czwartek, 4 sierpnia 2011

JUSTIN HAYWARD & JOHN LODGE - Blue Jays


I'm the ivy that clings round your door

Justin Hayward & John Lodge
BLUE JAYS
1975
genre: lush pop, art rock,
best song: This Morning
best moment: pasaż gitarowy pod koniec Saved by the Music

This Morning * Remember Me (My Friend) * My Brother * You * Nights Winters Years * Saved by the Music * I Dreamed Last Night * Who Are You Now * Maybe * When You Wake Up * (Blue Guitar)

* * * * i 1/2

Swego czasu ten album zrobił na mnie kolosalne wrażenie, chyba największe w życiu, a na pewno był najbliższy ze wszystkich dokonania pewnych zmian (i to na lepsze) w mojej osobie a nawet w otaczającej mnie rzeczywistości. Na szczęście w normalnych warunkach nawet najlepsza muzyka nie ma żadnej magicznej mocy, a co dopiero ultrauczuciowa ta.

Do pewnego momentu gotów byłem bronić tego albumu jak lew i jak wół zżymałem się gdy w tym i innym miejscu, na papierze i cyfrowo, przypuszczano na niego niewybredne ataki. Po latach muszę się niestety zgodzić z dwoma podstawowymi zarzutami. Po pierwsze, pomimo przyjętego przez twórców założenia, że każdy utwór na płycie ma być w innej tonacji i innym tempie, całość hm jednych urzeka innych odstręcza jednorodnością stylistyczną. Z tego wynika też po drugie: pomijając wzloty i doły młodzieńcze, po dorosłemu da się tej płyty przesłuchać na zawołanie. Zapewne, patrząc z boku, jest tak z każdym albumem Moody Blues, ale w tym przypadku nagromadzenie słodyczy jest chyba najbardziej niezrównoważone (pomijam tutaj produkcje osiemdziesionowe).

Jakże zatem osiągnięto owo sowite nasycenie barw? Korzystając ze zmęczenia materiału w macierzystym zespole i zawieszenia działalności, Justin Hayward skumał się z Johnem Lodge'm (choć chciał nagrywać z Pinderem). Powstała więź daleko zresztą wykroczyła poza spektrum albumu Blue Jays i zawartych na nim dwóch piosenek wspólnego autorstwa - na tym tandemie Moody Blues opierają się twórczo – na dobre i na złe – do dziś. Dwóch J's zaprosiło do współpracy trio smyczkowe z bardzo ciekawego ale niestety zupełnie zapomnianego zespołu Providence oraz perkusistę i klawiszowca. Dodatkowo pojawiła się orkiestra poprowadzona przez starego dobrego znajomego Petera Knighta (niestety tej płycie się wyraźnie nie przysłużył, wszystkie trzy utwory raczej przesolił). Ale oczywiście najważniejsze były głosy, harmonie i gitary. Hayward prawie całą płytę nasycił niebiańskim fuzzem, barwą znaną już z Seventh Sojourn (pasaże w Isn't Life Strange) tylko tym razem mocniej przesterowaną (co paradoksalnie nie znaczy "bardziej agresywną" czy nawet "brudniejszą". Ja rzeczywiście mogę tej gitary słuchać może nie w nieskończoność, ale przez jedną płytę na pewno. Ale nie mogę zaprzeczyć, że zostawia niewiele miejsca na oddech i stąd wiele utyskiwań.

Najbardziej zaskakuje warstwa tekstowa. Teraz to może nie nowość, ale jednak po wydaniu swoich siedmiu grubych płyt, nasi wspaniali rycerze mellotronu byli raczej kojarzeni z naiwnym pseudofilozofowaniem a nie z kącikiem romantycznym. Nieuciszona piosenka Nights In White Satin stanowiła raczej wyjątek. Tym razem Dżas i Dżą postanowili brnąć głównie tą ścieżką, tylko czasem rozszerzając je w stare dobre plamy tekstowe, może duchowe może nie (When You Wake Up). Także My Brother zawsze czytałem jako list do Mike'a Pindera, ale ile w tym prawdy? Reszta jest jednak romantyczna do cna (żeby nie powiedzieć do bólu) i od pewnego czasu otwierają mi się przy tej okazji niewesołe pytania – dlaczego człowiek będący częścią jednego z najbardziej udanych małżeństw w historii rocka zaczął pisać (i co gorsza nie przestał do dziś) love songs, często nawet unrequited love songs. Misterna ballada Who Are You Now broni się najlepiej, bo nawiązuje do first love of mine i zapowiada wątek "co się z nią stało?" do którego Hayward wróci z powodzeniem komercyjnym (nie wiem jak z artystycznym) w latach 80-tych. Pozostałe teksty mogą opisywać historie zmyślone lub odgrzane. A zatem pójście na łatwiznę? Zaszywanie dawnych ran? Nie wiadomo, ale muszę przyznać, że wtedy, gdy poznałem ten album i się nim zachłysnąłem, dałem się nabrać w mgnieniu ucha – to były jak najbardziej piosenki o mnie i o mojej sytuacji. I za to wciąż jestem wdzięczny Blue Jays.

Patrząc z daleka, z wszechogarniającej zawiesiny wyróżniają się dwa utwory: wspomniana ballada Who Are You Now (po raz jedyny na płycie mellotron w tle, ale przede wszystkim oszczędna aranżacja z gitarą akustyczną na pierwszym planie) oraz rozchachany, wręcz porywczy Saved by the Music, z radosnymi dogadywaniami this time I'm... w wykonaniu Haywarda i kilkoma kapitalnymi partiami gitar, tym razem w okolicach grubszych strun (piosenkę napisał za to Lodge). Patrząc z bliska ( i już nie odchodząc na wieky) nie sposób nie wyróżnić otwierającego całość utworu This Morning. Od początkowych taktów gitary akustycznej aż po napowietrzne solówki w codzie jest to utwór absolutnie genialny (oczywiście jeśli zgodzimy się na zaproponowaną estetykę) – czegoż tu nie ma: śpiewy wysokie, śpiewy niskie, wielogłosy, spiętrzenia z fuzzem, napięcia i oddechy, zatrzymanie z obojem, czujna gra na hi-hacie i przeszkadzajkach, a także ciekawa partia postmellotronowych "smyczków" z klawisza. Owszem, utwór jest o krok od plastiku, ale jak dla mnie jest w nim tyle emocji (refren!), że jednak granica kiczu nie jest przekroczona. Potem jest różnie, od ciepłych barw refrenu Remember Me My Friend (w tym you, you-ou na trzy głosy jest coś... skończonego) poprzez na wskroś ładny My Brother i dalej ewidentną wpadkę z przesadzonym zakończeniem Nights Winters Years (na początku stałem urzeczony i skamieniały, ale ktoś szepnął: "to takie hollywoodzkie" i wszystko zniszczył), niewielke melodycznie Maybe rozbuchane do nieskończoności przez (całkiem misterne) trąby i smyki aż po kolejny posągowy (ale też gwiezdny) utwór When You Wake Up. Na szczęście przy tej okazji obaj autorzy wrócili do nieco bardziej pojemnej poetyki w tekście i piosenka od razu otworzyła się i bez trudu wchłonęła kolejną rozległą aranżację (tym razem refrenowe ah- ah- ah śpiewała cała ekipa w studiu, inżynierowie dźwięku et al). Oczywiście Pinder zapewne uczyniłby brzmienie tego utworu bardziej szlachetnym, ale i tak kompozycja ta zakrawa na ostatni klasyczny ogromny utwór The Moody Blues. Niestety.

W wydaniach CD następuje po nim jeszcze singlowe dziełko Blue Guitar, nagrane przez Haywarda bez Lodge'a za to z towarzyszeniem muzyków zespołu 10cc, przez co akcenty przesuwają się lekko w stronę mniejszego rozbuchania ale i większego plastiku (dotyczy to i syntezatorów i niestety gitary Haywarda, która nie może rozbić się o schowaną w tło perkusję, na właściwej płycie Graham Deakin grał barokowo, ale i zadziornie, a tutaj po prostu salonowe pykanie, smyczkie też dalej w tle). Piosenka sama w sobie może jednak poruszać i w warstwie tekstowej (pomijając wszystko inne, refren days/laz(y) jest ciekawym wyłomem w zazwyczaj pięknie ułożonych wersach Haywarda) i melodycznej (bardzo ciekawe progresje i w zwrotce, i w refrenie (... or the dreamer) , i w codzie. Zgaduję, że utwór musiał pięknie brzmieć na winylu.

I jeszcze o jednym utworze, być może najbardziej reprezentatywnym dla całości. I Dreamed Last Night jak na dłoni pokazuje wszystkie pierwiastki krytyczne całej płyty (może z wyjątkiem sfuzzowanych gitar). Bardzo ładna melodia i bardzo podnoszące na duchu słowa (don't be afraid/love's plans are made) są głęboko zanurzone w (Anglik na pewno by powiedział "soaring") partiach orkiestrowych i – w zależności od dnia – czasem porywają do lotu, ale coraz częściej w niej giną. Nigdy jednak nie zapomnę tych chwil gdy na słowa like a bird on a far distant mountain/ like a ship on an uncharted sea przesuwały się przed moimi oczami pełne nadziei obrazy i byłem gotowy zerwać się i płynąć na koniec świata.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym