środa, 28 września 2011

The MOODY BLUES - Keys of the Kingdom


…on the sea of mediocrity…

The Moody Blues
KEYS OF THE KINGDOM
1991
genre: pop, synth pop
best song: Hope and Pray
best moment: modulacja w Say What You Mean (Part One)

Say It With Love * Bless The Wings * Is This Heaven? * Say What You Mean (Part One) * Say What You Mean (Part Two) * Lean On Me * Hope and Pray * Shadows On the Wall * Once Is Enough * Celtic Sonant * Magic * Never Blame the Rainbows For the Rain

* * *

Najbardziej chaotyczna płyta Moody Blues. Splata się tu ze sobą trzech różnych producentów, Moraz i brak Moraza, brzmienia dyskotekowe i tradycyjne, a do tego powrócił głos Raya Thomasa. Powinni tej płyty posłuchać zwłaszcza ci, którzy zarzucają mu „sameness” – okazuje się, że dla niektórych wykonawców to właśnie jednorodność brzmieniowa i wyciskanie wygrywającej formuły do cna jest najlepszym wyjściem. Bo tutaj od tego misz-maszu aż kręci się w głowie.

To była pierwsza płyta Moody Blues, której słuchałem wtedy kiedy się ukazała a nie z katalogu wstecznego. Miałem wtedy 15 lat i musiałem polegać na wszechobecnych wtedy kasetach pirackich (nie żebym rozumiał na czym polega ich „bootlegowość”). I muszę przyznać, że ktokolwiek to wtedy wydał, zrobił niechcąco zespołowi całkiem dźwiedzią przysługę. Układ utworów był bowiem o wiele bardziej dorzeczny. W tamtej wersji kasetowej album zamykały piosenki Hope and Pray, która tak długo wyczekiwana przynosiła pomniejszą katharsis i potem tylko zostawał Say What You Mean (Part Two) jako niejakie post scriptum. I tam jeszcze nie brzmiało aż tak bardzo groteskowo jak w wersji prawdziwej, gdzie zostało idiotycznie wciśnięte od razu po i tak kontrowersyjnej brzmieniowo części pierwszej, przez co ciągnie w dół i poprzednika i druzgocze samego siebie. Dla niezorientowanych: na tle dyskotekowego prymitywnego stukotu i urywanych fraz z refrenu części pierwszej Hayward (!) recytuje (!) o tym że chciałby poseksować w lesie, w kulminacyjnym momencie odzywa się wystrzał powielony echem. Zdecydowanie najgorszy numer podpisany przez Justina.

Jest jeszcze coś niepokojącego: dziwnie spłaszczona realizacja. Na tle nienagannie brzmiących płyt pozostałych (nawet tych ociekających syntezatorami) tutaj rzuca się w uszy zwłaszcza nienaturalnie brzmiąca perkusja. Kto wie, czy zaserwowane w sposób bardziej klasyczny, takie utwory jak Bless the Wings czy Shadows On the Wall nie zabrzmiałyby prawie tak podniebnie jak dzieła dawniejsze? Koncertowa wersja tej pierwszej piosenki z następnej płyty podpowiada, że potencjał był bardzo duży. Chyba uroczej śpiewance Is This Heaven? przydałoby się pewnie obdarcie jej tylko do gitary akustycznej i ewentualnie stepowania i gwizdania. Za to Once Is Enough oraz (zwłaszcza) Magic zaskakują pokładami pop-rockowej energii nieobecnej w muzyce Moodych od czasu The Present. Dobre i to, nawet jeśli piosenki same w sobie nie zachwycają.

Najbardziej zaskakującym utworem na płycie jest zaśpiewana pełnym głosem przez Raya Thomasa piosenka Celtic Sonant. Brzmi PRAWIE jak jakiś utwór ze złotego okresu. Słychać wprawdzie, że klawisze są o wiele bardziej nowoczesne niż stary dobry mello, ale wszystko wynagradza pełny śpiew zarówno głównego wokalisty jak i (kto wie czy to nawet nie większe zaskoczenie) Haywarda w chórkach. Na takim Seventh Sojourn pewnie ta piosenka za długo by się ciągnęła, tutaj niech to trwa, niech to trwa, zanim znowu wejdą te bloody robotic drums… Pierwsza od 22 (!!!) lat kompozycja łączona Haywarda i Thomasa troszkę za to rozczarowuje, może tylko w zestawieniu z piosenkami typu Watching and Waiting. Śpiewa Hayward i tym razem w chórkach słychać głównie Lodge’a… Całość jest po prostu ładna na swój niewielki sposób. Może najważniejsze jest to, że w tym numerze Justin wrócił do swojego niebiańskiego fuzza z Blue Jays.

Dwa najlepsze utwory na płycie są napisane tak świetnie i zaśpiewane tak wzruszająco, że nie mogła zrobić im krzywdy nawet najbardziej plastikowa aranżacja. Dotyczy to zwłaszcza Say What You Mean (Part One), który z jednej strony kontynuuje najgorsze wzorce brzmieniowe z poprzedniej (uff, jak dobrze że się już skończyła) dekady (i śpiew Dżasa popowy tu do bólu…), a z drugiej porywa melodią, trąbkami (żywe?) i nieoczekiwaną zmianą tonacji pod koniec. Hope and Pray to najmniej znany element sagi „gdzie jesteś moja eks, chciałbym z tobą uprawiać grządki”, za to być może najbardziej poruszający. Na pierwszą klasę liceum w każdym razie zdecydowanie starczyło i opadające liście, była to bodaj pierwsza piosenka, która bardziej ugodziła mnie tekstem niż samymi nutami (choć i te są tu w dobrych ułożeniach, by wspomnieć tylko o partiach gitary)

Na szczęście to już ostatnia płyta przy której zadaję sobie pytanie o to czy bym jej w ogóle słuchał gdyby nagrał ją jakiś nieznany zespół z przełomu lat 80-tych i 90-tych. Wraz z projektem „Red Rocks” spojrzenie w tył z tych piosenek na tej płycie, w których maczał pióro Thomas przeszło w pełnoprawny, zamaszczysty odwrót. Uff…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym