sobota, 25 czerwca 2011

The MOODY BLUES - A Question of Balance

"and he learned love
then he was answered"

The Moody Blues
A QUESTION OF BALANCE
1970
genre: lush pop, pop rock, art rock
best song: Dawning Is the Day
best moment: refreny na końcu The Balance, zwłaszcza te z wiolonczelami

Question * How Is It (We Are Here) * And the Tide Rushes In * Don't You Feel Small * Tortoise and the Hare * It's Up to You * Minstrel's Song * Dawning Is the Day * Melancholy Man * The Balance

* * * *

Jak się wydaje, zespół The Moody Blues popełnił przy tej okazji swój pierwszy error of judgement. Uszywiście trzeba wziąć duuużą poprawkę na to co ydole mówio w wywiadach, a niewprawne pióro of the present writer już pojęło, że najlepsze płyty powstają same z siebie a nie z długotrwałych pre-recording sessions, a zatem plany to jedno a dźwięka to insze; tak, ale trudno o bardziej niepojęte założenie niż to o czym beztrosko poinformował fanów post factum Justin Hayward. Tako rzekło Zarastłuste cielsko jego: ponieważ ludzie na koncertach chcą usłyszeć dokładnie to co na płycie, to nagrajmy prostszy brzmieniowo album, żeby łatwiej nam było odtworzyć go później na scenie. To nic, że właśnie nagraliśmy arcydzieło, którego ważnym składnikiem było umiejętne nałożenie wielu planów. To nic, że mamy zdolnego producenta zdolnego rozwikłać każdą zagadkę Nieobliczalnego Sterea. To nic, że wersje koncertowe kawałków z nowej płyty i tak będą chropawsze niż studyjne oryginały – nie jesteśmy przecież mistrzami precyzji na scenie. Najważniejsze, że nie trzeba będzie wozić organów do wykonania Watching and Waiting.

Oczywiście nic wielkiego się nie stało. Zespół nie zaczął nagle brzmieć jak The Who a rozległe połacie melotronu wciąż nie pozwalają zapomnieć kto śpiewa i kto gra. Na pierwszy rzut ucha trudno właściwie zauważyć różnicę, ale po wysłuchaniu całej płyty słyszą ją wszyscy. Problem w tym, że tak naprawdę uproszczone zostały nie tyle aranżacje co PODEJŚCIE do tematu. Piosenki są oczywiście przyjemne, ale tylko miejscami (tytułowo: Question oraz The Balance, a także Melancholy Man) ma się wrażenie pewnej swoistej WIELKOŚCI, którą zespó wcześniej zdawał się mieć w zasięgu ręki przedłużonej instrumentem. I całość może po prostu wydawać się lekko... niekonieczna.

Dosyć mnożenia i tak już wątpliwych zarzutów. W samych formach brakuje może rozmachu (ale to już zaczęło się na Thresholdzie) a aranżacje istotnie nieco stopniały, ale same piosenki ciągle rozrzucone są między pięcioma i czterema gwiazdkami. Pewne wątpliwości można mieć jedynie co do dwóch: lodżowy Minstrel jest chyba nieco smętny (co wyszło mi gdy z naszym licealnym bandem zagraliśmy to szybciej i voila – burza braff, Harry) ale i tak rozczula czterogłosami i ogólnym przesłaniem peace and love (temu zespołowi prawie można by uwierzyć) a pinderowy Man może nieco człowieka zamęczyć – oto Mike niepostrzeżenie stracił swój zmysł melodyczny, a może po prostu zbytnio wywalił swój chrapliwy głos na wierzch produkcji (w wydaniu para-deluxe znalazł się niepublikowany wcześniej utwór Mike's Number One i mimo zupełnie innego feelingu mozna mu postawić podobny zarzut lekkiego niedowładu). Po wielu latach (!) w końcu polubiłem tę opowieść o melancholi/samotniku, może dlatego że po tych wszystkich płochych śpiewankach przywraca ona muzyce The Moody Blues należytą RANGĘ. I wielość planów. Co ciekawe, w wersji live ten złożony numer nic nie stracił.

Melancholy Man jest świetnym wprowadzeniem do zamykającego płytę utworu The Balance, polegającemu wyjątkowo na recytacji do muzyki Thomasa (!). Oczywiście dla wielu sam natchniony głos deklamującego Pindera może być wystarczającym impulsem do dania płycie foreverycznego bana, ja jednak nie mogę pozostać niezwruszony kolejnym po (The Dream) po prostu pięknym obrazowaniem, podobno wzorowanym na Biblii. Niepotrzebne są może te chórki Lodge'a w tle, ale gdy wchodzi majestatyczny refren wszystko zostaje starte w pył. Ostatnie kółka (na wyciszeniu) okraszone są dośpiewankami międzywersowymi, które wykonują po kolei Ray, Justin, John i Mike – bardzo zgrabne zestawienie ich całkiem różnych indywidualnych stylów śpiewania, które zmieszane razem przyniosły tak powalającą czasem jedność.

Justin Hayward przyniósł na sesję cztery utwory. W ostatniej chwili jęła go natchniewać muza i połączył szybką one i wolną one (acz w tej samej tonacji two) w jedno. Otrzymaliśmy prawie arcydzieło – dynamiczny wstęp jest naprawdę lekcją stopniowania napięcia (ile wnosi samo wejście tamburynu), choć tak naprawdę słychać to najlepiej w wersji singlowej (tutaj jako bonus) - na longu od razu przejdźnięto to rozbuchanej rzeczy. Część balladowa to Hayward klasyczny, trochę na krawędzi, co dzieje się zawsze gdy za tym (czytaj: the) głosem pełza niedokonna melodia.Mimo wszystko Question okazała się największym hitem post-laine'owskiego wcielenia The Moody Blues – dotarła do Drugiego Miejsca.

Mi bardziej podoba się utwór Dawning Is the Day, ale tym akurat nie trzeba się przejmować, skądinąd oczywista, że mam antyprzeboyowy bias. I tutaj, znowu i chwalebnie, mamy do czynienia z częścią spokojniejszą i bardziej nadmuchaną, ale tym razem wydaje się, że są one ze sobą zrośnięte bardziej organicznie. Tak, kulminacja (cóż za wysoki rejestr, Jus!) jest naprawdę porywająca, ale po niej następuje też przepiękne wyciszenie z tym dalekim moogiem. No i klasowa mandolinka na deser i przy tym bardzo pastoralny feeling. Ha! Pastoralny a nie do końca sielski, ciekawe.

It's Up To You jest z nich wszystkich najbardziej ulotny, o padaniu liści. Cała płyta ma w sobie zresztą coś jesiennego, żeby nie powiedzieć schyłkowego.

Spośród reszty, każdy ma do zaoferowania coś niepowtarzalnego. Ulubiony jest nowy odczyt bajki o Zającu i Żółwiu, jeden z niewielu numerów Moody Blues, w którym – jagby to rzec – "autentycznie czadzą". Żeby nie było za fajnie, falsety Lodża gładko przechodzą tu wszelkie normy. How Is It Pindera rozbraja eko-terycznym tekstem ale i zaskakuje udanym solem ostentacyjnie zagrzebanym w polanach mooga. Powiedzmy że debiut kompozytorski Edge'a nieco się wlecze, ale krótka dygresja i następujące po niej solo fletu są pierwszej klasy. Za to Thomas lekko obniżył loty – jego And the Tide Rushes In weszło wprawdzie później nawet na This Is the Moody Blues, ale chyba głównie ze względu na aurę, bo sama kompozycja cokolwiek zbliża się do banału.

Coś niepełnego jest w tej płycie – dając cztery gwiazdki myślę głównie o tym co się nie udao.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym