czwartek, 14 lipca 2011

The MOODY BLUES - Every Good Boy Deserves Favour

"Weep no more for treasures you've been searching for in vain             
'cos the truth is gently falling with the rain"

The Moody Blues
EVERY GOOD BOY DESERVES FAVOUR
1971
genre: lush pop, art rock, prog rock
best song: One More Time to Live
best moment: bridge One More Time to Live + middle-eight Our Guessing Game

Procession * The Story In Your Eyes * Our Guessing Game * Emily's Song * After You Came * One More Time to Live * Nice to Be Here * You Can Never Go Home * My Song

* * * * i 3/4

Temu albumu mogą towarzyszyć uczucia porównywalne do sublimowanej herbaty po kłótni i po godzeniu, w ciepłej chatce w lesie gdy za oknem co najmniej groźnie. Albo gdy ona wróciła i teraz już będzie dobrze. Ni stąd ni zowąd zespół The Moody Blues wziął się w garść i na pierwszy rzut oka naprawił wszystkie błędy nawet zaległe od Threshold of a Dream. Znowu otworzyły się formy (choć nie na taką oścież jak dawniej), powróciły eksperymenta i patos, kontrasty w obrębie jednego utworu i gęste brzmienie. Co więcej, nie ma na płycie żadnej melorecytacji. Jest za to, w moim mnie maniu, najlepszy utwór zespołu ever.

Po długich długich latach smakowania wiem co jest nie tak: trochę chyba pogorszyła się jakość samych kompozycji. Oczywiście nie sposób tego zmierzyć, ale swoje wiedzieć czeba i ja się czepiam pozycji dwóch: Emily's Song jest na krótką metę urzekająca (na początku była dla mnie ex aequo z Live'm moim ulubieńcem), ale po jakimś czasie okazała mi się niewystarczająca na ten sos którym jest polana (te cymbałki, brrr). Jeszcze gorzej wypada Nice to be Here i tu można mieć całkiem konkretne ale – po co tyle razy powtarzać tę zwrotkę o tym, że I can see them they can't see me? Co ona wnosi po raz drugi? Obydwa utwory same w sobie nie są w żaden sposób szkaradne czy coś, może tylko trzeba było je nieco skrócić albo ukrócić.

Jeszcze dwie są kontrowersyjne: brzegówki. Najłatwiej dokopać Procession i – stotnie – wszyskie recenzje to robią. My jednak lubimy silić się na orginalność i napiszemy pokrótce, że to arcydzieo. Niestety nie przeszło mi to przez klawisze... Całościowo pomysłu na przedstawienie historii muzyki w pięciu minutach nie bardzo się da obronić, a wręcz można by rzec, że ten utwór jest taki jak cały ten zespół: naiwny do bólu. Ale gdy się przysłuchać poszczególnym fragmentom, to – przynajmniej mi – trudno nie zostać urzeczonym (zwłaszcza fragment "średniowieczny", niby bezgranicznie prosty, jest po prostu przepiękny, robi wrażenie także finalne uderzenie "rockowe"). Co do My Song... W starym dobrym Tylko Rocku Grzesiek Kszczotek napisał, że to jest dla niego najlepsza piosenka wszech czasów (i od razu szydercy podnieśli głowy, że wcześniej tak samo pisał o Islands King Crimson) Jak przystało na niniejszy, stonowany, blog – napiszę tylko, że utwór jest bardzo ciekawy, hehe.

Co daje nam całych pięć pozostałych utworów, do których nie mam zastrzeżeń. Owszem, nie ma może w nich pewnej natchnionej i poruszającej lekkości i lotu z pierwszych płyt (znowu, czym to zmierzyć), może przez to, że brzmienie Every Good Boya jest bardzo "osadzone" i lejące – na mellotron nałożone zostały dodatkowo partie mooga, a i Hayward zaczął grać bardziej masywnie. Ale to tylko wytrąca z ręki argument tym, którzy twierdzą, że na tej płycie zespół nie zaprezentował już absolutnie niczego nowego.

The Story In Your Eyes oraz After You Came są jak na Moody Blues bardzo rockowe (ta druga, może głównie przez tekst, nawet w jakiś sposób agresywna) ale w sumie bardzo do siebie niepodobne. Haywardowski hit szybuje pomimo masywnych harmonii w tle i mimo obaw o to jak się wszystko potoczy, wyraźnie zostawia słuchacza pełnym nadziei (te dokrzykiwania Justina w wyciszeniu, ile w nich pasji!). Utwór Edge'a zaśpiewany (razem i osobno) przez całą czwórkę jest prawie depresyjny w wymowie, ale ponieważ ten zespół nie umie dołować, mamy finalnie do czynienia z niezwykłym zapisem wewnętrznej walki o światło (na koniec niemal wirtuozerskie solo na gitarze). Niezbyt wesoła jest też piosenka Thomasa o codziennych dołkach i górkach – mistrzowska pod względem stopniowania napięcia: gdy wydaje się, że refren jest gęsty jak mgła, następuje jeszcze bardziej nasycona część środkowa. Tym razem ani trochę nie przeszkadza powtarzany w nieskończoność pod koniec refren, tyle w nim subtelnych zmian w harmonizacji. Drugi utwór Haywarda, You Can Never Go Home, łatwo na pierwszy rzut ucha zlekceważyć – trochę na przykład przeszkadza mi to, że wszystkie miliony głosów (być może z wyjątkiem falsetów) ponakładał tu sam kompozytor, o przepraszam: songwriter. Po jakimś czasie doceniłem nie tylko uderzenie po słowie anymore... Ta piosenka zawiera chyba najzgrabniejszy tekst spośród wszystkich wyczynów Haywarda, a może i całej piątki, świetnie łączy tropy duchowe, pastoralne i romantyczne i w jego świetle łukowa forma piosenki nabiera dodatkowego, wiadomego, znaczenia.

No i TEN utwór. Zaczyna się od tematu fletowego z dyskretnym moogiem pod spodem. Look out of my window/see the world passing by-y-y-y... (jaki niepowtarzalny ten melizmat!)... Lipcowe łąki i czerwcowe ogrody, letnie bezmiary i bezstrachy... Można też see the look in her eyes... I teraz ten niepozorny, żeby nie powiedzieć dosadniej, głos Lodge'a pomnaża się w harmonię i z każdym następnym wersem dochodzi nowa nakładka (Hayward) na szczęście w dół i tężeją moogi i organowe i fletowe... I wszystko zostaje rozwiązane: for I have riches more than these... Wciąż bywa to dla mnie najbardziej wzruszającym muzycznym fragmentem na świecie. Potem wybucha refren ze sprytnymi zamianami głównych i dośpiewujących wokalistów, ale ma to już małe znaczenie, for I have riches more than these.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym