wtorek, 6 grudnia 2011

The BEATLES - Revolver

when I was a boy
everything was right

The Beatles
REVOLVER
1966
genre: rock, pop rock, psychedelic rock, power pop, chamber pop, raga-rock
best songs: She Said She Said, And Your Bird Can Sing
best moment: wejście gitary elektrycznej w Got to Get You Into My Life

Taxman * Eleanor Rigby * I’m Only Sleeping * Love You To * Here There and Everywhere * Yellow Submarine * She Said She Said * Good Day Sunshine * And Your Bird Can Sing * For No One * Doctor Robert * I Want to Tell You * Got to Get You Into My Life * Tomorrow Never Knows

* * * * *


Zawsze mam kłopot z wyborem ulubionej płyty Beatlesów (jakby to w ogóle miało jakiekolwiek znaczenie albo jakby nie mogły stać na jwyższym stopniu we dwójkeń, takie to bywają skrzywienia obsesyjnych listowiczów), bo Abbey Road naciska mocno i przypomina poniżej pasa o Yellow Submarine. Jednak wybieram Revolver i chowam do kabury (cokolwiek nie w tempo, bo tak naprawdę tytuł albumu nie ma nic wspólnego z uzbrojeniem i oznacza przedmiot obracający się – revolving - dokoła własnej osi czyli na przykład płytę na gramofonie, czyli tytuł jest bardzo proroczy bo trochę tak jakby sami Beatlesi zagłosowali w ten sposób na TĘ, THE płytę jako najbardziej… płytową…ee…) Yellow Submarine rzeczywiście może odstawać swoją (oczywiście zamierzoną) prostotą od reszty, ale nie dajmy się tak łatwo zniechęcić. Jak na dziecięcą śpiewankę eksperymenty z bąbelkami w wiadrze z wodą brzmią całkiem awangardowo (w 1966 zespół Pink Floyd, mistrz „naturalistycznych efektów dźwiękowych” był dopiero w powijakach) a już zupełnie nieokiełznana jest aranżacja harmonii w refrenie. Wiadomo, że po ostatniej zwrotce (tej z dokrzykiwaniami Lennona tej, BTW w wersji mono jest o jedno więcej, wiedzieliście tej?) plan stereo się rozszerza i główną partię śpiewa wielki chór Beatlesów & friends (od Mala Ewansa po Brajana Dżąsa) ale kto tam jest pod spodem? Wygląda mi na Ringa zdublowanego przez George’a a do tego we wcześniejszych refrenach jest jeszcze inaczej.

Yellow Submarine napisał przeważnie Paul, ale swoje trzy grosze dorzucił i John i nawet szkocki bard śląski Donovan i to właśnie już na poziomie kompozycji. Bardzo to znamienne dla albumu Revolver, który jest dla mnie kulminacją „zespołowości” The Beatles. Lennon utrzymuje wysoki poziom z poprzedniej płyty, ale to przede wszystkim McCartney przestaje przypominać młodszego brata czy ucznia w warsztacie – to co John powiedział Paulowi przy okazji przesłuchiwania końcowego efektu („wiesz co, wolę ten numer [Here There and Everywhere] bardziej od któregokolwiek z moich na płycie”) w żadnym wypadku nie mogło być kumplowską kurtuazją. Gdy Lennon zaczynał się pogrążać w najpierw marihuanowym a potem niestety lizergowym otępieniu, McCartney rzucił się w wir  londyńskiego undergroundu w sposób o wiele bardziej twórczy, co przyniosło spore ożywienie w jego podejściu i do kompozycji (For No One), i do tekstów (Eleanor Rigby),  i do aranżacji (to McCartney jest pomysłodawcą użycia, co tu dużo mówić, sampli (!) w Tomorrow Never Knows). Także Harrison wyskoczył z trzema co najmniej dobrymi piosenkami. I jeśli do tego dodamy fakt, że prawie we wszystkich utworach słychać całą czwórkę i na płycie wcale nie brakuje wielogłosów a jeden nie skąpi geniuszu w utworze drugiego (bas Paula w Taxmanie), otrzymamy potężną mieszaninę młodości, talentu i braterstwa. Z całym szacunkiem, nawet genialnej płycie Abbey Road jednak do tego daleko.

O ile John Lennon jest na Revolverze bardzo konsekwentny w kreowaniu odrealnionych światów opartych na tępawych acz melodyjnych gitarach (oddalił się na chwilę by wymyślić power-pop) do tego stopnia, że przy ciut gorszych kompozycjach można byłoby mówić o pewnej jednostajności materiału, o tyle McCartney z piosenki na piosenkę zmienia kolory jak kameleon, równie mistrzowsko korzystając z kwartetu smyczkowego, ognistej sekcji dętej czy klasycznie „beatowego brzmienia” (ciekawe że Here There and Everywhere wcale nie brzmi staroświecko, to pewnie ta jazzawa progresja i przepiękna melodia) . Co ciekawe, George umiejętnie lawiruje między jednym i drugim – I Want to Tell You jest bardzo lennonowe i w przesłaniu, i w brzmieniu, z kolei Love You To jest tak samo z innej bajki jak np. For No One. Przy całym tym kosmosie nowinek aranżacyjnych żaden z nich na szczęście nie zaniedbał jednak melodii, choć George jednak wciąż leciutko odstaje . Na szczęście wkład jego kolegów w jego piosenki na tej płycie jest wręcz wybitny; o basie w Taxman już wspominałem, ale o harmony i backing vocals nie, prawdziwą rewelacją jest jednak dla mnie to co zrobił głosem McCartney w wyciszeniu I Want to Tell You. Już w kulminacjach zwrotek pozwalał sobie na cokolwiek awangardowe dośpiewy, na koniec jednak zostawił prawdziwie zaskakujące, niby-indyjskie melizmaty, które jak dla mnie zupełnie przyćmiły ten przecież całkiem niezły numer, zawsze czekam na tę ginącą w ciszy ostatnią linijkę.

Właściwie każdy utwór trzeba by omówić z osobna, bo każdy na to zasługuje, choć – co najcenniejsze – każdy z innego powodu. Z lekkiego oddalenia najcenniejsze wydają mi się przełamania stylistyczne w niektórych piosenkach, które bardzo cementują ten cały uszopląs. I tak, w niby szarpanym (i tekstowo i wykonawczo) Taxmanie pojawia się niesamowite solo gitarowe McCartneya oparte na nieskrywanie wschodnich skalach. Podobna zagrywka powraca w Tommorow Never Knows, tym razem odtworzona od tyłu. W klasycznie power-popowym Doctor Robert pojawia się przepiękny refren na trzy głosy i bardzo nasycone organy w tle. Największe wrażenie robi jednak na mnie moment gdy te - jest już podkoniec albumu więc spokojnie można je nazwać „revolverowymi”) – gitary wchodzą niespodziewanie po drugim refrenie Got to Get You Into My Life i głos Paula wydaje się w nich za chwilę tonąć i soulowe trąbki ją grać nieco psychodelyczniej...  Zresztą nawet w ciężkim Tomorrow Never Knowsie (kto by się spodziewał, że John Lennon zacznie nagle śpiewać o życiu po śmierci?), w wyciszeniu pojawia się wesołkowata zagrywka (zdaje się melotronowego) pianina, żeby nieco rozjaśnić fakturę… 
 
Hehe, w dodatku do DVD Anthology jest taki moment gdy żyjący wtedy Beatlesi wraz z Georgem Martinem odsłuchują poszczególne tracki tego utworu i nagle wylatuje to wesołe pianinko i McCartney wydaje się być szczerze zdumiony. Może rzeczywiście nie zwrócili na to uwagi, bo w wersji mono nie rzuca się to zupełnie w uszy. Właśnie, od tej płyty różnice mono-stereo nie polegają tylko na ogólnym wrażeniu brzmieniowym (choć to też, podbity nieco puls basu McCartneya nadaje Tomorrowowi nieco innego, transowego wymiaru, w stereo ta „piosenka” ma dla mnie charakter bardziej medytacyjny). Baczniejszy słuchacz z łatwością dostrzeże drobne róznice w miksach. Czasem wypadają one na korzyść wersji stereo (bardziej zapalczywe krzyki Paula w wyciszeniu Got to Get You robią chyba większe wrażenie niż w mono, mimo że w mono utwór jest nieco dłuższy), czasem nie (odwrócone gitary w I’m Only Sleeping w mono są jeszcze bardziej tajemnicze). W sumie jednak różnica nie jest jakoś specjalnie istotna.

Moje dwa ulubione utwory na płycie napisał John. Co ciekawe, mimo podobieństw w fakturze wywołują bardzo odmienne nastroje. And Your Bird Can Sing bardzo podbija humor dzięki niesamowicie zgrabnemu tematowi gitarowemu zagranemu w harmonii przez Paula i George’a (choć widziałem gitarzystów z różnych coverbandów, którzy potrafili to całkiem udatnie odwzorować samoręcznie, czapki z głów). Do tego dochodzi świetna melodia i wyśmienite trójgłosy (chyba tym razem brakuje George’a a są dwa Paule, na pewno tak jest w zwrotce ostatniej gdzie Paul dokłada trzecią piętrową harmonię w górze). Tekst niby o niczym a utwór jest niesamowicie czytelny emocjonalnie, tylko Lennon aż tak potrafił i tylko w The Beatles. Z kolei w She Said She Said brakuje prawdopodobnie Paula, on sam niejasno przypomina sobie kłótnię w trakcie sesji i trzaśnięcie drzwiami (a piosenkę trzeba było skończyć szybko bo nagliły terminy a ta była ostatnia w kolejce). Fade-out wskazuje na to, że ma rację – Johnowi odpowiada wyraźnie tylko sam (choć zdublowany) George, w sumie ewenement w beatlesowskich chórkach. O dziwo, trójka bezpaulowa (+ George Martin na niepokojących wysokich organach w tle?) daje sobie radę znakomicie. Trudno oczywiście używać w tych gupich recenzjach w sumie nieważnych dzieł wielkich słów, żeby się nie zbłaźnić, ale tym razem nie mogę inaczej – i zwrotki i zwłaszcza część środkowa są dla mnie wręcz rozdzierające. I jakże genialnie dobrane środki wyrazu. Harmonia wokalna nie jest wcale słodka tylko przykrywa ból, a nienachalne zmiany metrum na ¾ i z powrotem w middle-eight (!) podkreślają wrażenie z trudem utrzymywanej w ryzach normalności. No i jeszcze ten tekst… no i jeszcze ten talerz po I saaaaid… Może usłyszysz wołanie o pomoc?

1 komentarz:

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym