środa, 14 grudnia 2011

The BEATLES - Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band


took her home and nearly made it
sitting on a sofa with a sister or two

The Beatles
SGT. PEPPER’s LONELY HEARTS CLUB BAND
1967
genre: psychedelic pop, pop rock, chamber pop, psychedelic rock, raga-rock
best song: A Day In the Life
best moments: wokaliza Lennona (?) w A Day in the Life, solówka w Good Morning Good Morning, druga i trzecia zwrotka Getting Better

Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band * With a Little Help From My Friends * Lucy in the Sky with Diamonds * Getting Better * Fixing a Hole *  She's Leaving Home * Being for the Benefit of Mr. Kite * Within You Without You * When I'm Sixty-Four * Lovely Rita * Good Morning, Good Morning * Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band (Reprise) * A Day in the Life

* * * * i ½

Tym razem nie pozostaje mi nic innego niż zgodzić się z powszechnym osądem, który idzie mniej więcej w te pędy: być może jest to najsłynniejszy i być może nawet „najważniejszy” album Beatlesów, ale jednak nie najlepszy. Oczywiście łatwo mi tak mówić z niemal pięćdziesięcioletniej (oh no!) perspektywy, gdybym tam wtedy był to pewnie kwękał bym inaczej ubrany w kwiecistą szatę i potrząsający tępo koralykami. Nie da się zaprzeczyć, że wydana na początku czerwca płyta w znaczący sposób pomogła zdefiniować tzw. Lato Miłości i być może jak żadna inna wyrasta poza przysłowiowy czarny krążek łatwo oczarowując swoimi herbacianymi i nie tylko oparami najbliższe otoczenie gramofonu. Od okładki po niepowtarzalną aurę psychodelicznego happeningu (która jednak, co warto zauważyć, nie obejmuje i nie wyczerpuje CAŁEJ zawartości) album wykracza daleko poza ramy płyty rockandrollowej i na pewno pomaga całemu ruchowi przedzierzgnąć się w przynajmniej pop-art, jeśli nie w ogóle w art., nieprawdaż Mr. Garfunkel? Nam jednak chodzi nie o dziwaczny korowód postaci, gitarę basową z kwiatów, hinduskie bóstewko i lalę z napisem „welcome the Rolling Stones”, ale o muzykę. A ta nie zawsze dorasta do legendy.

Od poprzedniej płyty zmieniły się przede wszystkim dwie rzeczy. Po pierwsze, o ile Paul nie przestał się rozwijać i wzdłuż (jakość kompozycji) i wszerz (rozrzut stylistyczny), o tyle John  i George dziwnie spasowali dostarczając na płytę odpowiednio niecałe cztery i całą jedną piosenkę. Nie trzeba długo szukać winnego tego stanu rzeczy, przypominamy że rok 1967 sponsorują literki L, S oraz D. Co więcej i paniczniej, już na Revolverze Paulowi zdarzyło się zanurzyć w klimaty quasi-solowe (Eleanor Rigby, For No One), tym razem udział (zwłaszcza wokalny) Johna i zwłaszcza George’a w jego piosenkach jest znacząco nikły. Stąd mniej lub bardziej poboczne chórki w piosenkach Fixing a Hole, Lovely Rita czy When I’m Sixty Four, nie mówiąc już o kontrmelodii w She’s Leaving Home urastają do rangi puszki coli na pustyni. Na szczęście nie zawsze działa to w drugą stronę – wprawdzie „hinduski” utwór George’a jest wręcz antybeatlesowski w brzmieniu i przesłaniu (patrz nawiązanie do Ewangelii (!) w trzeciej zwrotce) i żadne z członków zespołu nie gra na jakimkolwiek instrumencie (od niedawna raczej wiadomo, że to nie Harrison gra solo na sitarze), jednak czym byłby Good Morning bez olśniewającej (no dobra – mnie) solówki McCartneya lub Lucy bez przepięknego kontrapunktu w zwrotce granego na organach Lowreya. Nie mówiąc już o partii orkiestrowej w A Day in the Life, to właśnie Paul do spółki z George’m Martinem dał konkretne ramy aranżacyjne pomysłowi Lennona z „muzycznym końcem świata”. Co ciekawe, niezaprzeczalna dominacja McCartneya na tej płycie przekłada się na wyraźny zwrot stylistyczny od ‘psychedelic rock” (jak chociażby w Tomorrow Never Knows) ku „psychedelic pop”, co przekładało się m.in. na to, że elementy ‘psychodeliczne’ w muzyce The Beatles przestały sprowadzać się tylko do odjechanych efektów dźwiękowych nakładanych na klasycznie rockowy sound. Odwrotnie, same kompozycje popchnięte zostały w stronę klimatów jarmarcznych czyli ”wodewilowych” a nawet (zwłaszcza na kolejnych płytach) na swój sposób „ludowych”. I tu trzeba oddać McCartneyowi, że elementy angielskiej tradycji muzycznej wpasował w swoją i zespołową stylistykę w o wiele bardziej wyrafinowany i twórczy sposób niż pionierski na tym polu Ray Davies z The Kinks (nie mówiąc już o głupkowatych hitach Herman’s Hermits typu I’m Henry VIII, I Am).

Żeby było jasne, nie mam nic przeciwko stylistycznym poszukiwaniom i nie chodzi o to by na siłę wpychać w każdy utwór wielogłosy. Moje jękiwania są natury czysto praktycznej. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że – przynajmniej w przypadku grupy The Beatles – to wszelakie kolaboracje wnosiły prawdziwe życie w poczynania zespołu. Widać to zresztą i od strony Lennona, utwór Being For the Benefit of Mr. Kite, w którym McCartneya jest najmniej, jest jakoś płaski harmonicznie mimo wręcz natłoku eksperymentów brzmieniowych. Piosenka ta, podobnie jak Lovely Rita czy Fixing a Hole, świetnie wpisuje się w psychodeliczną aurę całości, ale nie jestem pewien czy pozostawiona sama sobie wypadłaby równie przekonująco. Jeśli zresztą chodzi o Ritę, to nawet pomoc Lennona nie do końca wyszła jej na dobre – wprawdzie jego tajemnicze dalekie chórki przed solówką pianina są najwyższej klasy, to jednak niby-seksualistyczne zakończenie jest dość okropne i do tego nie bardzo współgra z bardzo zabawnym tekstem. Mimo wszystko jednak złotą czcionkę przyznaję następującemu kupletowi z Good Morning Good Morning: somebody needs to know THE TIME/glad THAT I’M here. Może to zresztą przypadkowa genialność, bo Lennon nieco zatracił siłę owego punu udźwięczniając to drugie /t/. Nic to, piosenka i tak jest genialna w swoim metrycznym zawirowaniu (podobno 11/4, man!), chorawych dęciakach i rock’n’rollowych zwierzątkach na farmie.

Zatem, gdy gra ZESPÓŁ The Beatles wszystko mi się podoba. Od wspaniałych trójgłosów w obu częściach utworu tytułowego przez być może najbardziej beatlesowski ever utwór With a Little Help From My Friends (może teraz to ja mitologizuję, ale wydaje mi się że w przedostatnich refrenach (przed drugim do you need anybody) mamy tu prawdziwe czterogłosy [check it]) aż do genialnego dialogu (obłoczny) John - (przyziemny) Paul w A Day in the Life. Ten ostatni utwór często przytacza się jako ostatni „prawdziwy” utwór spółki Lennon/McCartney, ale równie dobrze za taki można by uznać I’ve Got a Feeling. I w jednym i w drugim współpraca dokonała się raczej na poziomie konceptualnym a nie organicznym, co nie znaczy że efekt nie jest porywający. Na całe szczęście A Day in the Life mało ma wspólnego z resztą płyty, został zresztą od niej słusznie odgrodzony przedwczesnym finałem (Reprise). Właściwie można ten utwór traktować jako kolejną medytację na temat kruchości istnienia – na szczęście aranżacja sprawia, że te słowa nie idą na przysłowiowy (kto zgadnie? oczyiście) wyrost. Cóż za wykwintne wstawki gra Ringo w zwrotkach (do dziś zresztą zastanawiam się jak on to zrobił, że w pierwszej części utwór jest raczej balladowo-stojący, a w drugiej – po „powrocie w zaświaty” - właściwie biegnący mimo że metrum takie samo), cóż za oszałamiający pomysł z crescendo orkiestrowym (na szczęście nie jest to żadne tutti militari…) i cóż za wspaniała wokaliza tam pośrodku, po słowach I went into a dream… Wszyscy mówią jak jeden wąż że to Lennon, ale nie jestem tego do końca pewien… W każdym razie utwór na pewno wykroczył poza wszelkie kanony muzyki pop i może rzeczywiście świadczyć na korzyść wiecznej wartości albumu.

Prawdę mówiąc o wiele bardziej organiczna była współpraca Paula i Johna nad dwoma innymi utworami. W Getting Better John stonował naiwny optymizm (wtedy jeszcze) przyjaciela wstawką o damskim boksie w tekście (miejmy nadzieje, że zmyśloną) i wspaniałą dolną partią w harmonii. Paul upiera się, że także tekst Lucy In the Sky obaj panowie napisali razem. Jakby nie było, wspomniana partia klawiszowa jak i śpiewany przez Paula refren stanowią nierozerwalną część kompozycji, która słusznie wyrosła na sztandarową piosenkę z płyty. Oczywiście w dużej mierze przyczyniło się do niego kuriozalne zamieszanie z tytułem, ale nie tylko…

Podobno John Lennon miał powiedzieć że kto nie słyszał Peppera w wersji mono, nie słyszał go w ogóle. Oczywiście bez przesady, ale na pewno to na tym albumie różnice mono-stereo są najbardziej znaczące (choć może nie najbardziej rzucające się w uszy – zapewne inne rozmieszczenia chrumkań w Piggies chwytają za portfel bardziej). Właśnie w Lucy In the Sky with Diamonds różnica w miksie sprawia, że oddziaływanie piosenki jest zupełnie inne w stereo (gdzie różne niewyczyszczone wpadki w ścieżkach wokalnych słychać lepiej przez co całość robi wrażenie niewinnej balangi w krainie czarów) i w mono (gdzie na CAŁY utwór nałożono tak ciężki fazer, że utwór zdaje się po prostu tonąc w złowrogich surrealistycznych oparach). Z kolei She’s Leaving Home jest w mono przyspieszona o całe pół tonu (bo podobno wiolonczela brzmiała tak lepiej) i całe szczęście: utwór zyskuje na zwartości i wewnętrznym nerwie zupełnie nie tracąc swojego piękna.

No dobrze, to jest wielki album. Nigdy nie zapomnę gdy włączyłem go sobie na szpulowym magnetofonie taty i ten wesoły cyrk momentalnie mnie oczarował. To było coś więcej niż muzyka. Na szczęście (?) :) łatwo to zatracić z biegiem lat.

1 komentarz:

  1. Przepiękna recenzja mojego albumu życia, Panie Gerardzie! Ogromne wrażenie robią na mnie wtręty terminologiczne w ramach narracji, takie jak " kuplety". Niezwykle wzruszył mnie także opis kompozycji "A Day In the Life", a dokładnie słowa, iż to medytacja na temat kruchości istnienia. Wiem, że niniejszy tekst pochodzi sprzed kilkunastu lat i wiele Pana konstatacji mogło ulec zmianie, tak czy inaczej – ów kwiecisty wpis uważam za jedno z najznakomitszych omówień "Sierżanta Pieprza" w polskiej krytyce muzycznej. Wielkie gratulacje!

    OdpowiedzUsuń

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym