czwartek, 15 grudnia 2011

The BEATLES - Magical Mystery Tour

I sit and meanwhile back

The Beatles
MAGICAL MYSTERY TOUR
1967
genre: psychedelic pop, psychedelic rock, pop rock, chamber pop
best song: Strawberry Fields Forever
best moments: zakończenie Flying, oh, maniekie (hehe)

Magical Mystery Tour * The Fool On the Hill * Flying * Blue Jay Way * Your Mother Should Know * I Am the Walrus * Hello Goodbye * Strawberry Fields Forever * Penny Lane * Baby, You’re a Rich Man * All You Need Is Love

* * * * i ¾

Na fali cyfrowego obżarstwa łatwo zapomnieć o tym że album Magical Mystery Tour nie do końca jest drugą częścią Peppera. Oczywiście należy - tym razem – błogosławić wydanie amerykańskie, które do filmowej podwójnej EP-ki dołożyło okoliczne single. Otrzymaliśmy jednak przez to album niejako składankowy, który być może zdewaluował nieco wagę podwójnego singla Strawberry Fields Forever/Penny Lane – a to od niego zaczął się dla Beatlesów rok 1967.

 

Jest to o tyle istotne, że mimo wszystko piosenka Lennona zdaje się przewyższać swoim ciężarem gatunkowym wszystko na Sierżancie, łącznie z A Day in the Life. Począwszy od wstępu na mellotronie w rejestrze fletowym (ten instrument polecił zresztą Beatlesom Mike Pinder z Moody Blues, który wcześniej pracował jako tester w wytwórni Mellotronix) aż po fałszywe zakończenie utwór łamie wszelkie obowiązujące wtedy w okołorockowej muzyce kanony. Pomiędzy tymi dwoma biegunami zdarzyło się jeszcze trochę szczęśliwego trafu (tak gładkie połączenie dwóch wersji w różnych tonacjach i tempach mogło się udać raz na tysiąc przypadków i to był właśnie ten raz; BTW połączenie następuje między słowami going i to w drugim refrenie i… czasem sobie marzę jakby to było gdyby jednak do końca zostało bez trąbek i wiolonczel, leniwie i boleśnie i ztym niesamowitym spiętrzeniem mellotronowo/fenderowym pod koniec ostatniego refrenu [check it]) Na całe szczęście eksperymenty brzmieniowe nic nie ujmują pięknu samej kompozycji (cóż za  powyginana melodia i cóż za wzruszająco powyginany tekst – I think I know I mean a yes but it’s all wrong… nie tylko ten moment graniczy wręcz ze strumieniem świadomości), choć sam John żalił potem się, że jest inaczej. Rzadko w każdym razie mamy w muzyce okołorockowej do czynienia z tak namacalną kruchością wewnętrzną, budowlą drżącą na skraju przepaści choć niby dumnie zawieszoną na drzewie… Zresztą I Am The Walrus jest pod tym względem niewiele mocniejszy… Paul McCartney: He was going through a very fragile period. You've only got to look at his lyrics - 'sitting on a cornflake waiting for the van to come'. They were very disturbed lyrics. Tym bardziej można podziwiać fakt, że potrafił się podzielić ową disturbancją w sposób zupełnie nieprzytłaczający. Wręcz przeciwnie, spod rozdygotanych palców wyrastają rozległe krainy, urzekające barwami.

Druga (czy też pierwsza) strona singla, autorstwa McCartneya, także jest spojrzeniem wstecz, ale tym razem w odcieniu niepowyginanej nostalgii, choć niektórzy krytycy zauważają, że nierozszerzone źrenice by tego wszystkiego nie zauważyły, albo przynajmniej nie skwitowały słowami very strange. Penny Lane stanowi jednak genialne dopełnienie tej swoistej monety na której awers wcale nie walczy z rewersem (właściwie można by powiedzieć – skoro mamy do czynienia z „podwójna stroną A” – że mamy tu dwa awersy). Choć muzyka jest prostsza i bardziej słoneczna a chromatyka jednoznacznie ciepła, aranżacja jest równie intrygująca (nie można nie wspomnieć o trąbce Piccolo) a obrazowanie równie złożone jak w przypadku Strawberry (moment w którym strażak wbiega do zakładu fryzjerskiego ma w sobie coś kompletnego).

Koleje single dołączone do kolekcji: All You Need Is Love/Baby You’re a Rich Man oraz Hello Goodbye (na drugiej stronie Walrus) nie są może aż tak wybitne ale prezentują się co najmniej dobrze. Zwłaszcza All You Need Is Love nie przestaje mnie zadziwiać genialnym wręcz pomieszaniem prostoty (refren) z dość mocnymi wygibasami tekstowymi i rytmicznymi (zwrotka). Piosenka świetnie spełniła swe zadanie reprezentowania Anglii w ogólnoświatowej transmisji satelitarnej (całe wejście ze studia EMI obejmowało nie tylko dogranie ostatniej ścieżki ale też krótkie wprowadzenie w arkana overdubbingu [check it] - pomiędzy trnsmisją a małą płytką dokonano zresztą kilka zmian, np. Lennon poprawił swoje wokale w zwrotkach). Baby You’re a Rich Man porywa mnie mocno mniej, ale warto zwrócić uwagę na to jak jeden instrument (w tym wypadku wyśmienicie obsługiwany przez Johna clavioline) może absolutnie zdominować charakter piosenki. Niestety w tym wypadku połączenie talentów Johna i Paula dało nieco mniej olśniewający efekt niż w Lucy – refren raczej odstaje. Z kolei cała Hello Goodbye wydaje się piosenką niezbyt wyrafinowaną, ratuje ją jednak bardzo przytomna aranżacja (m.in. wymiana instrumentów i chórków w tej samej frazie w różnych miejscach utworu ale i smakowita kontrmelodia w ostatniej zwrotce) i energetyczna coda.

Jeśli chodzi o samą EP-kę to rzeczywiście nieco przypomina ona Sierżanta, np. w rozkładzie obowiązków kompozytorskich - ponownie Paul ma więcej kompozycji niż John i George razem wzięci. Jednak choć potężny trąbami i smyczkami I Am the Walrus wydaje się robić wrażenie największe, tym razem quasi-solowy przebój Paula, czyli Fool On the Hill niemal (a może nawet mal, co nie, Mr. Evans?) mu dorównuje. Po co zresztą pakuję wszystko w niedorzeczne rywalizacje – po raz kolejny te dwa utwory świetnie do siebie pasują pokazując dwie strony zagubienia w świecie. O dziwo a może nie, to Paul wychodzi z chaosu z głową uniesioną w chmurach – o ile Lennon łka I’m crying, Paul zdaje się sugerować, że to jednak on - głupiec na rację. Ta sugestia jest jednak tak delikatna, że stanowi jedynie drugie dno piosenki a nie początek jakiejś durnej hippiesowskiej propagandy. Zresztą kto jak kto, ale McCartney zawsze był – chyba na szczęście – hippiesem drugiej kategorii i proszę: już się opłaciło, właśnie przejął władzę w zespole. Na szczęście nie absolutną – i Magical Mystery Tour, i Your Mother Should Know bez szorstkiego głosu Lennona w chórkach pogrążyłyby się odpowiednio w mieliźnie i cukierkowatości. Trójgłosy w tytułowcu należą jednak do najlepszych w dyskografii a dodatkowego smaczku nadaje im wskrzeszenie przez wokalistów – ni stąd ni z owąd – dyftongu /oə/

Całości dopełniają jeszcze dwa kawałki „atmosferyczne”. Obydwa zadziwiająco dają radę – Flying oparta jest na prostej melodii autorstwa Paula, która świetnie wypada najpierw w odcieniu mellotronowym (tym razem w rejestrze puzonu, ha!) a potem chóralnym (Ringo!), natomiast największe wysokości w tym utworze dokonują się przez najpierw przepiękną gitarę we wstępie (George?) a potem przez absolutnie doskonały flourish mellotronu, który za dzieciaka przyprawiał mnie o zawroty głowy. Z kolei umówmy się, że Blue Jay Way melodie ma nieco miałką, ale przykryte jest to tak odjazdowymi efektami dźwiękowymi (choć nie tylko, bardzo wymowna jest tu partia wiolonczel i paulowe chórki), że melodia schodzi na dalszy plan a na pierwszy wkracza tak pożądana  t a j e m n i c a.

Dopełnienie Sierżanta czy nie, album na pewno bardzo dobry, choć momentami można odczuć pewien przesyt tą całą psychodelią. Spokojnie, mamy do czynienia z najlepszym zespołem wszechczasów. Gdy reszta zaczęła się w końcu rozkręcać śrubki w barwnych kaftanach, Beatlesi już dawno wrócili z Indii w samych podkoszulkach.

1 komentarz:

  1. GERO!!! Uwielbiam tę stronę!!!! Coś wspaniałego !!!!!

    kcp'r

    OdpowiedzUsuń

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym