środa, 10 sierpnia 2011

JUSTIN HAYWARD - Songwriter


Now this ain't the best number I ever wrote
but I wrote it for you and you alone

Justin Hayward
SONGWRITER
1977
genre: lush pop, synth pop (niestety, tu się to zaczyna), pop-rock, rock
best song: Doin' Time
best moment: refren Songwritera (Part One)

Tightrope * Songwriter (Part One) * Songwriter (Part Two) * Country Girl * One Lonely Room * Lay It On Me * Stage Door * Raised On Love * Doin' Time * Nostradamus

* * * i 1/2

Justin Hayward od dawna był (wciąż jest?) moim ulubionym muzykiem okołorockowym. Tak mi się utarło w głowie i od dawna tego nie konfrontowałem, bo po co, przecież wiem. Ale w sumie to trochę dziwne. Nie on stworzył mój ulubiony utwór Moody Blues. Niewiele wiem o jego osobowości i biografii i – szczerze mówiąc – nie bardzo chce mi się sprawdzać (no, coś tam czytałem, na przykład o tym, że na dwa lata zupełnie stracił biedak smak i węch). Owszem, podziwiam go za ponad 30-letnią wierność małżeńską, ale nie o to przecież chodzi. Wszystko rozbija się zatem o głos?

A może jednak o songwriting? Tu znowu problem, bo Syd Barrett bije go na głowę wrażliwością, a do spółki z Royem Woodem zostawiają go daleko z tyłu jesli chodzi o błogosławioną lekkość tworzenia. Nie mówiąc już o wyrafinowaniu Beatlesów. Może rzecz w tym, że... jakby to napisać bez górnolotnych słów... songwriting Haywarda, mimo oczywistych niedociągnięć, zawsze jakoś najlepiej trafiał w moje własne sprawy. I to właśnie pośrodku tego czteroletniego rozziewu w zespole w pełni wykształcił się jego głos artystyczny. I to właśnie jego solowe utwory nagrywałem na swoich kasetach – prezentach dla niedościgłych ukochanych, mimo że byłem przekonany, że połowa z nich jest zmyślona. I jakoś jestem w stanie dużo mu wybaczyć. A jest co, żeby wspomnieć tylko o utworach Deep i Say What You Mean (Part 2). Albo babeczkach w chórkach...

Album Songwriter pokazuje dobitnie, to co sugerował już Seventh Sojourn - że niestety to nie (tylko) Patrick Moraz jest odpowiedzialny za artystyczny upadek zespołu the Moody Blues przy i po odejściu Mike'a Pindera. Żeńskie chórki mogą być nieznośne tylko dla mnie, kwestia gustu (choć nie bez powodu brzmienie Moody Blues opierało się na czterogłosach może i ciepłych ale niezbicie męskich i myślę, że wielu będzie takich którzy wraz ze mną nad wszelkie zaśpiewy babeczek w Country Girl wybiorą potrojone i więcej partie samego Justina w Doin' Time). Pierdzących syntezatorów z koszmaru pt. Songwriter (Part Two) nie da się jednak obronić, podobnie chyba jak przesadzonych tym razem nie pod względem brzmienia ale po prostu dobrego smaku zderzenia orkiestrowego tutti z gitarą akustyczną w otwarciu Stage Door (i partii hm aktorskich w dalszej części) – zdaję sobie sprawę, że w tym miejscu zaprzeczam swoim aksjologicznym ideałom, ale do kaduka na te dwa momenty na płycie po prostu nie starcza mi subiektywizmu (co smutne, w tym numerze nagle wyskakuje bardzo dorzeczny refren w dwugłosie oparty na niebanalnej progresji akordowej...)

Nie do końca jestem też przekonany do efektów cyrkonaśladowczych w Tightrope i do, opartego na zestawie fortepian elektryczny – saks, knajpianego posmaku ballady One Lonely Room. Bezsprzecznie jednak w obu tych piosenkach więcej jest dobrego niż złego, pierwsza jest zaskakująco na Haywarda zadziorna (obok zaskakującego poprockowego drive'u dobrze przygotowane i przeprowadzone momenty kulminacyjne i ciekawe, "pozytywkowe", zakończenie), druga może poruszyć monumentalnym refrenem zatopionym w wielu planach gitarowych. Wspomniana już Country Girl i jeszcze nie wspominana Lay It On Me to bardzo pogodne szybkie piosenki (w sumie nowość: Hayward nie urzeka tylko porywa do boju), z których wolę tę drugą bez panienek i syntezatorów, za to z sumienną gitarową rzeźbą. Z kolei Songwriter (Part One) i Raised On Love, które na pierwszy rzut ucha są mało do siebie podobne (poza tym, że są utrzymane w średnich tempach) dzielą tę samą bolączkę – w obu przypadkach obiecujące początki rozmywają się w przydługich codach (zwłaszcza sz-coda przepięknej melodii utworu tytułowego). Ale co tam, zawsze można skipnąć, zniecierpliwiony.

Co daje mi w sumie dwa kawałki, wieńczące dzieło, do których – przynajmniej pod względem muzycznym – nie mogę się przyczepić. Co więcej, aż chce się do nich przyczepić i dać się porwać w całkiem dwie różne strony. Doin' Time wynosi zwłaszcza spiętrzonymi gitarami ale też i wspomnianymi wcześniej piętrowymi harmoniami w obłoki (w tekście celna choć zawoalowana modlitwa do Księcia Pokoju). Nostradamus, prezentując swoistą duchowość tytułową (tak na serio, Jus?) jest absolutnym ewenementem nie tylko w całej solowej dyskografii Haywarda, ale i na skalę Moody Blues albo i w ogóle art-rocka. Ten nalepszy na świecie głos w kto wie czy nie najlepszych dla siebie, na szczęście nigdy do końca niewyeksploatowanych, dolnych rejestrach prawdziwie hipnotyzuje wzmocniony wyrafinowanymi partiami fletu (zupełnie inny feeling niż u Thomasa, ale też Iana Andersona) i ponurymi, apokaliptycznymi wiolonczelami. I są to na szczęście skąpe orkiestracje, zupełnie inne niż na Blue Jays, zupełnie nie przeszkadzają transowym bębnom (dwie perkusje, ha!). W ogóle płyta jest szczególnie poprowadzona pod względem brzmieniowym: strona A tonie w kiczowatych czasem synthach, ale z piosenki na piosenkę jest coraz zdrowiej, a przy końcu aż jakoś korzennie...

Jak na płytę solową, Songwriter może zaskoczyć różnorodnością. Przeskoczyć w tym względzie Blue Jays nie było trudno, ale album może tu się mierzyć z propozycjami macierzystego zespołu i wygrywać. Tylko co to tak naprawdę daje słuchaczowi? Ja bym o wiele bardziej wolał, żeby wszystkie piosenki oparte były o naturalne brzmienia, nawet kosztem różnorodności. Bo co nam po tych syntezatorach? Co nam po tych latach osiemdziesiątych, co się tu czają jak kuny w kanciapie z instrumentami?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym