czwartek, 15 września 2011

The MOODY BLUES - Long Distance Voyager


time’s the only real friend you have got

The Moody Blues
LONG DISTANCE VOYAGER
1981
genre: pop, synth pop, pop-rock
best song: 22,000 Days
best moment: druga middle-eight w The Voice

The Voice * Talking Out of Turn * Gemini Dream * In My World * Meanwhile * 22, 000 Days * Nervous * Painted Smile * Reflective Smile * Veteran Cosmic Rocker

* * * i ½

Pierwsza osiemdziesionowa płyta Moody Blues zaczyna się od odegranego z dużym rozmachem na mellotronie i syntezatorze intra, po którym następuje dość biegnąca piosenka. Nagrałem sobie ją w szóstej klasie z Trójki (i opisałem jako „The Woyce”) – nie wiedziałem wtedy jeszcze o przekształceniu składu – szczerze pisząc, nie miałem nawet pojęcia jak nazywa się którykolwiek z członków zespołu, nie okiełznawszy jeszcze miejsc poszczególnych nagrań na osi czasu. Może dlatego dałem się nabrać i wzruszyć. I tak to zostawmy, bo już dwa lata później, gdy ten sam numer otworzył mi kasetę Greatest Hits, syntezatory już nie były takie bez winy.

Czy za dzieciaka, czy za starego młodzieńca, czy za trzydziestopińcioletniego grubasa – numer bezsprzecznie może się jednak spodobać, czy to za sprawą przepięknej melodii (i wspaniale przeprowadzonych chórków, wspaniale nawet według wysokich standardów Moody Blues), czy za sprawą pięknego tekstu (co ciekawe, najładniejszą trzecią zwrotkę – make a promise, take a vow… -  napisał głównie producent Pip Williams, takiego vowa Haywardu!) W każdym razie piosenka The Voice słusznie zrobiła szum na listach – lekko biła na głowę prawie wszystkie złożone z mozołem nuty na Octave.

Niestety, już następne dwa utwory rozwiewają wszelkie niedowarzone nadzieje stając pewnie na grząskim gruncie parszywej Osiemdziesiony. O ile dość rozwlekłej piosence Lodge’a można zarzucić tylko to, że brzmi bardziej jak któryś z lepszych utworów na Discovery i Time zespołu Electric Light Orchestra (smutne sobie obrał inspiracje nasz lokowaty koleżka) i nawet można jej miło i niezobowiązująco posłuchać – czasem – to haniebny joint-effort pt. Gemini Dream jest po prostu ohydny. Oparty na dusznym dyskotekowym „riffie” i okraszony efekciarskimi wstawkami Moraza od których czerwienię się ze wstydu opowiada o tym jak nie mogli się doczekać żeby wrócić na scenę. Wzruszające. Co ciekawe, nawet tak gówniana aranżacja nie potrafi ukryć tego, że numer został napisany przez dość utalentowanych melodycznie guys… Niestety przy okazji następnych płyt będzie coraz więcej sposobności do takich uwag. No ale też wiedzieli co robią – Hayward wspominał, że wytwórnia nie chciała angażować się w promocję czegoś co nie będzie przypominało tego co dzieje się obecnie na listach. Niech żyje underground – podpowiadamy scenicznym szeptem…

Kolejne trzy utwory w znaczący sposób łagodzą smród po Gemini, użycie synthów czasu synthów ekranu (kolumny) jest wprawdzie nadal odczuwalne, ale na głównym planie pojawia się czy to gitara akustyczna (In My World), czy też pianino elektryczne (Meanwhile). Oba numery podpisał Hayward i oba spokojnie się bronią (ten drugi bardziej), choć pierwszemu można zarzucić banał kompozycyjny (nie jestem pewien czy na te trzy akordy przez siedem minut starczyło pomysłów aranżacyjnych, choć niektóre, jak bardzo ciekawe wokalizy,  rzeczywiście przykuwają uwagę) a drugiemu wątpliwą autentyczność przekazu. Wątpliwości nie mam za to przy następnych 22000 dniach: nie dość, że tekst jest przyjemną paplaniną o wszystkim i o niczym, jak za najlepszych lat Moody Blues, to jeszcze został wtłoczony w zaskakująco na ten zespół toporny marszowy rytm i okraszony naprawdę masywnymi harmoniami, które warto docenić, bo już niedługo z grupowych partii wokalnych zniknie niestety Ray. Zatem znowu najlepszy utwór na płycie należy do perkusisty, niewiarygodne!

Po tym wzlocie niestety znowu przychodzą utwory mniej okazałe. Nervous Lodge’a nie bardzo nawet irytuje pod względem brzmieniowym (początek z fletem jest nawet bardzo obiecujący!), ale też mało w nim świeżości melodycznej, najbardziej wybija się linijka pożyczona z Midnight Blue ELO. Końcowa trylogia Raya Thomasa wydaje się za to być zestawiona nieco na siłę. Przy Painted Smile nasze ucho odpoczywa wprawdzie przy nareszcie wyłącznie naturalnym akompaniamencie i uśmiecha się przy odważnych efektach naturalistycznych a także na widok (słychuch) czystych i mocnych zaśpiewów Raya w wysokich rejestrach, nie sposób jednak nie zauważyć, że w samej kompozycji nie ma niczego wielce istotnego. Pełniący rolę łącznika wiersz Reflective Smile jest już wyjątkowo nietrafny i poza ciekawym zabiegiem z przyspieszeniem taśmy i jej zwolnieniem przy słowie abounds nie przynosi nic na usprawiedliwienie swego jestestwa w tak przecież ociekającym drżeniem ontologicznym pieskiem miejscu albumowego penultymatyuwniaka. Ale uwaga, bo oto wchodzi Veteran Cosmic Rocker! Kulimy się w przerażeniu by za chwile wybuchść niemal szyderczym śmiechem, bo w przypadku tego utworu sytuacja się odwraca: tym razem melodia jest bardzo wyrazista i zapadająca w pamięć, ale plastikowy aranż nadaje temu autoironicznemu utworowi znamiona chyba niezamierzonej groteskowości. A szkoda, bo w tej papce ginie bardzo ciekawa część środkowa, będąca czymś jak na Moody Blues niepojętym: niemal jamem.

Nie jest to zła płyta, w końcowej tabeli wypada nawet lepiej niż Octave. Jestem jednak w stanie zrozumieć wszystkich, którzy po Seventh Sojourn nie chcą ich znać, bo żeby przebić się przez „nowoczesne brzmienie” trzeba mieć nie lada słabość do tych guys. A będzie jeszcze gorzej. Ale cóż zrobić, album weszed podle na pierwsze miejsce listy przebojów w Ameryce i drogi odwrotu już nie było. Moody Blues Mk II, R.I.P.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym