środa, 28 września 2011

The MOODY BLUES - A Night at Red Rocks

…are you ready for some rock’n’roll?

The Moody Blues
A NIGHT AT RED ROCKS
1992
genre: symphonic rock, art rock, lush pop, pop-rock
best song: Bless the Wings
best moment: zakończenie Question

Overture * Late Lament * Tuesday Afternoon * For My Lady * Bless the Wings * Emily’s Song * New Horizons * Lean On Me * Voices In the Sky * Lovely to See You * Gemini Dream * I Know You’re Out There Somewhere * The Voice * Say It With Love * The Story In Your Eyes * Your Wildest Dreams * Isn’t Life Strange * The Other Side of Life * I’m Just a Singer in a Rock and Roll Band * Nights In White Satin * Legend of a Mind * Question * Ride My See-Saw

* * *

Ta płyta ma o wiele większe znaczenie dla historii zespołu niż dla powiedzmy biegu muzyki pop. Dzięki temu jednemu, dość mimo wszystko niesłychanemu wydarzeniu jakim był koncert zespołu z Colorado Symphony Orchestra (o wiele bardziej uzasadniony niż dajmy na to koncert Scorpions z orkiestrą, przecież to mimo wszystko Moody Blues byli na polu mieszania „oleju i wody” niekwestionowanymi pionierami), zespół przekonał się, że jest głównie kochany za swój klasyczny dorobek. Hayward ze zdumieniem opowiadał później, że zapotrzebowanie na koncerty Moody Blues z orkiestrą było żywe aż do roku 1996 i zespół wykorzystał je do cna, a przecież była jeszcze jedna koncertowa płyta Hall of Fame z 2000 roku oparta na tym samym patencie, z  udziałem tego samego dyrygenta (Larry Baird) i szczerze pisząc z niewielkimi zmianami w programie. W każdym razie zespół ostatecznie dał sobie spokój z udawaniem młodzików i flirtami z nowoczesnymi technologiami (choć zdarzyły mu się jeszcze desperackie ataki beatem techno) i mniej lub bardziej swobodnie umościł się w swojej legendzie.

Natomiast jeśli chodzi o warstwę czysto muzyczną to nie jestem do końca pewien czy to wielce potrzebna płyta. Na pewno warto obejrzeć wersję filmową z niezapomnianymi smaczkami typu idiotyczne taneczne wygibasy trójki frontmanów w finale The Story In Your Eyes czy – sławne i budzące żywe reakcje wśród wielu moich znajomych – seksualne podrygiwania Lodge’a wobec Haywarda gdzieś w środku I’m Just a Singer In a Rock and Roll Band (temu numeru połączenie z orkiestrą wyraźnie zresztą uwłacza, z i tak śladowej ilości rock and rolla z wersji studyjnej robi się tu prawie Maryla Biesiadna). W sumie nie polecam wrażliwcom, można się zrazić do zespołu na długie lata. Bez obrazu otrzymujemy za to rzecz dość nijaką. Oczywiście same kompozycje z klasycznego okresu nie mogły jakoś nie zalśnić w tej oprawie (stąd trzy gwiazdki), ale te wykonania niewiele w sumie wnoszą, no bo wielkiego brudu nie ma, improwizacje oczywiście zostały zredukowane do zera (jedynym prawdziwie koncertowym momentem jest pojedynek fletowo-klawiszowy między Rayem Thomasem i Biasem Boshellem w Legend of a Mind), a z typowej otoczki koncertowej zostały tylko niedociągnięcia wykonawcze. A akurat nierówności i zgrzyty w grze orkiestry (jak na początku Emily’s Song) budzą raczej niesmak niż wzmagają adrenalinę. Są oczywiście zmiany w aranżacji, które czasem się sprawdzają (jak w akustycznym podaniu New Horizons, czy przyspieszonym Tuesday Afternoon) czasem nie bardzo (Isn’t Life Strange jest wykonane zgodnie z nową rozbuchaną wersją z płyty Greatest Hits z 1989 roku i nie zachowuje nic z dawnego ciepła).

Zapewne zgodnie z oczekiwaniami, nowe aranżacje najbardziej przysłużyły się utworom o synth-popowym rodowodzie. Nie wszystkim – Gemini Dream straszy jak zawsze (a w takim otoczeniu można by nawet rzec, że jak nigdy) i generalnie im więcej przebiło się tu syntezatorów z wersji oryginalnych, tym gorzej to brzmi (nie sposób też nie zauważyć pewnej powtarzalności się emocjonalno-melodycznej na linii VoiceSomewhereDreams). Natomiast wyzwolone z oków syntetycznych bębnów utwory Bless the Wings i The Other Side of Life pokazują nieodwołalnie, że aranż jest wszystkim! Zwłaszcza ten drugi utwór nabrał tutaj niesamowitego quasi-swingowego feelingu (zwłaszcza w codzie) i nawet nie przeszkadza groteskowe ni to intro, ni to zapowiedź w wykonaniu Haywarda: once upon a time a man went out in search of enlightenment

W sumie miły powrót do formy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym