niedziela, 22 maja 2011

The MOODY BLUES - In Search of the Lost Chord

"the wonder of flowers to be covered and then to burst up, through the tarmac, to the sun again..."

The Moody Blues
IN SEARCH OF THE LOST CHORD
1968
genre: psychedelic rock, psychedelic pop, art rock
best song: Legend of a Mind
best moment: mellotron bends w Legend of a Mind

Departure * Ride My See-Saw * Dr. Livingstone, I Presume * House of Four Doors (Part 1) * Legend of a Mind * House of Four Doors (Part 2) * Voices in the Sky * The Best Way to Travel * Visions of Paradise * The Actor * The Word * Om

* * * * *

Od tego utworu się u mnie zaczęło. Wcześniej byli wprawdzie Beatlesi (w całej swojej okazałości dyskograficznej), ale gdy w środku wakacji, na magnetofonie szpulowym taty, usłyszałem codę utworu Legend of a Mind i przed oczami duszy otworzyły mi się nieskosztowane przedtem przestrzenie, skończyła się rozrywka i zaczęły się dziać sprawy całkiem poważne i to zupełnie niezwiązane z narkotykami. Do dziś zachodzę w głowę jak tak nie z tej ziemi utwór mógł dostać taki miałki (podobno żartobliwy) tekst. Czy na serio, czy z językiem w policzku, hello? O Timothy'm Leary'm? Powinno być o Stworzycielu Świata.

W sumie nie mogę narzekać, bo tutaj odchodzi całkiem poważne kaznodziejstwo, na okładce niejaka YANTRA (wtf?) a ostatnie dwa utwory o Om. Czterech członków zespołu zaangażowanych było wtedy – jak połowa hippisów - w ruch Medytacji Transcendentalnej. Tylko że takim Beatlesom jednym uchem wpadło, drugim wypadło, a tutaj zespół wykazał właściwą sobie sumienność. Nie mogę ukrywać, że jako chrześcijanin nie mogę sobie pozwolić, żeby w te dwa utwory się zagłębić. Na szczęście pierwsza dziesiątka jest podobnie enigmatyczna i uniwersalna jak wszystko na Days.

O ile w przypadku Beatlesów flirt z Maharishim zaowocował oczyszczeniem ciał z narkotyków i mózgów z psychodelii, o tyle w przypadku Moody Blues mamy coś absolutnie odwrotnego, przynajmniej jeśli chodzi o stylistykę. Tym razem nie ma żadnej orkiestry (uff), a do mellotronu i fletów dołączyły sitary, wiolonczele, klawesyny, klawecórki, table, table tennis... Wszystkie obsługiwali wyłącznie członkowie zespołu i świetnie wypadło to zwłaszcza w przepięknym House of Four Doors, w którym przejście do każdej kolejnej komnaty ilustrowane jest wstawkami stylizowanymi na różne epoki muzyczne. W ogóle cały utwór, przy całej swojej poszatkowanej strukturze, jest niezwykłej urody, także w warstwie literackiej (then in our hearts a light broke through, jak to świetnie podsumowuje cała opowieść). Zresztą na całej płycie łatwiej wyliczyć momenty nieudane niż wszystkie zalety. Do nich w pierwszej kolejności zaliczam beznadziejny ton klawiszowego temaciku Dr Livingstone I Presume, dopiero wersja live z Caught Live +5 wszystko naprawia, z nawiązką zresztą. Niekoniecznie trafna jest aranżacja Visions of Paradise, odnoszę wrażenie, że głos Justina i flet Raya lekko sobie przeszkadzają, choć sam utwór jak najbardziej przekonuje rozlazłą słodyczą rodem ze środka lata (właśnie! to najbardziej słoneczna i "dzienna" płyta The Moody Blues, teoria Clarke'a o nocnym słuchaniu tutaj wyraźnie kuleje).

Reszta jest już bardzo wysokiej klasy. Recytowany (recytowany? Raczej performowany) Departure porywa już samym wznoszącym się głosam Mike'a, ale słowa które ów najpierw mamrocze potem wykrzykuje, owszem są do bólu floweropowerorowerzyste, ale te obrazy (kwiaty przebijające się przez asfalt) nieprzerwanie robią na mnie wrażenie. Ride My See Saw to pierwszy z serri nieagresywnych rockersów Lodge'a, świetne harmonie ciążące ku dołowi i zgrabne solo. Voices in the Sky porusza wrażliwością autora (old man passing by/tell me what you say, który muzyk rockowy z lat 60-tych, oprócz McCartneya, mógłby tak zaśpiewać?) a już The Actor jest wręcz wstrząsający pod względem emocjonalnym, tym bardziej że falsety w tle są na szczęście niedopowiedziane. The Best Way to Travel (wcale nie jest nią, o dziwo "branie LSD", jest nią "myślenie", o!) urzeka trafnie dobranymi psychodelicznymi efektami dźwiękowymi (te flety krążące dookoła głowy, mistrzostwo!) i melodią – zarazem kojącą i zadziorną. Wszystko jednak blednie przy Legend of a Mind, który z mistycznej ballady przechodzi, poprzez mroczne zatrzymanie (z pokaźnymi solami fletu) w galopującą i szybującą w przestworzach codę. Najlepiej ten utwór brzmi w nieznacznie poprawionej pod względem miksu i produkcji wersji z płyty This Is the Moody Blues.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym