by my fields and my forests
they're here for only you to share"
The Moody Blues
TO OUR CHILDREN'S CHILDREN'S CHILDREN
1969
genre: art rock, space rock, psychedelic pop,
best song: Eternity Road
best moment: mellotronowe flety w Beyond
Higher and Higher * The Eyes of a Child – Part One * Floating * The Eyes of a Child – Part Two * I Never Thought I'd Live to Be a Hundred * Beyond * Out and In * Gypsy * Eternity Road * Candle of Life * Sun Is Still Shining * I Never Thought I'd Live to Be a Million * Watching and Waiting
* * * * *
Kiedy przeczytałem, że płyta miała traktować o tym "jakie konsekwencje duchowe ma lądowanie człowieka na Księżycu" nie wiedziałem czy śmiać się czy płakać. Kiedy podrosłem i ogarłem wreszcie teksty, złośliwy uśmieszek z ulgą znikł mi spod oczu. Okazuje się, że zespó The Moody Blues zaproponował w końcu dojrzałe i wyważone dzieło, zarówno w warstwie tekstowej jak i w każdej innej, monolit bez przebojów (jedyny singiel z tej płyty, ku zdumieniu głównego kompozytora, przepadł na listach z kretesem), arcydzieło. Oczywiście na swoją miarę, nie do zniesienia dla większości ludzi (choć album doszedł do drugiego miejsca na brytyjskich listach). Ale my przecież nie jesteśmy większością, tylko ezoteryczną elitą, Elitą Dziedzic, iskrą tylko. Tylkowirówką na miarę zdobyczy światowych. Primą aprilisów.
Owszem, album zaczyna się przewidywalnie, odgłosem startującej rakiety (zespół był niezadowolony z autentycznego soundu przysłanego przez zaprzyjaźnioną NASA'ę i przygotował własną, rockową wersję opartą na pracy silnika... mellotronowego), ale już po trzecim utworze widok z okna na rozgwieżdżone przestrzenie ustępuje nieoczekiwanie wniknięciem we własną duszę. Wszystkie teksty (czy raczej medytacje) lawirują swobodnie między następującymi osiami: narodziny – śmierć, pycha – pokora, doczesność – wieczność i wspomnianą out – in. Całość jest jak zwykle otwarta na różne interpretacje, ale też na tyle przykuwająca uwagę ducha, że bez mrugnięcia szkiełkiem i okiem pisałem o płycie w "Przewodniku Katolickim". Nawet najbardziej ezoteryczne teksty autorstwa, jak zwykle, Pindera da się od biedy wpasować w szersze, lub jak kto woli, węższe ramy, a prawie wszystkie są poruszające (jedyny zgrzyt do dziecinny refren Candle of Life), najbardziej chyba "nigdy bym nie pomyślał, że dożyję miliona", coż za słodkogroźne perspektywy się przy tym odsłaniają!
Same piosenki straciły nieco na rozmachu formalnym, nawet utwory Haywarda nie zaskakują już radykalną zmianą tempa czy metrum między zwrotką a refem, jak to bywało i w Tuesday i w Actorze i w Never Comes the Dayu. Z drugiej jednak strony aranżacje zostały jeszcze bardziej zagęszczone (w niektórych utworach mellotron brzmi prawie jak mur, a może jak... nieprzepuszczalny rząd świerków?), a same kompozycje rozluźnione, to znaczy niektóre z nich kończą się swoiście pojętymi jamami (nie bardzo zadziałało to w Sun Is Still Shining, którego coda pokazuje niezbicie, że zespół nie miał drygu do improwizowania, za to i w Higher and Higher, i w Eternity Road obszerne zakończenia przykuwają uwagę). Najbardziej odjechanym utworem, nie tylko na tym albumie ale nie wiem czy i nie w całej dyskografii zespołu, jest Beyond, opisany jako dzieło Edge'a ale autorstwa Pindera, jak wyjaśnił na swoim forum. Kimkolwiek nie byłby ałtor, w nieco może łopatologiczny sposób kontrastuje niespecjalnie do siebie pasujące fragmenty "biegnące" i "stojące", ale i te i ówde są bardzo interesujące. Zwłaszcza te drugie zaskakują wręcz atonalnymi plamami dźwiękowymi (Moody Blues at the gates of dawn of ambient?) ale też czarują nieziemskim rozbłyskiem mellotronu w rejestrze fletowym, na szczęście schowanym gdzieś w tło, nienarzucającym się. Jeśli wierzyć forum na mikepinder.com, Mike Pinder jest też wyłącznym autorem piosenki Out and In (Lodge został podobno dopisany "for business reasons", chciał mieć nowy basen?). Niekoniecznie chciałem wiedzieć jaka była bezpośrednia inspiracja dla tytułu (i nie chodzi tu, jak piszą na niektórych forach, o "screwin'"), ale sam utwór wręcz upaja swoją zieloną aurą, na tyle, że bez problemu mogę go włożyć w kontekst moich lasów. No właśnie, na tej płycie The Moody Blues przedstawili naprawdę piękne melodie (oczywiście w piękny sposób sharmonizowane) – obok Out and In, w moich uszach wyróżniają się przede wszystkim Eternity Road (naprawdę trudno mi wybrać, który z nich jest moim utworem numer 2 w dyskografii zespołu) i dwie miniaturki Haywarda, ale też i nie pogardzajmy zwrotką Candle of Life czy refrenem Eyes of a Child Part One. Nie sposób też nie wymienić monumentalnego Watching and Waiting z naprawdę przepięknym tekstem i zapierającymi dech w piersi(ach!) mellotronowymi zatrzymaniami po każdym refrenie. A kosmiczne Higher and Higher z melorecytacją tym razem na tle rozbuchanej rockowej młócki? Świetna progresja akordowa, uroczy trick ze "zdjęciem kasku" po pierwszej linijce, niezapomniany refren...
Nie da się ukryć, że można znaleźć na tej płycie również miejsca (początek Eyes of a Child Part One) a nawet całe utwory (Floating) słabsze. Niektóre niedociągnięcia udało się poprawić: obydwa utwory z tej płyty, które włączono do This Is the Moody Blues, w nowych miksach brzmią znacząco lepiej, natomiast surowa koncertowa wersja Gypsy z Caught Live + 5 bije w moim pojęciu na głowę przeładowany aranżacyjnie oryginał. Ale To Our Children's Children's Children to jeden z tych albumów, których ogólna wartość przewyższa sumę składników. Dobrze że udało się uwiecznić (dobre słowo) zespół The Moody Blues u szczytu formy i wewnętrznej jedności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym