Would take advantage of the girl I love?
Would
You Believe?
The
HOLLIES
1966
gatunek: pop-rock, jangle pop, folk-rock
najlepszy
numer: So Lonely
best moment:
walące się sprzęty w Too Many People
I Take What
I Want * Hard Hard Year * That’s How Strong My Love Is * Sweet Little Sixteen *
Oriental Sadness * I Am a Rock * Take
Your Time * Don’t You Even Care (What’s Gonna Happen To Me)? * Fifi the Flea * Stewball * I’ve Got a Way Of My Own * I Can’t Let Go
Kolejny rok i kolejny nierówny album Hollies, z kilkoma momentami ocierającymi się, niczym góra Luboń Wielki w Beskidzie Wyspowym, o wybitność ale też z kilkoma przestarzałymi numerami ocierającymi się o śmietnik historii (jak słusznie zauważył Starostin – komu w 1966 roku potrzebna przeróbka Sweet Little Sixteen?) A sytuacja na rynku o tyle się pokomplikowała, że czołówka już zaczęła wydawać dzieła sztuki i tym razem takie kroki w tył jak Sixteen czy That’s My Strong My Love Is (obydwa odegrane poprawnie i zaśpiewane z mocą, ale wyraźnie bez polotu i tak naprawdę bez p o w o d u) już nie tyle przeszkadzają, ale zwyczajnie irytują. Podobnie na stronie B mamy czarną dziurę w postaci folkowego standardu pt. Stewball (tego samego, z którego John Lennon pożyczył sobie melodię do piosenki Happy X-Mas), która dłuży się i dłuży i do tego męczy nieczystą intonacją wokalistów (niestety, w chórkach na tej płycie powróciły fałsze).
No dobrze, żaden z tych numerów nie jest jakoś wybitnie niestrawny, więc wciąż liczyłem na cztery gwiazdki. O dziwo jednak nagle przemily panowie Clarke, Nash i Hicks stracili nagle wydawało się złot(aw)ą rękę do pisania przemillych piosenek i wypuścili na świat pierwszego autorskiego klunkra. Piosenkę o ogierze Stewball chybnie poprzedza zaśpiewana (nawet ujmująco – zgodził się autor łaskawie, może zabierze nas do Warsza-Wy…) solo przez Nasha piosenka o życiu uczuciowym dwóch pcheł, co z tego, że zainspirowaną kreskówką Texa Avery’ego. No jakoś nie mogę się zmieścić w tym formacie, przerasta mnie on in minus pomnożone przez jedenaście a rebuors. Do tego dodajmy niezbyt dorzeczny pomysł skowerowania Simona i Garfunkela (trochę to tak wygląda jakby chłopaki nie zrozumiały przesłania piosenki, gdzie się podziała ta przypalająca pierś ironia?) i niemal pół płyty przepalone!
Na szczęście reszta jest całkiem udana. Akurat tak się złożyło, że mam ten album na jednej płycie z poprzednim i po przepuszczeniu przez maszynę losującą można z niej łatwo wycisnąć album wręcz doskonały. I na pewno zaczynałby się tak jak niniejszy, a to już duże coś, bo przecież takie otwarcie jak Very Last Day przebić było niełatwo. Ale tutejszy soczysty rock’n’roll I Take What I Want wydaje się na tyle ognisty i hm… prawdziwy, że nawet te fałsze w chórkach jakoś uchodzą. Chyba wszystko rozbija się tutaj o gitarę Hicksa, zwodniczo nietrudną na pierwszy rzut ucha, ale próbowałem nagrać swoją wersję i zapomnij… Hicks (jeśli to na pewno on – producent Richards znany był z tego, że dla dobra sprawy wykorzystywał chętnie muzyków sesyjnych) zalśnił także w drugim na płycie Hard Hard Year, w którym wypalił wirtuozerskie solo na zupełnie niecharakterystycznym dla siebie soundzie (to chyba jednak Hicks, to samo solo utrwalone zostało także na płycie z nagraniami radiowymi, a także na płycie braci Everly z połową kompozycji autorstwa Hollies i ich czasem bardzo niestrojącym akompaniamentem – co ciekawe stare wygi poradziły sobie nawet ze wspomnianą wcześniej niechętnie Fifi, jakoś tak to zaśpiewali, że nie słychać tego tekstu! No i Hard Hard Year też jakoś bardziej kłuje na Yanksach, głębokie ukłony dla Phil & Don…) Jak by nie było, te dwa utwory stanowią najlepsze do tej pory otwarcie płyty Hollies i wielka szkoda, że nie udało się dowieźć tego prowadzenia do końca meczu. Tym bardziej, że i końcówka płyty niesamowita! Może dobrze, że zespół zdecydował się tym razem włączyć do tracklisty dwa nagrania singlowe – wspaniały, płynący i szybujący zarazem numer I’ve Got a Way of My Own, w którym nietypowo Nash spiewa zwrotki, a Clarke – interludia. Numer jest wspaniały, a jeszcze większe wrażenie robi wieńczące całość I Can’t Let Go (słyszałem, że to ten przebój mieli na listach gdy wystąpili w Polsce!!!) Niesłychanie oryginalny utwór doskonale pokazujący przepaść jaka niestety dzieliła wyczyny singlowe zespołu od długowiadomojakich… Niby z pozoru wszystko jest tu jak zawsze – na trójgłosowej podstawie nabudowywane są różnorakie smaczki, ale o ileż bardziej wyrazista sama kompozycja, o ileż więcej pasji w wykonaniu i o ileż więcej w tym wszystkim wyobraźni!
Pomiędzy tymi krańcowościami zdarzają się na płycie jeszcze trzy udane piosenki. Take Your Time, w odróżnieniu od I Am a Rock, wyraźnie dodaje czegoś oryginałowi, w tym przypadku autorstwa Buddy’ego Holly’ego – srebrząca się gitara Hicksa przydaje pożądanej dalekości cofniętemu w miksie śpiewowi Allana - i już baran nasz! Kolejny numer Don’t You Even Care? to jeszcze więcej soczystego power-kopa w tyłek, jak cudownie, nareszcie wszystko świetne wyważone. A przedtem wydarzył się jeszcze nieco manieryczny Oriental Sadness, któremu za grosz nie wierzę, a jednak łopatologicznie zastosowane orientalizmy i tak przykuwają na tyle, że uszy same składają się do oklasków w formie rytmicznego wachlowania fifów-the-wszy we włosach, że tak sobie metafornę.
Do wczoraj myślałem, że wolę płytę Hollies, recenzencki odczyt gazu zawartego w Łódź-ju-Biliwie zmienił moje krowie poglądy. Nie na tyle jednak żeby dać cztery gwiazdki. Mimo usilnych starań, minusy nie przestają mnie uwierać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym