czwartek, 10 stycznia 2013

ELECTRIC LIGHT ORCHESTRA - Secret Messages

She said a-wamalama bamalama rock’n’roll is king

Electric Light Orchestra
SECRET MESSAGES
1983

genre: pop rock
best songs: Secret Messages, Time After Time
best moment: pies + refren Loser Gone Wild

Secret Messages * Loser Gone Wild *  Bluebird * Take Me On and On * Time After Time * Four Little Diamonds * Stranger * Danger Ahead * Letter From Spain * Train of Gold * Rock’n’Roll Is King

* * * i ¾

To kolejna płyta z tych, które całkiem się nawet udały mimo wewnętrznych napięć i zewnętrznych nacisków. Ale też kolejny dowód na pewne zagubienie Jeffa Lynne’a w osiemdziesionowej rzeczywistości. Ze smyczków zostały już tylko strzępki oraz solo Mika Kaminskiego w ostatniej piosence, żałośnie próbujące nawiązać do tłustawych lat Roll Over Beethoven; w niesympatycznych okolicznościach z zespołem pożegnał się sympatyczny basista, a elementy ładne i kiczowate swobodnie mieszają się na płycie, która była pomyślana jako wydawnictwo 2LP. Chyba dobrze, że skończyło się na jednym krążku, trzy ostatnie utwory wszystko bowiem na nim rujnują i raczej jasne staje się, że Jeff nie był w stanie wypełnić nawet jednej płyty pięciogwiazdkowym materiałem. Inna sprawa, że – jak wiemy z wydawnictw pobocznych – ostateczna wersja zawiera niekoniecznie najlepsze kawałki zarejestrowane podczas tych bur(zliw)ych sesji.

Co chyba w tej płycie najfajniejsze, od razu rzuca się w uszy odwrót od klimatów stricte dyskotekowych (jedynie Train of Gold brzmi niemal jak imitacja Bee Gees). Oczywiście o prog-rockowych zawiesinach ze złotego kresu nie było co marzyć, ale bardzo źle nie jest. Inna sprawa, że to właśnie chyba na niniejszej płycie Lynne wypracował sobie matrycę brzmienia, którym pokrył potem dziesiątki płyt które wyprodukował: od Cloud Nine po pogrobowe single Beatlesów. Taki zwalisty pop-rock oparty na mocnej perkusji (żywej ale z odpowiednią – raczej nieodpowiednią – nakładką na werbel z epoki), selektywny, gibki i bezpieczny… i w dużej ilości podchodzący po dziurki w nosie.

Motywem przewodnim Secret Messages są tytułowe ukryte przesłania. Tym razem w ramach interludiów, zamiast smyczków mamy ni to mroczne ni to mraczne plasterki dźwiękowe złożone z szeptów i pomruków w tę i wspak. Także w samych utworach zdarzają się tu i ówdzie linijki odtworzone od tyłu (najfajniejsza jest ta w Strangerze : „słuchasz mnie od tyłu”), które w niewinny sposób (dla zainteresowanych – zestawienie) pokazują język różnej maści „teologom rock’n’rolla”, którzy słuchając od tyłu kawałka Eldorado (ale po co???) dopatrzyli się w pewnym miejscu „antychrześcijańskiej wiadomości” na odwróconym głównym wokalu. Ja kiedyś też się nabrałem na tę histerię (nie mówię o sytuacjach w których zespoły wstawiają tego typu  wiadomości od tyłu CELOWO, tu sprawa jest poważniejsza), więc tym chętniej sekunduję Jeffu.

Płyta zaczyna się bardzo kalorycznie i w trzech czwartych utrzymuje w miarę wyśmienity poziom (zwłaszcza jeśli weźmiemy poprawkę na rok wydania and ceterę). Utwór tytułowy byłby pewnie niczym więcej jak tylko zgrabną piosneczką (acz o potężnym drive’ie, oczywiście pop-rockowym) gdyby nie dwie rzeczy. Po pierwsze, jest świetnie opracowany pod względem wokalnym i w połączeniu z przestrzenną produkcją dostajemy głębin(k)y nieobecne w klimatycznym rezerwuarze zespołu od czasów Out of The Blue. Po drugie, Secret Messages nabierają prawdziwie pozaziemskiego wymiaru w ostatniej zwrotce, gdy głosy w tle tęsknie zawodzą w odważnych amplitudach a na pierwszym planie lekko przytłumiony głos wyśpiewuje linijki niby ze zwrotek, ale w innych przewrotach harmonicznych – te dwa plany zbiegają się w końcowym seeecreeets i na tę kulminację utwór pracował przez całe swoje pięć minut. Nie wiem czy ostatecznie nie lepszy jest nawet Time After Time, mini-apokalipsa na combo, syntezatory, smyczki (uff) i odwrócone chóry Koryntu, zakończona rasową eksplozją. O ile mimo wszystko Messages zyskałyby gdyby wpleść je w brzmienia i aury z lat 70-tych,  w przypadku Time nie jestem taki do końca pewien.

Dwa kolejne utwory budzą we mnie mieszano czerwone odczucia, więc żeby było sprawiedliwie odznaczymy tylko jeden z nich, choć lubię je tak samo, choć z różnych względów. Bluebird jest bardzo dobrze napisaną piosenką o zaskakująco złożonej progresji akordowej i do tego może zachwycić tęskną dygresją co najmniej wartą tej z Do Yi… niestety w tym przypadku osiemdziesionowe opakowanie szczególnie uwiera (ohydne młotkowate work-work, work-work, od razu tęsknię za wakacjami podwójnie). Odwrotnie Stranger – piosenka może tuzinkowa, ale przeprowadzona z tak wielkim smakiem (jak dobrze odetchnąć od tego wysuniętego werbla), że uszy same składają się do (niemrawych) oklasków.

Następne w kolejce po jakieś tam laury i nawet palmery są dwa tagzwane  rockersy. W poprzednich wpisach dowiodłem wielokrotnie swojej antypatii do tego poletka w lynnowskim ogródku, teraz za to nieoczekiwanie rozbłysnę – i Danger Ahead, i jego bardziej toporny braciszek Four Little Diamonds wnoszą do poczynań stosunkowo dużo ognia (acz tylko pop-rockowego) i mimo niekoniecznie niebanalnych melodii są płycie bardzo potrzebne. Dobrze, że tym razem Lynne nie zlekceważył drugich planów i gdy melodie tracą na świeżości, zawsze jest na czym zawiesić ucho drugie – jak świetnie na przykład Danger wpasowują się partie waltorni! No, jest jeszcze w zanadrzu słynne Rock’n’Roll Is King, ale tu jest już zdecydowanie mniej rześko i nieodzownie. Jak dla mnie jedyny wielki plus tego numeru to zamaszczysty start-stop pod koniec i następujące po nim smukłe shee saaid

A to jeszcze nie koniec dobrego… I zamierzenie niespójny Loser Gone Wild (zajebiste wejście psa!) i w miarę przestrzenny Take Me On And On z gitarowym jangle’m  a la 1964 (znowu w miarę dalekie interludium) mają mocne momenty, choć nie do końca przekonują w całości. Najważniejsze, że znajdują się po właściwej stronie smaku, choć wiadomo, że smak czasem może być wawelski i odrzuci i te dwa…

Niestety i lukrowaty Letter From Spain, i zwłaszcza żylasto-drenujący Train of Gold są dla mnie tak niestrawne, że nagle – mimo najszczerszych chęci – robi się z tego czwórka z minusem. Pocieszam się jednak tym, że to i tak więcej niż dostał i On the Third Day (jeden z dwóch ulubionych albumów własnych  Jeffa), i Time (wychodzi na to, że ulubieniec niemal wszystkich fanów ELO), więc i wilk mitodestruktora syty i owcze sumienie nie gryzie…

Prawdziwie słaba płyta ELO niestety dopiero nadejdzie… Bawem…

2 komentarze:

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym