The Moody Blues
The PRESENT
1983
genre: pop, synth pop, pop-rock
best song: Meet Me Halfway
best moment: chórki w Sorry, dialogi wokalne w Going Nowhere
Blue World * Meet Me Halfway * Sitting at the Wheel * Going Nowhere * Hole in the World * Under My Feet * It’s Cold Outside of Your Heart * Running Water * I Am * Sorry
* * * * i 1/4
Osiemdziesionowa próchnica zaczęła wrzynać się coraz głębiej w moodybluesowy ząb. W porównaniu z poprzednim albumem – wypada mi się tu nie zgodzić ze Starostinem – jest jeszcze gorzej pod względem brzmieniowym. O ile rzeczywiście te pseudornamentalne partie Moraza zdają się być nieco bardziej zachowawcze niż na Voyagerze, to jednak przynajmniej w niektórych kawałkach z płyty niniejszej syntezatory wkradły się w poczynania sekcji! I jakże mógł się między takimi dźwiękami zachować jakiś fajny duch?
Odpowiedź jest zadziwiająca: nie wiem. Hehe. To znaczy oczywiście straty w fakturze są niezbite, ale same piosenki i – mimo wszystko – ich wykonanie (zwłaszcza dotyczy to grupowych partii wokalnych*) są tak dobre, a nawet bywają natchnione, że po raz być może ostatni kwestie brzmieniowe jednak spadają na dalszy plan. Tak, próchnica postąpiła, ale boleć zacznie dopiero na płycie następnej.
Cieszmy się zatem tym – jednak trafionym – prezentem od zespołu, co, Niemiara? I nie zaglądajmy mu zbyt głęboko w zęby. Nie zauważymy wtedy, że konstrukcja albumu jest zupełnie nieskrywaną próbą zbicia kapitału na sukcesie poprzedniej płyty, począwszy od hitowego w zamyśle singla Justina i skończywszy na mini-suicie Raya. Nie przyjmiemy do wiadomości, że chłopakom (ba, mężczyznom – album pod względem hm przesłania jest w miarę na miarę ich czterdziestek na karkach) siwieją głosy (zwłaszcza Hayward stracił głębokość swojego timbre’u, ale też znacznie wyliniał falset Lodge’a) I nie będziemy musieli oglądać koszmarnego teledysku do Blue World z literką X w roli głównej (na okładce też jest X zawoalowany w ramionach pochylającej się postaci – chodziło podobno o to, że jest to Dziesiąty album w składzie z panami Jays).
Nie potrafię wytłumaczyć swojej słabości do dwóch otwierających numerów. A może chodzić o to, że… Oba mogą razić elementami dyskotekowymi, ale w obu przebija się (w zakończeniu Meet Me Halfway najmocniej) ta stara dobra tęsknota za lepszym światem, na szczęście nie zagasiła jej nawet huzia na listy. Przez pierwsze kilka lat uważałem kolejny utwór, Sitting at the Wheel, za jedynego oczywistego klunkra na tej płycie – nie do końca dałem się przekonać semi-robociej dynamice, ale nie mogę nie zauważyć popisów: wokalnego Johna (a przecież przez ostatnie kilkanaście lat słowa „Lodge” i „popis (wokalny)” stanowiły nie lada oksymoron), coż on tam za górki wyciąga (!), ale też i gitarowego producenta Pipa Williamsa, który odwalił cudowne solo techniką slide, niczym wywijanie lassem, bajera! Niestety niech nam, nawet ciągle nie zaglądając w zęby, nie umknie fakt, że Lodge na tej płycie nie jest powiedzmy w formie z przełomu dekad (tamtych, oczywiście) Tak naprawdę z całych trzech jego wyłącznie autorskich piosenek za serce łapie mnie jedynie dygresja w Under My Feet (where were you, when I needed you…) Na szczęście w przypadku Meet Me Halfway swój głos i długopis dołożył Hayward.
Tak, wszystko co najlepsze na tej płycie jest przynajmniej po części zespołowe. Najlepszy dla mnie utwór jest jedyną na płycie kompozycją dwóch autorów. Przepiękne rzeczy dzieją się jednak także gdy współautorstwo dokonuje się może nie na papierze, ale przy metaforycznie jednym mikrofonie. W numerze Edge’a Going Nowhere (znowu winner, brawo Graeme!) główną partię, o jak dobrze, śpiewa Thomas (jak dużo go przez to na tej płycie!), ale prawdziwym majstersztykiem są dialogi między jego głosem a backing vocals Dżej Dżejów, zarówno w refrenach (każdy z trzech jest nieco inaczej przeprowadzony, super) jak i w rozdzierającej dygresji. Także złowieszczy Pat dołożył całkiem przyjemną rozłożystą codę, kiedyś nieomal padłem na podłogę gdy natrafiłem w TVP na jej użycie w jakimś programie dokumentalnym o faunie Gór Sowich (!) Zmasowane chórki stanowią także o sile przepięknego numeru Sorry, który (malutkie novum) kończy się niemal prog-rockową sekwencją w wyciszeniu. Po niemal dziesięciu latach mielizny Thomas powrócił w wielkim stylu. Kto by się spodziewał, że był to nie tylko powrót, ale i pożegnanie z jego dawną pozycją w zespole. Wielka wielka szkoda.
Dodajmy do tego dwa numery w starym stylu, bardziej o auralno-łącznikowym niż piosenkowym charakterze i dwie przyjemne, namacalnie jesienne ballady Haywarda i otrzymamy całkiem udany album o znamionach nawet świetności. Ale zapomnij, single weszły tylko w dolne rejony list i zespół płytę wręcz znienawidził. Za trzy lata wrócą odmóżdżenia, eee chciaem powiedzieć : odmłodzeni.
*niezapomniana scena z pociągu z Lublina, którym wracaliśmy kiedyś na tak zwany „bilet zbiorowy” (tak przynajmniej widniało w nagłówku); trzymała go w ręku nasza najgrzeczniejsza koleżanka, modelowe uosobienie nienachalnej prawości – podała go ona konduktorowi ze słowami: „proszę, to jest nasz bilet zbiorowy…” „Zbiorowy…” – odparował konduktor – „…to może być seks. A wy jedziecie na ‘bilet grupowy’!”
czego i Państwu życzę
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym