wtorek, 30 sierpnia 2011

JUSTIN HAYWARD - Night Flight


O Penumbra, just like that moon
Some of it black, some of it bright, some of it blue

Justin Hayward
NIGHT FLIGHT
1980
genre: pop, pop-rock, synth pop
best song: Suitcase
best moment: gitary akustyczne w zwrotkach Maybe It’s Just Love

Night Flight * Maybe It’s Just Love * Crazy Lovers * Penumbra Moon * Nearer To You * Face In the Crowd * Suitcase * I’m Sorry * It’s Not On * Bedtime Stories

* * * i 1/2

Z wyceną tej akurat płytki miałem kłopot nieporównywalny z żadną inną. Chodzi o to, że rozbieżność między „bezwzględną” wartością piosenek a tym co udało im się w sobie zamknąć z mojego świata w momencie gdy je poznałem (wciąż to trzymają!) jest spora. Byłem o krok od bezpiecznej konstatacji natury „obiektywistycznej” (i co za tym idzie – niższej oceny), ale w ostatniej chwili pomyślałem sobie: „hej, Lech, gola!” ee to jest” „tej, babe, hola!” W tym samym czasie poznałem i Seventh Sojourn, i Natural Avenue,  i o dziwo to piosenki z tej płyty okazały się najbardziej pojemne, przekraczając moją wręcz chroniczną niechęć do osiemdziesiony, którą album ma w smutnej obfitości. Dlaczego miałbym zatem coś odejmować na zimno?

Album ujrzał światło dzienne dlatego, że Justin zakosztował sławy (panoowie, Top Tenn!) jako artysta solo – wziął udział w firmowanym przez Jeffa Wayne’a projekcie War of the Worlds i to jego udział (czyli miejscami poruszający utwór Forever Autumn) okazał się najbardziej pamiętny. Przyszła zatem propozycja solowej płyty długogrającej i naturalną koleją rzeczy za konsoletą zasiadł właśnie Wayne.

W książeczce CD Hayward wypowiada się o tej współpracy z małym przekąsem, narzekając na niepotrzebne jego zdaniem cyzelowanie przez Wayne’a poszczególnych utworów i zbyt dużą ilość poszczególnych take’ów. Wypada mi się z wykonawcą  srodze nie zgodzić– Night Flight jest wyraźnie najlepiej wyprodukowaną płytą solową Dżasa; wszystko brzmi klarownie i przekonująco, a trick z piosenki Maybe It’s Just Love polegający na rozdzieleniu rozłożonych akordów granych na gitarze akustycznej pomiędzy plany stereo jest dla mnie prawdziwym majstersztykiem.

Niestety nie wszystkie piosenki są warte takiej aż starannej oprawy. Wydaje się, że podstawowym błędem Haywarda było postawienie na kompozycje innych autorów, których jest tu dokładnie połowa (nie licząc kawałka tytułowego by Hayward/Wayne – a może powinienem, skoro Justin dopisał słowa do melodii Jeffa). Nie trzeba wytężać uszu by stwierdzić, że – jak można było łatwo przewidzieć – jest to wyraźnie gorsza połowa z wyraźnym nadirem w postaci finałowego kawałka kryptoerotycznego pt. Bedtime Stories, zaśpiewanego do bólu aksamitnym głosem i  okraszonego słodkim jęczeniem w kulminacyjnych momentach. Do wyrzucenia raczej jest też  bezbarwny I’m Sorry. Lepiej wypada It’s Not On, ale i z nim coś jest nie tak: wygląda to trochę tak jakby panowie szli na pewniaka, „o, tu ich wzruszymy” (i jeszcze dodali te fleciki z syntezatora, zupełnie na modłę Forever Autumn). Nie mówię, że to słaby utwór, ale jest w nim coś nieprawdziwego – jak pewnie w wielu coverach na świecie. Pozostają zatem jeszcze dwa: Maybe It’s Just Love oraz Penumbra Moon – obu można sporo zarzucić (pierwszemu na przykład nieco przesadną interpretację wokalną, drugiemu – niebezpieczną bliskość do kosmicznego śmiecia), ale oba potrafią mnie autentycznie poruszyć, co mnie samego dziwi zwłaszcza w kontekście znienawidzonego rymu Venus/seen us z Penumbry. Jest jednak w tym numerze, między nie zawsze udolnymi wersami, coś prawdziwie księżycowego.

Dokładnie to samo można powiedzieć o najmniej porywającym numerze autorskim. Nearer To You zdejmuje czapkę z głowy przed modnym wtedy dyskotekowym groovem (znów świetna produkcja!) i bywa naprawdę wkurzający, bo gorączka sobotniej nocy nie jest czymś z czym Justinowi zbytnio po drodze. Ale jako się rzekło, nawet w tym nieco zdehumanizowanym numerze pojawiło się coś lunarnie niepokojącego ze świata duchowego. Face In the Crowd i numer tytułowy to raczej średniaki, choć zwracają uwagę ładne wielogłosy w pierwszym i świetne partie wokalne w drugim, z kulminacją w czysto wyciągniętym i utrzymanym wysokim A (yeees I was on the night flight), do którego zawsze próbowałem równać zwykle ponosząc porażkę. Crazy Lovers zachwyca klasycznie haywardową tkliwością w zwrotce, ale potem jest już nieco gorzej i pod koniec całość ciągnie się męcząco jak makaron – szkoda, bo w bardziej zwartej wersji byłby to pomniejszy killer. I w końcu najlepsze: piosenkę Suitcase Justin opracował w prawdziwie solowy sposób, grając na wszystkich instrumentach (zapewne nie licząc smyczków). Od razu utwór wypadł z osiemdziesionowego kontekstu wpadając w kosmiczną ponadczasowość. Jak się okazało (z wywiadu) chodzi o to, że dla muzyka w trasie walizka jest całym jego domem, czyli ta tęskna aura nie wzięła się z sufitu (chyba że hotelowego). Tekst nie jest może do końca przekonujący (gdzie ten Pinder, który oczyściłby go z wszelkiej miałkości), ale opracowanie zawiera wszystko co najlepsze w stylistyce (wczesnych) Moody Blues, na czele ze świetnymi harmoniami (kiedy już wydaje się, że nic większego się już nie wydarzy, nagle i harmony vocals, i smyczki z tyłu wchodzą niebezpiecznie w akord siódemkowy, przepyszne). Ten numer mógłby, jak dla mnie, spokojnie zastąpić Maybe na Blue Jays.

Podobnie jak przy poprzedniej płycie solowej, także tu Hayward proponuje nam rozrzut stylistyczny który może przyprawić o ból głowy. Niestety, różnorodność materiału dobrze wypada w recenzjach, mniej dobrze w uszach – zwykle takie przeplatanki kończą się tym, że słuchacze przerzucają te numery, które im mniej podchodzą. Night Flight jest pod tym względem bardzo schizofreniczna – z jednej strony mamy „klasyczną” oś MaybePenumbra SuitcaseOn z ciepłymi przestrzennymi syntezatorami, mnóstwem mandoliny (!) i przynoszącymi ulgę wielogłosami. Po drugiej stronie znajdziemy przegląd współczesnych płycie trendów (oczywiście te piosenki zestarzały się łatwiej). Z początku nawet myślałem, że to rozdwojenie przekłada się na libretto – nowoczesne kawałki miałyby przedstawiać zarodek i wybuch romansu (tytuł płyty można przecież powodzeniem przetłumaczyć jako „skok w bok”) a staromodne – śmierć dawnej miłości. Mam nadzieję, że nie o to jednak chodziło, a nawet jeśli – historia personifikowana dzisiaj przez yours trulego niezbicie przyznaje słuszność wspomnianej czwórce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym