieco poprawił się songwriting. Cud się jednak nie stał, bo za taki z piosenki Miracle to jednak podziękuję. Bardzo.

Jako całość płyta budzi także u mnie nieco większe poruszenie. O ile poprzednio mieliśmy do czynienia z równo rozlaną synth-popową breją, tutaj akcenty elek-tfu-niczne i powiedzmy górnolotne wyraźnie się rozbiegają i to wewnątrz poszczególnych utworów. Potrzeba jednak dużego samozaparcia, wielkiej przychylności dla zespołu i bardzo analitycznego spojrzenia ucha, może nawet lekko schizofrenicznego ducha, żeby w ogóle zabrać się za oddzielenie ziaren od plew. Tych drugich jest mimo wszystko więcej, a posłuchać tego albumu od razu np. po Days of Future Passed jest niemal atakiem samobójczym. Przy tak upiornym ataku nie dziwię się w ogóle, że to ten album, zwany czasem Sur la Merde, obrzucany jest w kręgach recenzenckich największym… no, błotem, chociaż ja mam zdanie nieco inne.

Nawet w najgorszych utworach zdarzają się bowiem miejscowe prześwity. Śmieciowaty Here Comes the Weekend, tuż przed wejściem „trąbek” z kibla, zaskakuje mocno postawionym tematem gitary akustycznej. Jaka szkoda, że to się zmarnowało w ogólnym stęchłym zapachu i przesłaniu rodem podstawówki. Obrzydliwy z pozoru Miracle nagle, po karkołomnym syntezatorowym bridge’u przynosi middle-eight zupełnie z innej bajki, niepodobny melodycznie do czegokolwiek innego z rozległej dyskografii i zakończony nieco potężnym chóralnym zaśpiewem (awaaay!). Także Breaking Point – jakże pasował do tego odcinka „Słonecznego patrolu”, w którym go użyto (!) – ma w sobie coś hipnotycznego w pierwszej części i czy tylko pozory wielkości w drugiej. Podobnie Deep – gdy pominiemy ohydny seksualny loop złożony z miłosnych pojękiwań i oddechów (po trzykroć szok!) i ledwie zawoalowaną message z gołą klatą i czym tam jeszcze – może nawet wciągnąć oparami deszczu bębniącego równomiernie w dach i znakomitym solem.

Różnica między utworami „złymi” i „nie takimi nawet złymi” jest tutaj oczywiście czysto intuicyjna. Do tych drugich mogą należeć np. hitowy I Know You’re Out There Somewhere (pod każdym względem lepszy, nieco, od swego poprzednika, o czym świadczy fakt, że doszedł do niższego miejsca na listach), sam nie wiem czy bardziej mnie wzrusza niekłamaną tęsknotą (podobno to ten utwór Hayward uważa za swój ulubiony własny) czy oburza nieprawdziwą aranżacją. Albo także singlowy No More Lies – tym razem jest nieco odwrotnie: sama piosenka ładnie się toczy, ale tekst jakiś taki udawany… Albo w innej epoce na pewno wzruszający Love Is On the Run (świetna melodia i bardzo ładny łkający temat gitary; i jeszcze to spiętrzenie pod koniec, jak za dawnych lat). Albo Want to Be With You z ciekawym dwugłosem w refrenie (wysoki Lodge + niski Hayward). Albo wreszcie River of Endless Love. Zaczyna się wprawdzie od chyba najbardziej upiornego intra w historii zespołu (Moraz, oł Moraz, no co z tobą, kotku!), a do końca nie jest za dobrze z brzmieniem (ciekawe w tym kontekście jest użycie gitary akustycznej w tym numerze), ale tym razem daję się z chęcią nabrać i na tekst i na melodię i przede wszystkim na backing vocals w drugiej dygresji (dla mnie mimo wszystko najbardziej wzruszający moment w osiemdziesionowym wydaniu Moody Blues).

No i jest jeszcze malutka piosenka Vintage Wine, wcale nie najlepsza kompozycja na płycie, ale nieco brak syntezatorów jest tu tak uroczo dotkliwy i oddech tak głęboki, że nie mogę mu nie dać czerwoniaka. Żeby tak jeszcze zrobić coś z tą perkusją. Cóż, I-I-I, I can always nieco dream…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym