czwartek, 28 lipca 2011

The MOODY BLUES - Seventh Sojourn

"freedom's inside your head, that's what she said"

The Moody Blues
SEVENTH SOJOURN
1972
genre: lush pop, art rock
best song: Lost In a Lost World (Island)
best moment: początek You And Me oraz zakończenie New Horizons

Lost In a Lost World * New Horizons * For My Lady * Isn't Life Strange * You And Me * The Land of Make Believe * When You're a Free Man * I'm Just a Singer (in a Rock and Roll Band) * (Isn't Life Strange (original version) * You and Me (Beckthorns backing track) * Lost in a Lost World (instrumental demo) * Island

* * * i 1/2 (* * * *)


Ostatni "klasyczny/core-7" album The Moody Blues jest niestety zapowiedzią kłopotów, które spadną na zespół po nownym zejściu się całej piątki pod koniec lat 70-tych i dalszej zmianie klawiszowca. To właśnie na Patricka Moraza i jego plastikowe syntezatory spada największy ogień zagorzałych wyznawców i oczywiście nie sposób odmówić im racji. Ale osiemdziesionowe zło ma swoje wyraźne początki na płycie niniejszej, tak przez niektórych uwielbianej. Po pierwsze: zniknęły szorstkości kompozycyjne: na Seventh Sojourn mamy po prostu piosenki nie utwory, z rzadka wychodzące poza schemat zwrotka – refren (czasem jest jakaś przygrywka, czasem middle-eight, czasem solo, nie ma za to odnóg i oddechów). Po drugie: zniknęły szorstkości brzmieniowe: trudny do okiełznania mellotron został zastąpiony przez bardziej nowoczesny chamberlin, niestety jego brzmienie jest do bólu gładkie i zaiste zaczyna ocierać się o plastik, płyta Octave będzie zatem logiczną kontynuacją tych wygładzeń. Po trzecie: pogorszyła się jakość piosenek; wprawdzie nie u wszystkich kompozytorów, ale co najmniej u Pindera i Thomasa zaczyna się robić banalnie i ciężkawo. Po czwarte: gdzie się podziały lasy i łąki? Płyta jest jednolicie wieczorna.

To wszystko rzekłszy, trzeba im oddać, że mimo wszystko jest na tym albumie wciąż dużo piękna i wciąż w wielu odcieniach. Całość otwiera zbolały Lost in a Lost World. Zaczyna się nieco groteskowo: I woke up today, I was crying, ale wraz z upływem sekund i narastającym poziomem nasycenia sonicznego i nabrzmienia chórków złośliwy uśmieszek ma prawo opuścić twarz. W odróżnieniu od haywardowego utworu The Land of Make-Believe opartego na mniej więcej dwóch tych samych przebiegach, tu w niczym nie przeszkadza fakt, że po dramatycznej kulminacji na słowie sons utwór zaczyna rosnąć od początku. Wspomniany Land rzeczywiście wyszedł Justinowi mniej spektakularnie niż zawsze (choć od czasu do czasu może poruszyć), ale w New Horizons pokazuje niezaprzeczalną maestrię w budowaniu nastroju nie do podrobienia, mieszaniny smutku i nadziei. W tym utworze, obok jak zwykle wzruszających aspektów melodycznych i harmonicznych (nie mówiąc już o samym śpiewie), zwraca uwagę niezwykle "czujna" gra Edge'a, który swobodnie przemieszcza się w poprzek planu stereo zupełnie nie zaburzając swoimi gęstymi uderzeniami powagi sytuacji. Do tego tak potrzebne tej płycie zatrzymanie z fortepianem w codzie... Zupełnie inaczej jest za to w piosence You And Me (by Edge/Hayward), skądinąd całkiem przyjemnej i to ze śmiałym, chrześcijańskim odniesieniem w tekście – perkusja wydaje się tam zupełnie obok całości, wręcz przeszkadza. No ale sam Hayward tłumaczył, że przy nagrywaniu "basic tracks" to tamburyn Pindera nadawał tempo i cała reszta musiała się do niego dostosować, nawet Edge. To zaledwie niuans, gorsze jest to, że po świetnym otwierającym riffie, dwóch w miarę żywotnych zwrotkach i refrenach a nawet małym zakrętasie melodycznym (you and me just cannot fail... z głównym wokalem Mike'a), piosenka zaczyna się rozmywać w mdławym wyciszeniu, niby podobnym do zapalczywego wstępu a jednak niedorastającym mu do pięt.

Tym razem to John Lodge zaopatrzył album w dwa najbardziej pamiętne (choć niekoniecznie najlepsze) utwory. Rozbuchany Isn't Life Strange może nieco odstręczać nie do końca atrakcyjną melodią w zwrotce (choć ożywia ją to jego quasi-jąkanie, przyprawiające wielu o nudności, ja to kupuję) za to czterogłosy masywne jak wzgórza w refrenie przywracają wiele zagubionych oczekiwań. Finałowy I'm Just a Singer in a Rock and Roll Band został niestety sprowadzony do błazenady (wielokrotnie wyśmiewany przez moich gości w różnych składach) zarówno przez groteskowy "teledysk" (pokażcie mi inny zespół, który tak się natęża emocjonalnie do playbacku) jak i – zwłaszcza – przez cyrkową wersję z Red Rocks okraszoną wątpliwymi wygibasami panów J., muszę włożyć dużo wysiłku by podejść neutralnie do wersji oryginalnej, która przecież wcale nie jest zła. Rzadki to moment, kiedy Moody Blues mogą zrobić niejakie wrażenie zarówno jako rockmani jak i trafni instumentaliści (tak tak, w tym utworze jest dużo... muzykowania!)

Niestety niewiele dobrego mogę napisać o łzawym For My Lady i szaroburym When You're a Free Man, chociaż w obu przewijają się aranżacyjne błyski na dalszych planach. Ogólnie nie ma jakichś wielkich wielkich rozczarowań, ale płyta może zostawić słuchacza z poczuciem i przytłoczenia i niedosytu. Na szczęście (tym razem) jest wersja z bonusami.

Wszystkie siedem klasycznych albumów The Moody Blues ukazało się w długo oczekiwanych wersjach rozszerzonych w roku 2007. Re-mastering może wzbudzać wiele kontrowersji (kwestia "loudness war" ) a i dobór bonusów nie do końca zachwyca. Pierwsze cztery wyszły w wersjach deluxe i pomijając utwory singlowe i wersje live z BBC przyniosły bodaj jedną naprawdę zaskakującą perełkę: A Simple Game w wersji z głównym wokalem Haywarda (o dziwo gorszej niż autorska). Dopiero na Question of Balance i Every Good Boy znalazły się w miarę rarytasy: nieznane wcześniej utwory Mike's Number One Pindera oraz The Dreamer Thomasa i Haywarda - przyjemne ale niezbyt kaloryczne.

Ale to tu, na Seventhie (Seventhu? [Yes son?]) można znaleźć coś niezwykłego. Nie klasyczny odrzut, jak tamte dwa, ale pełnoprawny utwór z zerwanej sesji do kolejnego albumu. Chyba niedokończony, ale co z tego. Island złożony jest w sumie tylko z powtarzanej zwrotki i bridge'a a potem/pomiędzy następuje długi passus instrumentalny, być może do późniejszego wypełnienia jakąś inną melodią. Nieważne, to co jest wystarczy za wiele skończonych piosenek, właściwie za każdą pozostałą z tego albumu: zupełnie niecharakterystyczna dla Haywarda, mroczna i dołująca melodia idąca jakoś w poprzek skali (i skał dogorywającego zamczyska) okraszona przępięknie rozłożonym w stereo klawesynem, a w części instrumentalnej (mellotronowej) ozdobiona dziwnymi postrzępionymi gitarami. I to wrażenie niedokończoności przekłada się na tak pożądaną otwartość formy. Cudo! Dziwne, że ani zespół, ani sam Jus do tego nie wrócił... ale z tego samego okresu pochodzi także świetna piosenka Heart of Steel, w której Hayward zagrał na wszystkich instrumentach i której się wypiera (dostępna tylko w niektórych wydaniach Songwritera) – może jakieś straszliwe rzeczy działy się wtedy w jego życiu?

Poza tym jeszcze Isn't Life Strange występuje w bonusach w oryginalnej wersji, to znaczy rozszerzonej o długi passus mellotronowo-fletowy między drugą a trzecią zwrotką. Zapewne zespół wyciął go, żeby oszczędzić miejsca na winylu, ale bardzo dobrze że się to odnalazło, bo dodaje albumowi pierwiastek nieoczywisty i niedomknięty, głęboki oddech, którego brakuje gdy wszystko tu tak płytko zapieprza, jak to u Moody Blues bywa: raczej powoli.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym