Electric
Light Orchestra
SECRET
MESSAGES
1983
genre: pop rock
best songs:
Secret Messages, Time After Time
best moment:
pies + refren Loser Gone Wild
Secret
Messages * Loser Gone Wild * Bluebird * Take
Me On and On * Time After Time * Four Little Diamonds * Stranger * Danger Ahead
* Letter From Spain * Train of Gold * Rock’n’Roll Is King
* * * i ¾
To kolejna płyta z tych,
które całkiem się nawet udały mimo wewnętrznych napięć i zewnętrznych nacisków.
Ale też kolejny dowód na pewne zagubienie Jeffa Lynne’a w osiemdziesionowej
rzeczywistości. Ze smyczków zostały już tylko strzępki oraz solo Mika
Kaminskiego w ostatniej piosence, żałośnie próbujące nawiązać do tłustawych lat
Roll Over Beethoven; w niesympatycznych okolicznościach z zespołem pożegnał się
sympatyczny basista, a elementy ładne i kiczowate swobodnie mieszają się na
płycie, która była pomyślana jako wydawnictwo 2LP. Chyba dobrze, że skończyło
się na jednym krążku, trzy ostatnie utwory wszystko bowiem na nim rujnują i
raczej jasne staje się, że Jeff nie był w stanie wypełnić nawet jednej płyty
pięciogwiazdkowym materiałem. Inna sprawa, że – jak wiemy z wydawnictw
pobocznych – ostateczna wersja zawiera niekoniecznie najlepsze kawałki
zarejestrowane podczas tych bur(zliw)ych sesji.
Co chyba w tej płycie
najfajniejsze, od razu rzuca się w uszy odwrót od klimatów stricte
dyskotekowych (jedynie Train of Gold brzmi niemal jak imitacja Bee Gees).
Oczywiście o prog-rockowych zawiesinach ze złotego kresu nie było co marzyć,
ale bardzo źle nie jest. Inna sprawa, że to właśnie chyba na niniejszej płycie
Lynne wypracował sobie matrycę brzmienia, którym pokrył potem dziesiątki płyt
które wyprodukował: od Cloud Nine po pogrobowe single Beatlesów. Taki
zwalisty pop-rock oparty na mocnej perkusji (żywej ale z odpowiednią – raczej
nieodpowiednią – nakładką na werbel z epoki), selektywny, gibki i bezpieczny… i
w dużej ilości podchodzący po dziurki w nosie.
Motywem przewodnim Secret
Messages są tytułowe ukryte przesłania. Tym razem w ramach interludiów,
zamiast smyczków mamy ni to mroczne ni to mraczne plasterki dźwiękowe złożone z
szeptów i pomruków w tę i wspak. Także w samych utworach zdarzają się tu i
ówdzie linijki odtworzone od tyłu (najfajniejsza jest ta w Strangerze :
„słuchasz mnie od tyłu”), które w niewinny sposób (dla zainteresowanych –
zestawienie) pokazują język różnej maści „teologom rock’n’rolla”, którzy
słuchając od tyłu kawałka Eldorado (ale po co???) dopatrzyli się w pewnym
miejscu „antychrześcijańskiej wiadomości” na odwróconym głównym wokalu. Ja
kiedyś też się nabrałem na tę histerię (nie mówię o sytuacjach w których
zespoły wstawiają tego typu wiadomości
od tyłu CELOWO, tu sprawa jest poważniejsza), więc tym chętniej sekunduję
Jeffu.
Płyta zaczyna się bardzo
kalorycznie i w trzech czwartych utrzymuje w miarę wyśmienity poziom (zwłaszcza
jeśli weźmiemy poprawkę na rok wydania and ceterę). Utwór tytułowy byłby
pewnie niczym więcej jak tylko zgrabną piosneczką (acz o potężnym drive’ie,
oczywiście pop-rockowym) gdyby nie dwie rzeczy. Po pierwsze, jest świetnie
opracowany pod względem wokalnym i w połączeniu z przestrzenną produkcją
dostajemy głębin(k)y nieobecne w klimatycznym rezerwuarze zespołu od czasów Out
of The Blue. Po drugie, Secret Messages nabierają prawdziwie
pozaziemskiego wymiaru w ostatniej zwrotce, gdy głosy w tle tęsknie zawodzą w
odważnych amplitudach a na pierwszym planie lekko przytłumiony głos wyśpiewuje
linijki niby ze zwrotek, ale w innych przewrotach harmonicznych – te dwa plany
zbiegają się w końcowym seeecreeets i na tę kulminację utwór pracował
przez całe swoje pięć minut. Nie wiem czy ostatecznie nie lepszy jest nawet Time
After Time, mini-apokalipsa na combo, syntezatory, smyczki (uff) i
odwrócone chóry Koryntu, zakończona rasową eksplozją. O ile mimo wszystko
Messages zyskałyby gdyby wpleść je w brzmienia i aury z lat 70-tych, w przypadku Time nie jestem taki do końca
pewien.
Dwa kolejne utwory budzą we
mnie mieszano czerwone odczucia, więc żeby było sprawiedliwie odznaczymy tylko
jeden z nich, choć lubię je tak samo, choć z różnych względów. Bluebird
jest bardzo dobrze napisaną piosenką o zaskakująco złożonej progresji akordowej
i do tego może zachwycić tęskną dygresją co najmniej wartą tej z Do Yi…
niestety w tym przypadku osiemdziesionowe opakowanie szczególnie uwiera (ohydne
młotkowate work-work, work-work, od razu tęsknię za wakacjami
podwójnie). Odwrotnie Stranger – piosenka może tuzinkowa, ale przeprowadzona
z tak wielkim smakiem (jak dobrze odetchnąć od tego wysuniętego werbla), że
uszy same składają się do (niemrawych) oklasków.
Następne w kolejce po
jakieś tam laury i nawet palmery są dwa tagzwane rockersy. W poprzednich wpisach
dowiodłem wielokrotnie swojej antypatii do tego poletka w lynnowskim ogródku,
teraz za to nieoczekiwanie rozbłysnę – i Danger Ahead, i jego bardziej
toporny braciszek Four Little Diamonds wnoszą do poczynań stosunkowo
dużo ognia (acz tylko pop-rockowego) i mimo niekoniecznie niebanalnych melodii
są płycie bardzo potrzebne. Dobrze, że tym razem Lynne nie zlekceważył drugich
planów i gdy melodie tracą na świeżości, zawsze jest na czym zawiesić ucho
drugie – jak świetnie na przykład Danger wpasowują się partie waltorni! No,
jest jeszcze w zanadrzu słynne Rock’n’Roll Is King, ale tu jest już zdecydowanie
mniej rześko i nieodzownie. Jak dla mnie jedyny wielki plus tego numeru to
zamaszczysty start-stop pod koniec i następujące po nim smukłe shee saaid…
A to jeszcze nie koniec
dobrego… I zamierzenie niespójny Loser Gone Wild (zajebiste wejście
psa!) i w miarę przestrzenny Take Me On And On z gitarowym jangle’m
a la 1964 (znowu w miarę dalekie
interludium) mają mocne momenty, choć nie do końca przekonują w całości.
Najważniejsze, że znajdują się po właściwej stronie smaku, choć wiadomo, że
smak czasem może być wawelski i odrzuci i te dwa…
Niestety i lukrowaty Letter
From Spain, i zwłaszcza żylasto-drenujący Train of Gold są dla mnie tak
niestrawne, że nagle – mimo najszczerszych chęci – robi się z tego czwórka z
minusem. Pocieszam się jednak tym, że to i tak więcej niż dostał i On the
Third Day (jeden z dwóch ulubionych albumów własnych Jeffa), i Time (wychodzi na to, że
ulubieniec niemal wszystkich fanów ELO), więc i wilk mitodestruktora syty i owcze
sumienie nie gryzie…
Prawdziwie słaba płyta ELO
niestety dopiero nadejdzie… Bawem…
Ożesz, czyje solo?
OdpowiedzUsuńhehe,
Usuńhttp://en.wikipedia.org/wiki/Mik_Kaminski
:)