poniedziałek, 20 października 2025

SYD BARRETT - Barrett


The way to least is less

Barrett                   
SYD BARRETT                                                              
              
1970

gatunek: rock, folk-rock, psychedelic pop, rock, acoustic rock
najlepsze numery: Dominoes i Effervescing Elephant
best moments: dwugłosy w Baby Lemonade, melizmaty w Wined and Dined

Baby Lemonade Love Song * Dominoes  * It is Obvious  Rats *  Maise * Gigolo Aunt * Waving My Arms in the Air * I Never Lied to You * Wined and Dined  * Wolfpack * Effervescing Elephant

* * * 

Swoją drugą (i w pewnym sensie ostatnią) solową płytę Syd Barrett wydał zaledwie kilka miesięcy po pierwszej, po czym właściwie zawiesił swoją działalność twórczą w pełnym tego słowa znaczeniu, bo w kolejnych miesiącach przydarzyła mu się tylko jeszcze jedna sesja radiowa i parę niezbyt udanych koncertów z grupą Stars. A tak, jeszcze w 1974 roku wszedł do studia po raz ostatni, ale rezultaty tej sesji do dziś nie ujrzały - oficjalnie - światła dziennego, mimo że później ukazało się jeszcze parę wydawnictw, które drenowały beczułki z odrzutami z poprzednich sesji do ostatniej nutki i aż by się prosiło, żeby coś tam z tego 1974 roku dołożyć. Kto jednak słyszał te dźwięki nie ma wątpliwości, że nie nadają się one na żadną płytę.

Album Barrett aż tak straszny nie jest, co więcej na pierwszy rzut ucha wydaje się nawet bardziej ułożony i (jakiś taki) smukły niż jego poprzednik. Sesji było nieznacznie więcej niż do płyty poprzedniej, a producent - David Gilmour - zdołał nałożyć na poczynania dość dorzeczny kontur brzmieniowy, który zamaskował to, że Barrett był w coraz gorszej formie i mentalnej i wykonawczej (co najbardziej słychać w jego do bólu beznamiętnych wokalach). Towarzyszący Sydowi zespół w składzie Gilmour, Rick Wright i perkusista Jerry Shirley w miarę udatnie zalepił dziury w kompozycjach, ale sam songwriting wydaje się być jeszcze bardziej rozpaczliwy i - bez niespodzianek -  jeszcze bardziej szalony niż na płycie poprzedniej. I coraz lepiej słychać, że to nie jest Syd "zwariowany" tylko właśnie "obłąkany" - na ciężko, smutno i bez nadziei na poprawę. A z tym brzmieniowym wygładzeniem też nie przesadzajmy, nawet Gilmour był bezradny wobec rytmicznych i melodycznych kantów w utworze I Never Lied to You, których bezładne spiętrzenie w końcowych momentach staje na granicy muzyki i niemuzyki, i jeszcze do tego nie ma w tym nic awangardowego, sama bezsilność.

Elementem w moim pojęciu decydującym o pogorszeniu jakości muzyki Barretta z debiutanckiego albumu na ten są melodie. Jasne, czasem jeszcze zdarzają się tu Sydowi rozwiązania niebanalne i chwytające za serce (mnie bardzo poruszają melizmaty na końcu refrenów w Wined and Dined), ale - ciemne - w niektórych piosenkach Syd po prostu wyrzuca z siebie słowa w bardzo mało imponujących interwałach czy wręcz na jednej nucie. Jeszcze w utworze Rats może to na krótką metę robić wrażenie za sprawą quasi transowego bębnienia za jego plecami, ale w paru numerach robią się z tego muzyczne szarugi, tym bardziej męczące, że - jako się rzekło - Sydowi w paru piosenkach zabrakło inwencji (lub zwyczajnej energii) na domknięcie kompozycji i z braku lucku akompaniatorzy za jego plecami multiplikują jakieś bezbarwne kółka. Najgorszy pod względem melodycznym jest dla mnie pożal się Boże blues pt. Maisie, którego nie są w stanie uratować nawet dwie równolegle biegnące partie perkusji. Spolier: w żadnej z nich nie dzieje się nic ekscytującego, w tym utworze Syd do antymuzyki zbliżył się chyba najbardziej w karierze. No chyba, że to miało być śmieszne - ten o gąsce Balbince, a to przepraszam.

Na pocieszenie, na płycie Barrett możemy znaleźć cztery piosenki bardzo dobre i w miarę (czy nawet zupełnie) niezniszczone przez niedociągnięcia wykonawcze. (Zwykle dorzuca się do nich jeszcze piątą Gigolo Aunt, ale ja szczere pisząc za nią nie przepadam). Po kolei zatem - otwierająca całość Baby Lemonade to jakaś kosmicznie smutna piosenka miłosna, tym razem jednak  dobrze skonstruowana, z fajnymi dwugłosami w refrenie, mnie razi tylko gitarowa solówka Syda - niektóre dźwięki nie są tam "dziwne" tylko po prostu "nietrafione" i tyle... Jeszcze lepsza jest wzruszająca ballada Dominoes, w której Barrett - świadomie czy też nie - wydaje się zauważać swoje szaleństwo (overheard a lark today, losing when my mind's astray...), zdystansować się do niego i przekuć je na coś większego od siebie. Jego śpiew w tej piosence jest niebiańsko kojący i w takich momentach Syd znowu na chwilę staje się moim ulubionym muzykiem pod słońcem... David Gilmour po latach opowiadał jak to Szalony Diament zaskoczył wszystkich zebranych w studiu wgrywając gitarę, która później miała być odwrócona wspak - może po raz ostatni zalśnił jego geniusz, bo jego nagrana "w ciemno" partia okazała się w 100% trafiona. Szkoda tylko, że tak się przyczepię, że coda w tym utworze ciągnie się tak długo, bo utwór traci w niej swoją emocjonalną siłę.

Na stronie B też znajdziemy dwa klejnociki, no, dwa i pół.... O Wined and Dined już mimochodem wspomniałem, to kolejna piosenka miłosna napisana z przegranej perspektywy "już po" - a jednak Syd znowu bardziej tu czaruje niż przygnębia, przynajmniej mnie. Może ten klawisz można było trochę bardziej schować w miksie, ale to tylko kropla rozlanego mleka (czy też wina) i w sumie jakie to ma znaczenie... Następujący po nim utwór Wolfpack swoim wykonawczym i aranżacyjnym rozgardiaszem najbardziej przypomina brzmienie i klimaty płyty poprzedniej i przynajmniej głos Syda brzmi tu świeżo i całkiem przekonująco, choć kompozycja znowu jest niedomknięta i kończy się kolejnym bezrybnym "dżemowaniem"... Na szczęście (i szczęście to wielkie!) na koniec dostajemy utwór nie wiem czy najlepszy, ale na pewno najbardziej zwarty i przekonujący pod względem wykonawczym. Syd wyśpiewuje króciutką Ezopową opowiastkę o prawidłach tzw. "pecking order" (czyli hierarchii dziobania) w prawdziwej dżungli, z towarzyszeniem tylko swojej gitary akustycznej i aż tuby... Ledwie starcza mu tchu, ale udaje mu się - bezbłędnie! - dobrnąć do końca i obdarzyć słuchaczy swoim być może ostatnim filuternym uśmiechem jakby z czasów sprzed LSD i dziwnej chemii między członkami Pink Floyd.

Niewiele płyt okołorockowych ma tak straszną okołohistorię. Wielki szacunek dla Davida Gilmoura, że spiął to dzieł(k)o do końca - pewnie mógł podjąć lepsze decyzje artystyczne, ale po ludzku na pewno zrobił coś wielkiego. A Syd? W swoim stylu zdystansował się od swojej drugiej płyty, słusznie zauważając, że w sumie była tylko "echem" poprzedniej. Czy warto było podjąć wręcz nadludzki wysiłek, nieco wbrew głównemu bohaterowi, żeby ten album ujrzał światło dzienne? Tak! Choćby dla tych paru/kilku bardziej udanych utworów.

O następnych płytach Barretta nie będę już tutaj pisał, mają bowiem trochę "pogrobowy" charakter, mimo że Syd dożył roku 2006 i parę z nich ukazało się jeszcze za jego życia (zdaje się, że żadnej z nich nie przesłuchał) - wyróżnić na nich można chyba tylko wstrząsającą piosenkę Opel i to wszystko. A piosenka Effervescing Elephant na zakończenie naszej historii o Sydzie nadaje się wyśmienicie. And ran around for all the day and the night i przez chwilę znowu wszystko było kolorowe, pstrokate i nie do końca rzeczywiste. Przez chwilę...






 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym