sobota, 13 sierpnia 2011

The MOODY BLUES - Octave


Life is clear, love will come on the end
give it time

The Moody Blues
OCTAVE
1978
genre: pop, pop-rock
best song: I'll be Level with You
best moment: harmonie w Had to Fall In Love i spiętrzenia w The Day We Meet Again

Steppin' in the Slide Zone * Under Moonshine * Had to Fall In Love * I'll be Level with You * Driftwood * Top Rank Suite * I'm Your Man * Survival * One Step Into the Light * The Day We Meet Again

* * * i 1/4

Jak dobrze, że nie byłem naocznym świadkiem tego powrotu, bo musiałbym się chyba zapaść pod ziemię ze wstydu, przynajmniej przy pierwszych dwóch utworach... Bo z perspektywy dzisiejszej jakoś można jeszcze tę płytę obronić (no nie jest gorsza niż Love Beach czy Discovery...) Nie dość, że niemal gombrowiczowskie "upopienie" przydarzyło się wszystkim dookoła to jeszcze W ZASADZIE można by wyrazić swego rodzaju podziw dla Haywarda i Lodge'a za to, że potrafili dostosować The Moody Blues do nowych, gorszych warunków na rynku – płyta Octave to pewny krok do osiemdziesionowych manowców. Zostawiając jednak wszelkie ułagodzenia historiozoficzne trzeba jednak mocno uderzyć w ton katastroficzny: The Moody Blues Reunion się po prostu nie udał. Wobec standardów albumów core-7 na nowej płycie obronną ręką wychodzą tylko Hayward i... Edge. Pinder i Thomas są mniej i bardziej żałosnymi cieniami samych siebie, a piosenki Lodge'a w najlepszym razie (Survival) smutnym postscriptem, w najgorszym (Steppin') – parodią wczesniejszych osiągnięć.

Głównie oczywiście chodzi o brzmienie – pierdzących syntezatorów w otwierającej album groteskowej opowieści o skraju światów wybaczyć nie mogę, ale nawet w na pierwszy rzut ucha lepszych kompozycjach jest cokolwiek plastikowo (najsmutniejszy przykład do kuplet z utworu Mike'a: there's one thing I can do/play my mellotron for you – sęk w tym, że na całej płycie nie ma ani skrawka mellotronu). To jednak nie wszystko – w obu utworach Thomasa i w Survivalu syntezatorów nie ma. Jest za to banalna do bólu, gładziutka orkiestra – dokładnie na modłę solowych dokonań obu panów (I'm Your Man to chyba najgorszy utwór jaki Thomas napisał w całym życiu, wręcz kwintesencja miernoty). I tutaj wybija na wierzch prawda najsmutniejsza: nie bardzo jest to płyta zespołowa. O jakiejś łączonej kompozycji nie było co marzyć, ale tu w ogóle nie ma się co czarować - każdy wyraźnie idzie w swoją stronę. Pozostają tylko momenty, jak dwugłosy Pindera i Haywarda w One Step Into the Light i masywne partie grupowe w I'll be Level With You (notabene – jak sam perkusista przyznaje – jedynej podpisanej przez niego kompozycji, w której napisaniu nikt mu nie pomagał).

Wszystkie uszy zwróciły się w tym momencie na Justina Haywarda – nawet bez wiedzy o tym, że Pinder opuści zespół przed promocyjnym tournee jasne było, że to on staje się właśnie niekwestionowanym liderem i siłą napędową zespołu. Nie miał zatem innego wyjścia jak rozszerzyć zakres rażenia na przykład o utwór humorystyczny, a nawet ocierający się o zgryźliwość (Top Rank Suite) Oprócz niego popełnił trzy bardzo różne od siebie ballady – zachowawczą Had to Fall In Love (z misternie poukładanymi, niezapomnianymi dwugłosami w nie za wysokich rejestrach), nieco rozczarowującą Driftwood (o wiele lepiej brzmi w solowym wykonaniu Haywarda na DVD The Other Side of Red Rocks niż tu z tymi saksofonami) i monumentalną The Day We Meet Again. Ta ostatnia trochę może miejscami upada pod własnym ciężarem (melodia nieco nie dostaje do ciężkiej, piętrowej aranżacji), ale mimo wszystko trzeba się z nią liczyć, przynajmniej ze względu na to że ciągle czekamy na ten dzień gdy Hayward i Pinder spotkają się znowu i razem zagrają... W każdym razie ta piosenka wydaje się być najmniej nieszczera spośród wszystkich wyczynów Haywarda, Thomasa i Lodge'a na Octave.

Graeme Edge okazał się dla mnie czarnym koniem albumu z kilku powodów. Po pierwsze, to jego utwór brzmi najbardziej zespołowo, po drugie najbardziej szczerze (zdaje się, że napisany jest dla syna czy córki a nie dla faceta z działu sprzedaży). Po trzecie, unowocześnione brzmienie zdaje się do jego żywiołowego utworu najbardziej pasować – przy okazji Graeme dał swoimi kolegom szansę wykazania się pewną wirtuozerią, te kaskady dźwięków naprawdę robią wrażenie, mimo że wcale nie ujmują zespołowi tej swoistej pokory jaką zawsze się cechował.

Czasy się zmieniły. Opłakujemy czy słuchamy dalej?

O...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym