and there before me sits a butterfly"
The Moody Blues
CAUGHT LIVE + 5
1969 +1967-68 (wyd. 1977)
genre: art rock, psychedelic rock + lush pop, psychedelic pop, art rock
best song: Peak Hour + What Am I Doing Here
best moment: zakończenie Legend of a Mind + wyciszenie What Am I Doing Here
Gypsy * The Sunset * Dr. Livingstone, I Presume * Never Comes the Day * Peak Hour * Tuesday Afternoon * Are You Sitting Comfortably? * The Dream * Have You Heard (Pt.1)/The Voyage/Have You Heard (Pt.2) * Nights In White Satin * Legend of a Mind * Ride My See-Saw + Gimme a Little Somethin' * Please Think About It * Long Summer Days * King and Queen * What Am I Doing Here
* * * * i 3/4
Nie lubię zbytnio płyt koncertowych. Kojarzą mi się z wydłużanymi na siłę kompozycjami – w imię improwizacji, które sprowadzają się do żylastych "kółek" napinających mięśnie solującym. "Ten krótki i zwarty numer udało się rozciągnąć do dwudziestu minut". Phi.
Z drugiej strony nie lubię zbytnio gdy wersje "koncertowe" sprowadzają się do usiłowań wiernego odtworzenia wersji z płyty. Patrz (ale nie słuch!) współczesne koncerty Moody Blues, obciążone samplami (nawet partii wokalnych), terapia uporczywa...
Czego on zatem chce? Aaa! Życia, zaskoczeń, niedociągnięć, brudu i potu, zapisu przebicia na drugi brzeg...
Na szczęście żaden spośród pięciu Moodych nie był wirtuozem w wykrzywionym sensie tego słowa. Najbliżej było Pinderowi ale też bardziej w sensie panowania nad chimerycznym instrumentem niż uszojebnych pasaży powyginanych palców. Jeden kłopot zatem z głowy, nikt nie mógł się tu niczym popisywać. I tutaj szczęście w nieszczęściu – przy takim state-of-the-art jaki przydarzył się zespołowi (i teraz nam) w grudniu 1969 nawet aż w Royal Albert Hall nie mogło nawet być mowy o jakimkolwiek zbliżeniu się do wyśrubowanych aranży wyczarowanych przez zespół w studio. A to oznaczało, że musieli sobie wypracować wersje alternatywne. I w większości się sprawdzały.
Jeśli ktoś miał wątpliwości czy The Moody Blues można w ogóle uznać za zespół rockowy, już otwierający Gypsy je rozwiewa. W tej wersji poznałem ten utwór i jakże byłem potem rozczarowany przeładowaną wersją "właściwą". Tutaj wszystko jest na swoim miejscu, nie ma żadnych gitarek akustycznych, jest za to brud i drive i to nawet w tych dość przecież elementarnych partiach fletu. Jedynym towarzyszącym Haywardowi głosem w refrenie jest falsecik Lodge'a, też niepotrzebny, ale przynajmniej dość schowany w tło. Jeszcze większą rewelacją jest Dr Livingstone, który z lekko wiejskiej przyśpiewki przeobraził się w solidny numer niemal hard-rockowy. Błogosławić należy zmianę tego okropnego soundu organów z wersji studyjnej na bardziej tradycyjne, lekko przypominające Hammonda. Ale i Hayward zaskakuje całkiem zgrabną solóweczką, a to wszystko dopełnia zadziorny śpiew Thomasa i pokrzykiwania Edge'a w tle. I jeszcze to cudowne fanfarowe zakończenie... Także Never Comes the Day i Peak Hour zyskują w bardziej chropawych aranżach (choć różnią się pod względem harmonizacji – refren pierwszego jest najlepszym chóralnym momentem na płycie, wokale w drugim – jednym z gorszych) a kilka innych numerów w najgorszym razie niewiele traci prezentując się przy tym z nieco innej strony. W Tuesday Afternoon zwracają uwagę przejścia Edge'a w refrenie, w Legend of a Mind – udane zastąpienie falsetów Lodge'a w jednym z elementów kolażu psychodelicznym mellotronem a la Mr. Kite, w końcu The Sunset – w dużo wolniejszym tempie – nabiera niemal medytacyjnych pierwiastków, a surowość brzmienia o dziwo zupełnie mu nie szkodzi. Niestety nie można tego powiedzieć o tych fragmentach, które oryginalnie były oparte na gitarze akustycznej – zarówno Nights In White Satin, jak i obie części Have You Heard nie do końca przekonują na brudno. Wielkiej tragedii jednak nie ma, a dobitne wokale Haywarda i Pindera wynagradzają... dużo.
Niestety można mieć do albumu kilka zarzutów natury ogólnej i jeden partykularny. O ile w partiach solowych wszyscy wokaliści poza Lodge'm są niesłychanie przekonujący (na szczęście na całej płycie Lodge, zdecydowanie najbardziej cierpiący na brak odsłuchów, ma do zaśpiewania solo tylko dwa razy po dwie linijki), o tyle w osławionych (ba, najlepszych na świecie!) harmoniach bywa świetnie tylko w jednym utworze (czteropiętrowa partia w refrenie Never Comes the Day), dobrze miejscami a słabo zdecydowanie za często. I niestety nie tylko John kaszani tu swoim fałszecikiem, słynna partia chóralna ze środka Ride My See Saw to jakaś kpina... Niezbyt przekonujący (poza utworem The Sunset) jest też na żywo flecista – o jakichś ognistych partiach dodanych nie ma w ogóle mowy, a zdarza się, ze upraszczane są partie oryginalne. I najważniejsze: po sześciu wręcz zapierających (mój) dech w piersiach początkowych utworach, wraz z utworem Are You Sitting Comfortably robi się tylko ciekawie... Źle ułożona set-lista? Rumieńce powracają przy pierwszym bisie, ale drugi – Ride My See Saw od początku (jakieś przewały z nabiciem) do końca (kuriozalne wycia kompozytora) jest absolutnie denny, zespół brzmi jak stado nawalonych półgłówków i aż strach pomyśleć co by było gdyby płyta miała kończyć się tak jak sam koncert.
Na szczęście album ukazał się pierwotnie w formacie "three sides live" – część koncertową dopełniało tytułowe "+5": kilka odrzutów z dwóch pierwszych płyt klasycznego ładu i składu. Poza dość głupiutkim utworem Pindera, życzyłbym wszystkim zespołom a najbardziej sobie samemu TAKICH odrzutów. Zapewne poszło o teksty niepasujące do konceptów bazowych płyt, bo pod względem i melodycznym i aranżacyjnym obycztery są właściwie bez zarzutu. Gimme a Little Something oraz Long Summer Days (podobno drugi numer ever nagrany przez skład z Johnem i Justinem) reprezentują nurt rozsłoneczniony szeździesiony (choć w tekście drugiego pobrzmiewają złowieszcze undertones), ale ich melodie są tak kunsztowne, że ręce same składają się do oklasków. Numer Johna prowadzi bezbłędny "riff" fletowy, w piosence Justina zachwycić mogą zatrzymania punktowane przez najpierw talerz, a potem dobitne tomy Edge'a – w obu zwracają uwagę bardzo staranne czterogłosy z wykorzystaniem nie tylko, co oczywiste, falsetu Lodge'a ale także Thomasa, co jest bardzo charakterystyczne dla najwcześniejszych nagrań tego składu. Pozostałe dwie piosenki są nieco cięższe w wyrazie, miejscami nawet gotyckowate, tym lepiej dla nich. King And Queen kontynuuje linię kompozycyjną wykorzystującą kontrast cicha zwrotka szybujący refren, ale na tym podobieństwa do The Actor się kończą, a całość (jaki wrażliwy tekst!) może urzec oparami letniej, naiwnej nadziei. What Am I Doing Here to z kolei numer z zupełnie innej bajki, takiej z królewną i rycerzem, na szczęście tekst jest na tyle hermetyczny, że zgniata sztampę jak papierową kulkę, a harmonie w refrenie są po prostu zachwycające. Bardzo szczęśliwe jest tu także połączenie mellotronu z pianinem, akompaniament nie przypomina zresztą zbytnio innych piosenek zespołu, zdecydowanie jest w nim coś wciągająco mrocznego, a może tylko mrocznego zamku, co najlepiej słychać w niespiesznym gaśnięciu utworu. Find it and you will see, hehe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym