piątek, 20 maja 2011

The MOODY BLUES - Days of Future Passed

"you look around you, things they astound you"

The Moody Blues
DAYS OF FUTURE PASSED
1967
genre: symphonic rock, lush pop, art rock
best song; Dawn Is a Feeling
best moment: bridge w Tuesday Afternoon (explain it all with a si-ah-ah-igh)

(powiedzmy, że): The Day Begins * Dawn Is a Feeling * Another Morning * Peak Hour * Tuesday Afternoon * (Evening) Time to Get Away * The Sun Set * Twilight Time * Nights In White Satin

* * * * i 1/2

Upokorzony gasnącą popularnością i zmniejszającymi się stawkami za występy, nowy skład zespołu z ulgą przyjął zaproszenie od przyjaciela z Belgii, gdzie spokojnie zaczął odbudowywać swe superanckie ego i przebudowywać zwiotczałą set-listę. Wszystko i tak byłoby na nic, bo Decca i tak postawiła na nich krzyżyk i zechciała wykorzystać do niszowego eksperymentu: wersji "Symfonii Nowego Świata" na orkiestrę i zespół rockowy. Na szczęście rebelianckie trio w składzie producent Tony Clarke, dyrygent/aranżer orkiestrowy Peter Knight i szef oddziału wytwórni Hugh Mendl dało się namówić na zmianę planu i kierownictwo firmy dostało w zamian kota w worku: concept-album wprawdzie rzeczywiście na zespół beatowy i orkiestrę, ale oparty na materiale autorskim, wokół którego zbudowano orkiestrowe wprowadzenia i łączniki. Po raz kolejny o sukcesie artystycznym (a w dalszej kolejności przecież i finansowym) zadecydowała czyjaś bezinteresowna życzliwość, bo przecież i Brian Epstein, i DJ bostońskiego WBZ Radio, który uporczywą promocją zapomnianego kawałka wskrzesił rozpadnięty po klęsce debiutewnej płyty duet Simon & Garfunkel...

Od razu trzeba tutaj przyznać, przy całej wdzięczności dla Petera Knighta, że ów mariaż beatu i smyczków (no bo przecież nie rocka i muzyki klasycznej, hello!) udał się producentom tylko w części. Owszem, było to posunięcie dość pionierskie, choć bez przesady: orkiestry użyto przecież – z druzgocącym skutkiem – w utworze A Day in the Life a także na dość pokrewnej, choć jeszcze bardziej popowej, płycie Bee Gees 1st. Tylko, że Paul McCartney chodził na koncerty muzyki awangardowej i "muzyczny koniec świata/orgazm" pod koniec Peppera nie wziął się z powietrza. Tutaj zaś, mamy – na moje dyletanckie ucho – do czynienia raczej z brzmieniami hollywoodzkimi niż klasycznymi. Wszystko co gra orkiestra jest do bólu ładne i wiedzą, że wzruszają (choć akurat ci, co klasyki słuchają, podkreślają, że te aranże są przeprowadzone ze smakiem). Mimo wszystko, gdyby tylko orkiestra zagrała uwerturę i być może codę, nawet w tym do bólu sielskim stylu, miałoby to sens i swoisty urok, bo niektóre momenty są autentycznie wzruszające (momentami przypomina to muzykę z filmu "Pan Tadeusz", w jednym miejscu można by mówić nawet o (nieświadomym?) cytacie). A status pionierów rocka symfonicznego, grupa miałaby zapewniony i tak.

Niestety, uwerturą zaczyna się nie tylko album jako taki, ale też i każdy kolejny utwór. No i w większości przypadków od tych połączeń bolą uszy – orkiestra generalnie przypomina frazy użyte w poprzednich utworach, ale zwykle to co działa w piosence pop, w przełożeniu na smyczki brzmi ckliwie lub groteskowo. Absolutnie najgorszy pod tym względem jest, ciągnący się w nieskończoność, głupkowaty wstęp do skądinąd genialnego utworu Peak Hour, który zaczyna się od rozbuchanego cytatu z przepięknej piosenki Dawn Is a Feeling, by przejść do powtarzanego po dziesiąkroć, w różnych przewrotach, urywku flecikowego motywu z Another Morning. Absolutna żenada, niestety. No i przecież: to dość w ogóle zabawne, że orkiestra gra swoje a zespół swoje – dopiero w ostatniej zwrotce Nights In White Satin orkiestra zostaje nałożona na combo i wtedy – istotnie – wrażenie jest zabójcze, nawet jeśli zauważymy że w refrenie momentami cała orkiestra sprowadzona jest do zagrania partii harmonicznej do głównej melodii. Nawet to jednak brzmi potężnie, brawo, brawo. No i muszę też przyznać, że i w tych uwerturach/łącznikach znaleźć mogę przynajmniej jeden moment zapierający dech: gdy gaśnie Twilight Time, następuje crescendo skrzypcowe, a po nim przepiękna, skąpa partia waltorni (powtarzająca partię chórku ze zwrotki). I po niej, jakby tego było mało, pojawia się temat z The Sun Set, a ten przechodzi w przewrót refrenu Time to Get Away, z którego w końcu wynurza się początek Nights In White Satin – może dla tego spiętrzenia warto przetrzymać te wszystkie wejścia nietrafne, bo naprawdę robi to wrażenie.

Już lepiej wygląda z innym oryginalnym wkładem The Moody Blues w historię szeroko pojmowanej muzyki rockowej: melodeklamacjami. Łatwo je wyśmiewać i atakować, i stotnie – recytacje wierszy (hehe) perkusisty w podniosłym wykonaniu Mike'a Pindera są nieustannie obiektem kpin ze strony przeciwników zespołu, których jest niemało. Tylko, że... one nawet się tutaj bronią (brave Helios, wake up your steeds/bring the warmth the countryside needs). Legenda głosi, że do tych tekstów nie dało się ułożyć muzyki i tak zostało: za dużo na lyrics i za mało na poems. W ogóle, cenna refleksja o The Moody Blues w ogóle: to przecież takie nic: ponad bebechy rocka, ale poniżej inteligencji progu, za wysoko na klasę robotniczą, za nisko na średnią. Ot, taki zespolik dla Piotrusi Panów i nieukończeniowców studii, czyż nie? Nie, nie, ale na pewno trudno ich bronić z pozycji obiektywnych, wszystko rozbija się o aurę i przestrzeń. I o wszechogarniające uczucia...

Jeśli o tekstach mowa, to – jak powszechnie wiadomo – album niby opisuje jeden dzień z życia ludzkiego. Co więcej, ową oś horyzontalną przecina, zarysowana mniej wyraźnie ale na pewno ciekawsza, inna oś: narodziny – śmierć. Na płycie mamy dziesięć tekstów pięciu autorów i są one wystarczająco mgliste, żeby koncept trzymał się kupy, ale też dość nierówne. Najgorzej wypada Lodge – Peak Hour jest dość bełkotliwy (co ciekawe, niedawno na yego blogu pojawiła się wersja dość wyraźnie odbiegająca od tej, którą można znaleźć na większości stron internetowych) a Time To Get Away, no cóż, prostacki. Najlepiej poradzili sobie Pinder i Hayward: wychodząc z tego samego punktu wyjścia (w jaki sposób piękno świata rezonuje w duchu) lekko nasycili swoje liryki osobistymi pierwiastkami (odpowiednio: ezoterycznym i romantycznym). Thomas, jak tho Thomas, podskakuje na łące, jego teksty to malownicze impresje miejscami przechodzące w naiwne filozofowanie, nice to be here.

Same piosenki są już o wiele bardziej jednolite jakościowo, zarówno pod względem kompozycyjnym jak i aranżacyjnym. Jakby jeszcze było mało tego, że w zespole natrafiamy niniejszym na czterech songwriterów na równych prawach, to jeszcze swobodnie cztery głosy mieszają na różne sposoby w różnych utworach, na przekór kluczowi autorskiemu. Piękny znak braterstwa, wzruszający tym bardziej, że nietrudno – już na tej płycie – zgadnąć który z chłopaków ma najbardziej komercyjny potencjał, zarówno w głosie jak i w ręku. Tymczasem brakuje Haywarda w trójgłosowym opracowaniu Peak Hour (i dobrze!), za to śpiewa gościnnie jeden utwór Pindera i jego to głos jest na wierzchu w chórkach w obu utworach Thomasa (wszystkie owe decyzje pierwszorzędne!).

Same utwory to po prostu wyrafinowany rock-pop, trochę jeszcze zanurzony w British Invasion (treblowate solo w Peak Hour), przezycony przepieknymi melodiami i urzekający nieskalaną produkcją spod ręki Tony'ego Clarke'a i Dereka Varnalsa. Przez te cholerne orkiestracje łatwo przeoczyć prawdziwe nowatorstwo tej płyty. Kto w 1967 roku grał piosenki z tak łatwo zmieniającymi się tempami i tonacjami, takie udziwnione formalnie i stylistycznie. Nawet Beatlesi nie zawędrowali w te rejony. Zespołowi The Moody Blues odmawia się akcesu do grona zespołów progresywnych, powołując się na brak wirtuozerii poszczególnych muzyków (zarówno Edge jak i Hayward top-tenów w swoich dziedzinach nigdy nawet nie powąchali), ale ten album paradoksalnie przynosi nam coś w rodzaju progresywnego popu, właśnie przez tę różnorodność form. A jeśli do tego dodać nieziemski mellotron i nieziemski śpiew Haywarda to prawie być w niebie.

Same piosenki są bez wyjątku co najmniej dobre. Oczywiście najbardziej pamięta się te dwie, które od (uwaga!) 44 lat nieprzerwanie grane są na wszystkich bez wyjątku koncertach: Nights In White Satin oraz Tuesday Afternoon. Zwłaszcza pierwszy z nich zapewnił zespołowi nieśmiertelność i rozpoznawalność, na dobre i na złe, bo nie wszystkim po drodze z tak wyraźnymi sercami na rękawach. Ale kto wie, czy nie większa uwaga należy się Dawnowi i Twilightowi. Obydwa, wbrew pozorom, stoją mocno na ziemi, obrazowanie jest tak konkretne, że lipcowe pola stają od razu przed oczami przy pierwszym z nich (no i to niezapomniane this day will lat a thousand years/if you want it too), a drugi to po prostu popisowy nokturn. Co ciekawe, Tony Clarke powiedział kiedyś, że wszystkie utwory The Moody Blues największą moc zyskują słuchane w nocy, z czym się żywiołowo nie zgadzam – tyle jest w nich przestrzeni, że świetnie wchodzi w nią i słońce i parne, letnie obuchy gorąca. Ale...

Niestety płyta bardzo dużo traci w wersji kompaktowej, niestety. Chodzi o to, że zaginęły oryginalne taśmy matki. Tłumaczenie niby wiarygodne, kto by dbał w 1967 roku o przyszłe pokolenia. No dziwne tylko, że aż takiego problemu nie ma z żadną inną płytą z kanonu rocka. Chodzi o to, że przy próbie przeniesienia dźwięków na CD skorzystano z jakiegoś wyraźnie wcześniejszego miksu. Wszystkie zmiany, w porównaniu z miksem winylowym, są na gorsze. Another Morning ma nie wiedzieć po co jedno kółko głównego motywu więcej. Beznadziejny wstęp do Peak Hour na kompakcie trwa oczywiście dłużej. Chórki w Twilight Time wchodzą od razu w pierwszej zwrotce a nie od drugiej, pieprzyć stopniowanie napięcia. No i przede wszystkim, zniknęły harmonie w Time To Get Away, został tylko goły falset Lodge'a. Akurat w tym miejscu ów brzmi najlepiej na całej płycie, ale nagość pozostaje nagością. Przy tym wszystkim wystepuje jeszcze ogólny problem z brzmieniem, śpiewane przez Pindera dygresja w Dawn Is a Feeling brzmi jak z puszki i nie poprawił tego ani – co z tego, ze remastered - miks z początku, ani z końca lat zerontych. Właściwie jest to skandal na pół gwiazdki mniej. Wielka szkoda. A ja nawet o tym wszystkim nie wiedziałem, ten album jest jednym z dwóch w życiu, które poznałem z winyla (przyjaciel przywiózł mi z Holandii). Interwencja z góry, po prostu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym