sobota, 14 maja 2011

The MOODY BLUES - The Magnificent Moodies

“and the trees are so bare...”

The Moody Blues
The MAGNIFICENT MOODIES
1965 (+1966)
genre: British Invasion
best song: Let Me Go (This Is My House)
best moment : he can win – in – in – in – in – in – {splash}

I’ll Go Crazy * Something You Got * Go Now * Can’t Nobody Love You * I Don’t Mind * I’ve Got a Dream * Let Me Go * Stop * Thank You Baby * It Ain’t Necessarily So * True Story * Bye Bye Burd * (Steal Your Heart Away * Lose Your Money * It’s Easy Child * I Don’t Want to Go On Without You * Time Is On My Side * From the Bottom of My Heart * And My Baby’s Gone * Everyday * You Don’t * This Is My House * Life’s Not Life * He Can Win * Boulevard de la Madelaine

* * * ¼  (* * * * ¼ )

Hippisowska starz generalnie uważa, że to nie są prawdziwi Moody Blues, ba, sam Greame „poeta wszechczasów rocka progresywnego” Edge mówi, że „to jakby inny band”. Nie ma co się dziwić – zupełnie inny frontman i zupełnie inny styl. Ale...

Przecież i w debiucie, i w debiucie ponownym uczestniczyło tych samych trzech ważnych – na swój sposób – muzyków. Nie rzucali się może namiętnie w uszy, ale – na swój małodźwięczny sposób – wypracowali pewne patenty brzmieniowe, które potem „prawdziwi Moodies” z ochotą podejmą. Zresztą, ciekawy paradoks: „prawdziwi Moodies” nie mieli singla nr 1, a ci tutaj owszem. Ale to tylko dzięki „prawdziwym Moodies” pamięta się i kupuje płytę debiutewną i The Moody Blues Mk. 1 nie skończyli tak jak np. przemili Four Pennies ze swoim ujmującym przehitem Juliette...  Kto więc komu zawdzięcza więcej?

Mimo że lider Denny Laine miejscami (sola w True Story i I Don’t Mind) pokazuje całkiem gitarowy kunszt, nie da się zaprzeczyć, że brzmienie zespołu opiera się na palcach Mike’a Pindera, co już samo w sobie jest dość oryginalne, ale przecież dla nurtu British Invasion nie wyjątkowe. Gdy jednak dodamy, że nie chodzi tu  - jak u Animalsów, Zombies czy Them - o rgany, ale po prostu o pianino, okazuje się, że – przynajmniej na brytyjskim gruncie – mamy tu do czynienia z – na swój pocieszny sposób – ewenementem. Tym bardziej, że jednym z pięciu instrumentalistów w składzie okazuje się być Ray Thomas: harmonijkarz, przeszkadzajkarz i... flecista (!). Na trzy cztery lata przed debiutem Tull. Co prawda, są tutaj pewne wątpliwości archeologiczne, gdyż sam Thomas stwierdził pewnego razu, że na flecie nauczył się grać dopiero w 1966 roku i np. podczas telewizyjnej prezentacji I Don’t Want to Go On Without You tylko ładnie trzymał instrument pozwalając mu godnie lśnić. Kto w takim razie podegrał wstaweczki w I’ve Got a Dream czy Let Me Go? Jeszcze ciekawiej wypada niespodziewane zawieszenie drapieżnictwa w trzeciej zwrotce Something You Got, gdy flet przejmuje melodię głównego riffu. Nie są to oczywiście partie wirtuozerskie, ale nadają muzyce The Moody Blues, już w 1965 roku, niepowtarzalnego kolorytu. Obaj wymienieni muzycy mają po jednym utworze na płycie, w którym występują jako główni wokaliści, odpowiednio I Don’t Mind i Ain’t Necessarily So, i obaj robią to dobrze. Ale i to nie wszystko – pozostają jeszcze opracowania partii wielogłosowych. Tutaj rzadko mamy do czynienia z klasyczną, beatlesowską close harmony, harmonie są mniej zbite i bardziej rozcapierzone z rzucającym się w uszy falsetem. To nie John Lodge wprowadził prominentny (i dla wielu niestrawny) falsett do moodybluesowej formuły, tylko pierwszy basista Clint Warwick R.I.P. Z tej trójki, która dotrwała do debiutu ponownego, nie wymieniłem jeszcze, z instrumentu, perkusisty. No bo też i nie da się o nim czegoś konkretnego powiedzieć, poza tym że jakoś dziwnie trzymał pałeczki. Jego główną zaletą było raczej doskonałe wpasowanie się w dynamikę reszty zespołu, też ważne.

Co ciekawe, The Moody Blues powstali, równolegle zresztą z The Move, jako lokalna (tzn. birminghamska) supergrupa. Ciekawe, bo nie ma tutaj jakichś wirtuozów, jeśli ci muzycy mieli być w czymś lepsi od tych, którzy się do „supergrupy” nie załapali, to chyba tylko w głowie. Bardzo dobrze wiedzieli co mogą osiągnąć swoimi niewielopalczastymi dłońmy. No i oczywiście starczyło im wyobraźni na nieoczywisty wybór znienawidzonych acz obligatoryjnych wtedy coverów, no i przede wszystkim na pisanie własnych, ciekawych kompozycji.

Autorskie kompozycje biją covery na głowę, zresztą co to za odkrycie... Tylko, że w przypadku bonusów rozdźwięk jest o wiele głośniejszy, bo te (singlowe i coraz późniejsze) są świetnym zapisem rozwoju zespołu głównie właśnie na polu songwritingu (a zarazem przemieszane z nimi covery bywają zgoła żenujące, jak w niezamierzony sposób groteskowy Time Is On My Side). Na mój gustaw, najlepszym utworem w całym zestawie jest porywający This Is My House, z nieoczywistą progresją akordową (zdecydowanie trademark spółki Pinder/Laine, od samego początku) i świetną kulminacją w części środkowej (nobody calls to see what I’m like...), ale niewiele niżej dosięgają zarówno urocze Life’s Not Life, z krótką acz treściwą solówką na flecie czy You Don’t, w którym z kolei na flecie grany jest główny temat (wrażenie robią też tutaj przejścia Edge’a na tomach, bardzo... trafne). Z innej beczki pochwalam (hihi) beatlesowski Everyday, który pokazywał że jak chcieli to potrafili nagle zbić głosy w close harmony i zrezygnować z falsetu, wygląda to na celowy zabieg marketingowy, podobnie jak przepięknie angielskie c[a:]n’t w You Don’t z drugiej strony tego samego singla. Z jeszcze innej beczki, płytę CD zamyka przepiękny numer „piwniczny”, ze świetnie nakreśloną „francuszczyzną” w obrazowaniu. Był to ostatni singiel The Moody Blues w oryginalnym składzie i podkreśla się jak płynnie przechodzi z jednego stadium w drugie, ale to chyba nie tak, bo skład z Haywardem jednak w tak pastiszowe rejony jednak nie sięgał. Ale utwór zacny. Spośród nieco wcześniejszych singli nie sposób nie wymienić także rozochoconego And My Baby’s Gone, z żywiołowymi wokalami niewspółmiernymi do tekstu, ale kto słucha tekstów z pierwszej poowy lat 60-tych...

Właściwy album jest dość jednorodny stylistycznie, można by go może określić jako rhythm&soul. Trochę przypomina może płytę With the Beatles, na której Fabs znależli się najbliżej czarnych brzmień spod znaku Motown. Oczywiście na pierwszym planie buzuje śpiew Denny’ego Laine’a, który swojego gardła nie oszczędza o nie. Przeróbki bywają lepsze (znakomity, promienny I’ve Got a Dream) i gorsze (niby-ogniskowe, rzewne Can’t Nobody Love You), ale wszystkie cztery piosenki autorskie co najmniej dają radę. Największe wrażenie robi na mnie Let Me Go, z odważnymi – bo ocierającymi się o groteskę – zagrywkami na flecie i takimi też chórkami w części środkowej, zdecydowanie najbliższy dokonaniom późniejszym, jak na swój czas bardzo oryginalny i w ogóle po prostu bardzo ładny. Z kolei True Story i Stop, mimo że melodycznie niepodobne, zaskakują rozwiązaniami metrycznymi, nie tracąc przy tym szeździesionowatego feelingu. Trochę bardziej zachowawcze pod względem nowatorstwa jest Thank You Baby, chociaż... Te rzewne chórki na granicy dobrego smaku (ale jednak po jej właściwej stronie) i przede wszystkim dość pokręcona melodycznie dygresja, zapewne autorstwa Pindera, też są od parady. I pomyśleć, że to by wszystko przepadło gdyby do grupy nie doszedł Jus i nie nagrał z nią Nights In White Satin. Uff...

Pomijając wszystkie różnice stylistyczne i wokalne, jest jeszcze jedna, bardzo ważna rzecz, która wyraźnie odróżnia pierwszy i drugi line-up zespołu, ze wskazaniem na Haywarda & co. Chodzi o – wiem, niefotrunnie zabrzmi – szczerość przekazu, czy nawet jego głębokość. Trudno ocenić na ile jest to po prostu „prawda czasu, prawda winyla”, no bo kto niby w 1965 nagrywał rzeczy od serca („hola, hola, a You’ve Got to Hide Your Love Away?” – mógłby zapytać Bartek Z.), ale trudno zaprzeczyć, że wszystkie piosenki z tej płyty, czy opowiadają o rozstaniach, czy o... hm, w sumie prawie wszystkie są o tym, są pozbawione jakiegokolwiek drugiego dna i wykonawcy nie przelali na nie nic ze swojego, shall I say it, człowieczeństwa. No to chyba super, przecież piosenki pop są tylko od zabawy czyż nie? 

Pewnie popełniam błąd, ale ja jednak zawsze szukam – nawet w najbanalniejszym popie - jakichś przestrzeni, lub choćby pretekstów do przestrzeni, a takowych te piosenki raczej przywołać nie pomogą, być może z wyjątkiem Boulevard de la Madelaine

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Autor zastrzega sobie możliwość usuwania komentarzy wulgarnych lub niemerytorycznych w trybie natychmiastowym