![]() |
In Search of Lostchord
SUBIEKTYWNE RECENZJE PŁYT KLASYCZNEGO ROCKA
piątek, 7 listopada 2025
SKALDOWIE - Krywań Krywań
środa, 5 listopada 2025
SKALDOWIE - Wszystkim zakochanym
To dość znana opowieść, że po wydaniu eklektycznego albumu Ty Andrzej Zieliński postanowił wydawać następne płyty parami: popowa/rockowa (czy też bardziej/mniej ambitna). Co fascynujące, istotnie album Wszystkim zakochanym nagrany został w tym samym dokładnie miesiącu (maj 1972) co słynny Krywań i różnice stylistyczne między nimi nietrudno znaleźć. Ale album niniejszy nie okazał się wcale ani do końca lekki, ani popowy, ani mało ambitny. Tak naprawdę przypomina bardzo poprzednika i nie wiem czy rozziew między najbardziej i mniej udanymi utworami nie jest nawet większy. Ale spokojnie, to n a d a l jest złoty okres Skaldów i - jeśli to możliwe - w najlepszych momentach tego albumu Andrzej Zieliński dosięgnął jako kompozytor jeszcze większych wyżyn niż poprzednio, podejmując np. eksperymenty w łączeniu poszczególnych utworów w większe formy, czasem w sposób namacalny (drugi utwór po prostu płynnie przechodzi w trzeci), a czasem bardziej dyskretny (tytułowa łąka z czwartego utworu zawsze była dla mnie łąką w górach, których kontury zarysowane były przez rozmach utworów sąsiednich). Także na poziomie poszczególnych piosenek nadal wyraźnie się przelewa, Andrzej Zieliński bawi się tonalnością, filuternie żongluje konwencjami i wypuszcza siebie i brata na coraz trudniejsze wyzwania wokalne. Z drugiej strony jednak mam wrażenie, że przez to jest trochę mniej zespołowo (chodzi mi tu oczywiście o współbrzmienia wokalne) a poza tym zespolenie muzyki i tekstów wypada tu nieco gorzej niż na dwóch poprzednich płytach, a gdzieniegdzie w poczynania wkradają się - bardzo jeszcze nieznacznie - elementy niezamierzenie groteskowe lub manieryczne. No ale takie są praktyczne strony niekwestionowanej obfitości, czasem zdarza się trącać o jedną stronę za dużo.
Album Wszystkim zakochanym zaczyna się jednak wprost genialnie, pierwszych pięć utworów zestawionych jest doskonale, wchodzą między sobą w dialog natury progresywnej, choć ostatni z nich sam w sobie w zasadzie progresywny nie jest (chociaż te kontrasty między stonowanymi zwrotkami a wypiętrzonymi melodycznie refrenami umówmy się też nie są jakoś bardzo popowe). Kolorowe szare dni to jeden z najlepiej zagranych przez zespół utworów w całej historii, Jan Budziaszek jest tu wprost olśniewający wplatając w jazzowy groove swoje charakterystyczne, w pełni rockowe triole. Zawsze też czekam na ten moment kiedy - za drugim razem - rzeczywiście sugestywnie uderzy w pień. (Uczestniczyłem kiedyś w warsztatach teatralnych i tam nauczono mnie, że gdy w tekście pojawia się słowo "okulary", nie powinno się ich pokazywać na nosie gestem dłoni. W muzyce jednak chyba tak to nie działa, to dodatkowe uderzenie "w pień" jest mi bardzo drogie...) Andrzej Zieliński absolutnie dorównuje perkusiście kroku swoimi partiami Hammondowymi, a dodatkowo zwraca uwagę przedziwny, niby modlitewny tekst Tadeusza Śliwiaka, tak bezlitosny dykcyjnie, że śpiewający unisono bracia bezceremonialnie go upraszczają (ja słyszę: jest tylko ten czas O2). W niczym to jednak nie umniejsza rangi tego otwarcia, najwyżej przynosi trochę nieplanowanej radości, rozjaśniającej nieco niestety mętny miks nagrania. Następną w kolejności, znowu zdecydowanie progresywną w swojej naturze piosenkę Łagodne światło twoich oczu (przepiękny tekst!) wolę w wersji radiowej. Różnicę słyszę przede wszystkim w pierwszej, bardziej pastelowej części śpiewanej w trójgłosowej harmonii, te wokale są o wiele lepiej ze sobą stopione a przy okazji miks jest bardziej klarowny. Niezwykle rzadkie dla Skaldów partie fletu (Janusz Muniak) znowu bardzo przybliżają ten utwór do kolorystyki Moody Blues, choć Justin Hayward nigdy nie użyłby takiej barwy gitary elektrycznej w podkładzie (ale tę drugą mógłby zagrać dokładnie tak jak Jerzy Tarsiński!). W wersji płytowej użyta jest w tym miejscu gitara akustyczna i wszystko lepiej stroi, ale jakoś mi nie służy to nieco wolniejsze tempo i ginące w podkładzie harmonie. Jak by nie było, po drugiej zwrotce nagle (choć nie niespodziewanie) złota i pogodna jesień zamienia się w zamieć, przed której nawałem może uratować tylko miłość, w tej części pobrzmiewają już bardziej zespoły Chicago i Blood Sweat & Tears, choć przeszkadzajki wchodzą piętrowo trochę jak w Question wiadomo kogo. Wprost niesamowicie śpiewa Jacek Zieliński (znowu, dla mnie, jeszcze bardziej przekonująco w wersji radiowej) i nagle wszystko się elegijnie uspokaja i organy prowadzą nas do kolejnej progresywnej, przedziwnej zresztą, kompozycji pt. Dajcie mi snu godzinę cichą. Tym razem tekst jest ostry i krwawiący i takie jest też śpiewanie Andrzeja Zielińskiego. Nie wiem czy tutaj lekko nie przeszarżował (a może właśnie nie do końca pewnie zaśpiewał niektóre wysokie frazy), ale zespół gra jak natchniony (znowu, jak na Dworcach, Jacek dołącza na drugiej gitarze), zwłaszcza w tych momentach z motoryką, którą zaprzyjaźniony z tym blogiem Wokalista przyrównał nawet do... Iron Maiden. W trzeciej zwrotce użyta jest niespodziewanie zupełnie nowa melodia, choć na symetrycznych do poprzednich słowach, jako się rzekło - przelewa się... Także ostatnia fraza: wszystkie dni, dni, dni... rozgrywa się na innym niż spodziewane rozwiązaniu tonalnym. Jako całość ten rozbuchany numer nie do końca mnie przekonuje i już nie mogę się doczekać, kiedy z tej grani zejdziemy by spojrzeć na...
Wolne są kwiaty na łące to utwór wprost cudowny, choć na pozór zupełnie nie w stylu Skaldów, no bo jak to tak, bez organów i oparty na dziarskich akordach gitary akustycznej. Trochę to na pierwszy rzut ucha brzmi jak Jethro Tull, ale to wrażenie szybko się rozmywa, bo z całym szacunkiem Jethro nigdy nie miało aż takich trojgłosów i aż takiego perkustisty. Ciekawe kto tu podgrywa na tamburynie, czy Sam pan Jan sobie go nałożył, czy to jednak któryś z braci? Na papierze to nie miało prawa dobrze zagrać, w lewym kanale rozbuchany zestaw a w prawym wiotkie chroboty, ale równowaga jest doskonała i jakimś cudem piosenka dostaje motoryki wręcz obłędnej! A to tylko wyrzutnia do przepięknych partii wokalnych, w których pobrzmiewają echa muzyki dworskiej, dystyngowanej. Solowa partia wokalna Andrzeja Zielińskiego też jest wzruszająca, choć zaskakująco zbolała w tych sielskich okolicznościach... Tym bardziej można jej wierzyć. Piosenka nie trwa nawet półtorej minuty, a jednak mieści sobie wiele podobnych do siebie historii, kiedy nie można odnaleźć się po tak niespodziewanym odrzuceniu w środku lata (lub tylko słonecznego dnia), ze nie wiadomo za bardzo, co z tym zrobić.
Jak wspomniałem, kolejna piosenka pt. Zabierz sobie wszystko stylistycznie wydaje się już nie należeć do sekwencji utworów poprzednich, ale strukturalnie tak. Po pierwsze, melodia znowu się tutaj wykwintnie wypiętrza w refrenach, dając świetny kontrast (a może też jakieś dopełnienie czy komentarz) do poprzedzającej ją miniaturki; po drugie, tekst tej niby typowej Skaldowskiej "piosenki festiwalowej" jest zaskakujący i pobrzmiewają w nim bardzo złowrogie nutki. Jest on jakby odwrotnością łąkowej skargi, tym razem to on dość obcesowo kończy znajomość (i to być może po jednej nocy?) i w tym kontekście do bólu sielskie obrazowanie w zwrotkach, myszka polna i takie tam, same w sobie ocierające się o kicz, nabiera wręcz cynicznego wymiaru. A może to nie było jednak nic poważnego i moje myślenie jest zepsute przez różne piosenki zachodnich pobratymców z zawoalowanymi seksualiami? No bo przecież to "tylko" "nasi" Skaldowie, hę? Bardzo ciekawy numer się z tego zrobił, te wszystkie niedopowiedzenia uczyniły go nagle jedynym w swoim rodzaju, mimo koniec końców niezbyt pamiętnej melodii.
Ale oto już już wracają Skaldowie grzeczni, romantyczni i wytworni. Jeszcze nie było nic między nami, tylko muzyka... Trochę mi ta piosenka wygląda na nieudaną próbę stworzenia kolejnego evergreenu, niby wszystko się zgadza, ale poza fanfarowym otwarciem i zakończeniem mało z tego walczyka zostaje. Na szczęście rozpoczyna się strona B i na winylową scenę wkracza Jacek Zieliński i jego wspaniałe wykonanie utworu tytułowego, znowu operującego sprawdzonymi kontrastami cicho-głośno, intymnie-pompatycznie itd. Podniosły refren jest na granicy przesolenia, ale jej jednak nie przekracza, w czym zasługa i niebywałego panowania Jacka nad interpretacją, i świetnego tekstu łączącego patos z naiwnością. Bardzo pomaga króciutkie przełamanie z fletem, a ja jeszcze z zadowoleniem zauważam krótki melodyczny autocytacik ze Snu dla mojej dziewczyny, podoba mi się taka ciągłość tego zakochania, niech się darzy!
I oto nowe zaskoczenie z folkowych stron: piosenka Zajęczym tropem. Bardzo lubię, ale mam tu duże zastrzeżenia do tekstu Agnieszki Osieckiej. Był on pierwszy, więc to trochę nie jej wina, że Andrzejowi wyszła tak malownicza melodia. No właśnie, gdyby to był tekst Moczulskiego, to pewnie pogłębiłby tę malowniczość, a tak wyszła z tego po prostu stylizacja, ten tekst nie prowadzi mnie do wspomnianych w nim w krain tylko pokazuje na siebie i mówi: "patrzcie jaki jestem zgrabny". Nie w całości, oczywiście, momenty poetycko-ewokacyjne jak najbardziej są: w tych deszczach wiosennych jak perła/od morza aż po Gerlach, ale te wątki z kozą i narkozą nadają piosence, w mojej ocenie, niepotrzebnej przaśności. Na szczęście na tej płycie znajdziemy jeszcze o wiele bardziej trafny tekst Osieckiej.
Zanim jednak o nim, możemy wsłuchać się w kolejną pieśń bazującą na kontrastach w ekspresji. Jaskółka (do wiersza Wisławy Szymborskiej) ciekawie wpisuje się w kalejdoskop ustawień damsko-męskich ze strony A. Z całym szacunkiem do Autorki tekstu, zupełnie się w nim nie odnajduję (poza fajną linijką o wskazówce bez minut) i tylko chłodno zauważę, że gorąca wokalna interpretacja Kompozytora bardzo dobrze oddaje jego zawiłości (powraca do mnie tutaj pytanie, co się zatem nie udało w Godzinie cichej...) Dobrze, że szalejąca w górze partia Andrzeja tonowana jest przez beznamiętną wokalizę Jacka w dołach. Ale już lepiej przejdźmy do piosenki Księżyc we włosy i kolejnego pseudomiłosnego obrazka, tym razem z drugiej strony strony poezji, bo zahaczającej o zwyczajność, czy nawet naturalizm (co za genialne przedstawienie postaci: taka dziewczyna, co pachnie mydlinami...) Jaki ten tekst aktualny, jaki życiowy! No i jak wspaniale zilustrowany muzyką, kolejny Skaldowski majstersztyk. To zupełnie inny kontrast niż tylko muzyczne piano-forte, tutaj mamy do czynienia z zestawieniem rozczarowującego realizmu w zwrotkach i naiwnego eskapistycznego idealizmu w refrenach. I co najgorsze, zaślepienie tu wygrywa, bo te refreny są porywające! Co za ogień w bębnach i gitarze, która ponownie (tak jak na płycie Od wschodu do zachodu słońca) stylowo nawiązuje do Hey Joe... No i te Hammondy, najpierw w zwykłym rejestrze, ale w drugiej wolcie refrenu przelewające się w efekcie Leslie. A nad tym wszystkim góruje królewski Skaldowy trójgłos i to zbudowany piętrowo chyba z dwoma falsetami w górze, wiadomo, że najwyższą partię śpiewa Andrzej, ale Konrad też chyba przynajmniej zaczyna falsetem swoją zawsze najtrudniejszą do wygrania harmonię środkową. Już dawno zauważyłem, że zespoły dobrze śpiewające w harmoniach (takie jak Beatlesi, Hollies i Moody Blues) jakoś naturalnie z biegiem lat przechodzą w coraz wyższe rejestry, przynajmniej do czasu, gdy się nie zmieni skład, nie rozpadną się lub im te falsety nie sflaczeją. Na szczęście refreny są w tej piosence tylko dwa, a zwrotki trzy i do tego ostatnia zakończona długą improwizacją wokalną Andrzeja, co oznacza, że absolutnie się te złociste trójgłosy nie nudzą i zapraszają, by do nich powrócić. Te wybuchy harmonii są jednym z najlepszych momentów wokalnych Skaldów, a przecież konkurencja jest niebywała. Wspaniale, ja westchnę!
A to jeszcze nie koniec płyty! Nagle z tych zaułków portowo-zakazanych przenosimy się na Podhale i to w okresie zdecydowanie Świątecznym. Tak autentycznej góralszczyzny (ze stylowo niestrojącymi skrzypeczkami) jeszcze w dyskografii nie było i piosenka balansuje na granicy cepelii, ale mnie wciąga i to wciąga z przytupem. Piosenka Basetlo, basetlino nie ma tradycyjnej struktury zwrotka-refren, najpierw mamy tu dwie podwójne zwrotki poprzetykane skrzypeczkowym temacikiem, z tym że za drugim razem zwrotki śpiewane są w wyższej o cały ton tonacji, co prowadzi z kolei do kulminacji podwyższonej o jeszcze jeden cały ton już z zupełnie nową melodią. Naszpikowany Zakopiańszczyzną tekst Ernesta Brylla nie jest ani sielski, ani tęskny, a w tym biesiadnym czy nawet pijackim kontekście linijka będziemy wam zwiastować o Królestwie Chrystusa brzmi mi właściwie jednoznacznie ironicznie i trochę nie wiem, co mam z nią zrobić. Jakoś się z nią układam, bo to przecież nadal "tylko" "nasi" Skaldowie, hę? Ale niespokojna nutka pozostaje mimo niesamowitych trioli Jana Budziaszka w wyciszeniu.
Na zakończenie dostajemy jeszcze jeden klejnocik bez drugiego dna i obrazek z jeszcze innej części Polski, bo przepiękny tekst Leszka Aleksandra Moczulskiego przywołuje zapach mazurskich jezior tak samo dobrze jak najlepsza (dla mnie) książka o Panu Samochodziku. I tutaj wolę wersję radiową piosenki Zaśnij, słoneczko, choć różnice są naprawdę nieznaczne. Może lepiej pasuje mi miks, a może to tylko prawo pierwosłuchu (oczywiście poznałem ten utwór na kasecie Ballady). W wersji studyjnej pełniej brzmi orkiestra, za to w wersji radiowej piosenka zagrana jest odrobinę szybciej i o wiele lepiej mi się klei, co ciekawe w słowie "fala" Andrzej Zieliński używa w niej archaicznego alofonu głoski /l/ i wychodzi z tego trochę [falja]. W obu wersjach wokalista trochę zmaga się z najniższymi nutami, ale nie ma to najmniejszego znaczenia, bo - jeszcze raz to słowo - mistrzowskie połączenie melodii, tekstu i aranżacji daje efekt tak wzruszający, że trudno się oprzeć czarowi tej leciutkiej kołysanki, a nienachalne pozdrowienie w ostatniej linijce to już zupełny total, jak to się mówiło na przełomie lat 90-tych i dwutysięcznych, kiedy poznałem tę piosenkę. I do tej pory nie przestałem się nią zachwycać.
Tak, to są nadal klasyczni Skaldowie w pełni sił twórczych i wykonawczych. I na razie możemy być jeszcze spokojni, bo zaraz będzie Krywań, tylko gdzieś tam, na dalszym planie, między wierszami piosenki Tylko muzyka, pobrzękuje leciutko pytanie o to, co będzie dalej, bo przecież nawet z najwyższej góry trzeba będzie w końcu zejść.
wtorek, 4 listopada 2025
SKALDOWIE - Ty
Zwykłem opowiadać, że to mój ulubiony album Skaldów, ale dziś tego zdania nie podtrzymam. Chodziło mi głównie o to, że dwie-trzy (jeden-zero, hehe) piosenki z Ty stawiam wyżej niż cokolwiek z Wschodu do zachodu, ale to w sumie moje prywatne sprawy i co Państwu z tego. Patrząc bardziej całościowo, albo bardziej z oddali (co nie ma zresztą nic wspólnego z tzw. "obiektywizmem") muszę przyznać, że poprzedni album jest o wiele bardziej spójny zarówno pod względem stylistycznym jak i pod względem (subiektywnej) wartości artystycznej poszczególnych utworów. Prywatnie (nie posłowi!), dwóch utworów z tej płyty nie słucham w ogóle i trochę drżałem, czy któryś z nich nie objawi się mi dziś jako niebieski. Tak źle na szczęście się nie stało, ale różnica między kawałkami niebosiężnymi a tylko ziemskimi jest tu dla mnie mimo wszystko zbyt duża bym ją pominął. I nie chodzi tu absolutnie o wyraźne wahnięcie spraw w kierunku popu. Na Wschodzie stricte popowa była w zasadzie tylko Zawieja, ale jakiż to był pop! Tutaj zaś... no, czasami to tylko wikary.
Przede wszystkim jednak na... (jak to odmienić , na Tym? na Tobie???) ...albumie niniejszym mamy do czynienia z trzema utworami bliskimi dość konałości, przynajmniej w moich osobistych rozstawach osi. Sprawy dziarsko rozpoczyna Zwariowane koło. Poświęciłem mu kilka zdań w poprzednim wejściu, nie pamiętając że wersja "niemiecka" rozpoczyna też bardzo zacny album (wyd. Kameleon oczywiście) pt. Lost Progressive Sessions, też trzeba będzie go pokrótce opisać. Przez wiele lat nie mogłem się zdecydować, którą wersję Koła wolę (wołam... dołem... polem...), teraz wyraźnie bliżej mi do tej nagranej w NRD - jest ona po prostu nieco bardziej... zwariowana, zwichrowana czy rozbuchana, zwłaszcza jeśli chodzi o pełne rozmachu i trochę może efekciarskie ale w dobrej sprawie partie Hammondów. Tutaj wszystko jest bardziej zwarte, wokale kończą swoje trójgłosowe frazy szybciej i wszystko wybucha dopiero w rozpędzonej i szaleńczej końcówce... To też dobrze! Ale też mówi mi to coś o całej płycie. Niewątpliwie, jak dla mnie, Andrzej Zieliński pozostaje na Ty geniuszem, ale może trochę gorzej tym razem rozmieścił proporcje składników w swoich czarownych miksturach. A może tylko "inaczej" a nie "gorzej"? Nie disputandujemy przecież tu o żadnych The Gustibus, hę?
Co ciekawe, "polska" wersja utworu 2-1-0-start (zawsze mnie to zastanawiało dlaczego nie ma tej trójki w tytule, dobry patent, może też tak będę przez chwilę pisał, z przednimi niedopowiedzeniami...) się mi lepsza niż "niemiecka". Prostu Jacek tu swoją niezwykle trudną i wymagającą partię zaśpiewał bardziej precyzyjnie, większe - jak byśmy dziś powiedzieli - sfokusowanie zespołu bardziej służy poczynaniom, a gresywna interpretacja bardziej uwypukla ciekawy przekaz. Trzecim utworze (no, już starczy tego...) pojawia się pierwszy skok jakościowy, no ale nie można przecież przez cały czas szastać utworami na pięć gwiazdek... No tak, Póki ludzie się kochają zdecydowanie pięciu gwiazdek nie sięga, melodia nie jest jakoś niezmiernie wyrazista, a chyba za głośne gdzieniegdzie trąbki (powracający mój - i chyba nie tylko mój - problem ze Skaldami) dodatkowo rozpraszają moją uwagę. Ale mimo wszystko nie skreślałbym zupełnie tej piosenki, orkiestra w tle zawieszona jest trochę jak melotron, no i przede wszystkim w refrenach powraca momentami to nieuchwytne poczucie niebywale trafionego tonu, zwłaszcza gdy do głosu Andrzeja dochodzi - w jakimś rozwidleniu melodii - harmonia Jacka Zielińskiego.
Absolutnie nic mi nie przeszkadza i nie rozprasza podczas obcowania z kolejną na płycie piosenką (przechodzącą w nieledwy opus!) pt. Coraz większe oczekiwanie, która - na przemian z paroma innymi - bywa moim ulubionym utworem zespołu Skaldowie. Mamy tu do czynienia z kolejnym majstersztykiem i melodyki, i - zwłaszcza - aranżacji, orkiestracje są tu bowiem niezwykle rozbuchane, a mimo wszystko jakimś cudem (to dobre słowo) nie przytłaczają aksamitnego śpiewu najpierw braci unisono w zwrotkach (czasem mi się wręcz wydaje, że to podwojony wokal Jacka, tak są stopione) a potem efektownych trójgłosów w refrenach. Gdy cichną wielogłosy, do głosu w refrenie dochodzą przepiękne waltornie, nieco "westernowe" w tym do tej pory do cna polskim krajobrazie sonicznym wręcz pachnącym rozkwitającymi jabłoniami, a w następnych sekundach Andrzej dubluje głos Jacka tym razem w oktawie, falsetem, dodając do tego już dotąd zapierającego dech pejzażu jeszcze więcej słońca. Po drugim refrenie widnokrąg jeszcze bardziej rozszerza się, kołysze się i pęcznieje za sprawą partii chóru męskiego, która zdaje się przesądzać o tym, że tytułowe oczekiwanie spełni się w kolejnych dniach tej wiosny. Ostatnia zwrotka i ostatni refren stawiają kropkę nad i: coraz bardziej błękitne jest niebo, wśród podmuchów ciepłego wiatru przytarganego przez leciutkie rwane frazy smyczków. Jakże czujnie gra tu Jan Budziaszek, który dokłada swoje trzy grosze do czułości. I choć w ostatnim refrenie echo nadal nie chce uwierzyć, że wołasz, krótka ale niezwykle wyrafinowana partia fortepianu w wyciszeniu zapewnia, że płocha tęsknota się wypełniła i można szukać głębi i znosić ciosy od życia, o których będzie mowa w utworach kolejnych (odpowiednio w ty(tułowym) i Na wszystkich dworcach świata). Wiele razy już zdołało mi się napisać, że Skaldowie osiągnęli jakąś niebywałą jedność w połączeniu kompozycji, tekstu, stylistyki i wykonania, ale w tym utworze przeszli samych siebie. O ile przy okazji poprzedniej płyty cisnęło mi się na palce klawiatury słowo: "mistrzostwo", to tutaj napiszę: "arcydzieło".
Kolejny utwór mądrze wyrywa nas z błogiego patosu. O, jest bardzo "kolejny", bo w sposób wiotki i niezobowiązujący traktuje o kolejkach wąskoto, wąskoto, wąskotorowych. Autorem świetnego tekstu jest oczywiście Wojciech Młynarski, który powtarza tu zwycięski trop językowy z piosenki o prześlicznej wio, wiolo... mruży oczko i szczerzy zęby w zupełnie nieironicznym uśmiechu. Andrzej Zieliński idzie mu w sukurs proponując wyjątkowo pogodną melodię z niespodziewanymi przełamaniami w metrum (Jan Budziaszek znowu - jak w 2-1-0 - może tu przez chwilę pograć jazz i wydaje się być tym niezwykle uszczęśliwiony) i ciekawym łącznikiem gitarowym. Wojciech Młynarski jest też autorem przepięknej piosenki Ty-tułowej (tak, wiem, jedną przeskoczyliśmy), zupełnie innej w nastroju i traktującej, jak to często bywa u tego autora, o sprawach najważniejszych bez przygniatania słowem, już bardziej przy słowem czarowaniu. Gdy po raz pierwszy usłyszałem ten tekst, miałem lat 21 i nie mogłem się zgodzić na jego, nie wiem, domowość? Może nawet "kontrolowaną przaśność"? A może tylko przeszkadzała mi deklamowana (po co? pytam nawet dziś) ostatnia zwrotka. Dziś, w wieku lat 49, sprawy mi się nad głową i w głowie zasklepiły i kupuję ten tekst bez większych problemów, napisane to jest niezwykle kunsztownie, a do tego spotęgowane to jest poczuciem, że tak niby prosto i domowo namalowany świat jest już niestety w głębokim odwrocie. Pod względem muzycznym też jest obficie, progresja w zwrotce jest absolutnie nieintuicyjna, a przecież cala piosenka jest niezwykle śpiewna, no a dwugłosy w refrenie są naprawdę pierwszorzędne (rzadka to sytuacja, gdy głos Jacka góruje nad Andrzejowym). No i to wyciszenie... Poznałem ten utwór w wersji radiowej (jest na Antologii), gdzie Andrzejowi zdarzało się śpiewać byłaś, jeste[ź] i będziesz, w kontraście do krystalicznie warszawskiego Jackowego jeste[ś], zresztą w wersji płytowej też to trochę słychać. No ale przede wszystkim w tej kodzie występuje zawadiacki zaśpiew Jacka Zielińskiego TŁAM TŁI TABUDIBUDI! Co to w ogóle ma być pytam, parskając pod nosem śmiechem, niesłychanie to wyraziste i niezapomniane, super.
Ale kolejny (też w podwójnym tego słowa znaczeniu, bo tym razem o poważniejszym pociągu) utwór Na wszystkich dworcach świata jest jeszcze lepszy i też bywa tym jednym u mnie z najlepszych w ogóle. O, tu już nie ma żadnego popu, jest wręcz bezlitosny rockowy łomot, choć łomot kontrolowany, krajobrazowy i oczywiście ścierający się z "ładnością" melodyczną i harmoniczną. Chyba sam nie wpadłem na to, że sekcja Budziaszek-Ratyński imituje tu z wydatną pomocą gitarzysty Tarsińskiego stukot pociągu, pod każdym kołem żelazna belka, teraz tego nie mogę nie usłyszeć i się nie zachwycić, za każdym razem. Ale na ten rytmiczny kontur nałożone jest uporczywe ostinato drugiej gitary (i to granej przez nie kogo innego jak Jacka Zielińskiego), rozległe i zbolałe, obłożone jakimś stylowym przesterem. Jacek gra ten motyw - z przerwami na refreny, czy czym to jest - przez całe sześć minut i tylko w paru miejscach zmienia jego melodię, paradne! (O, lećmy zobaczyć, w których to sekundach, powie pan, panie Lostkordzie? Nie ma mowy, drodzy pasażerowie tego bloga!). A na to wszystko nałożona jest kolejna cudowna melodia Andrzeja Zielińskiego, tęskna i dobitna w zwrotkach, z podhalańskimi powiewami, wchodząca w przepiękne dwugłosy (znowu głos Jacka w górze!) i okraszona trójgłosową wokalizą tym razem pożyczoną z partii organów w zacnej piosence Gimme Some Lovin' groupy Spencer Davis Group. Część refrenowa/środkowa jest - z kolei - dziwnie zagmatwana i niemal bezradna, dopóki nie przychodzi z ulgą z pozoru idiotyczne rozwiązanie: na wszystkich czekam dworcach świa-aata-aaa-aaa... (cudowne są te sharmonizowane melizmaty!) Uff, można głębiej odetchnąć razem ze stukoczącymi złączeniami torów i wsłuchać się w wirtuozerskie sola najpierw Hammondów a potem gitary basowej. Teraz już wiemy na pewno, że na którymś z tych dworców się spotkamy! I znowu, jaki przepiękny jest ten tekst Leszka Aleksandra - tym razem zdawkowy, choć nadal malowniczy, świetnie osadzony w meandrach melodii, dokładający drew do parowego pieca emocji w lokomotywie. Jak wielokrotnie wspominałem, nie jestem absolutnie osobą "wizyjną", ale w tym przypadku bez najmniejszego trudu potrafię wyobrazić sobie wszystkie opisywane tu miejsca, i te "prawdziwe" z tego świata, i te "nierealne" z porządku uczuć czy nawet z porządku zaświatów. No i znowu muszę z przykrością napisać, że po dokładnie 55 latach od wydania tego utworu jest dla mnie absolutnie jasne, że tym pociągiem tak daleko odjechała nie tylko mityczna ONA, ale też świat dawnych dworców, przekopów, wiaduktów i zachwyceń. Nie doceniałem kiedyś roli muzyki, a teraz jestem bardzo wdzięczny, że ma ona nośność i przynajmniej przejściową moc przywracania tamtych obrazów, stanów ducha, tęsknot i nadziei. I to nie chodzi o wsteczność, analogowość, "wintydżowość" i inne sprawky - gdzie są nowi artyści, którzy potrafią tak doskonale opowiadać o miejscach na pograniczu światów? Gdzie?
Utwór Ostatnia scena jest utworem "kolejnym" na sposób upiorny, bo - choć słowo "pociąg" się ani razu nie pojawia w tekście - opowiada o śmierci Zbigniewa Cybulskiego na dworcu we Wrocławia. Jakiż dziwny ten tekst Śliwiaka - w powietrzu wisiał kwaśny dym/ i świt się dźwigał z mokrej pleśni... Mocne i mało Skaldowskie. Wiele osób ma problem z tym utworem, ja chyba też, choć trudno mi określić co jest nie tak, oprócz na pewno zbyt natarczywych trąbek. Może proporcje między rozmachem i esencją się tu nie zgadzają? Trudno mi tu ostatecznie zdecydować, bo utwór niewątpliwie trafia w pożądany i nakreślony przez tekst ton emocjonalny i wszystkie ostre jak brzytwa kontrasty i "nieładności" są tu zamierzone i chyba potrzebne. Jak by nie było, dźwięk przejeżdżającego pociągu, który łączy niniejszy utwór z Epilogiem jest tu absolutnie wstrząsający - a za nim cała miniaturka. O tak, tutaj Andrzej Zieliński nie powtórzył patentu z poprzedniej płyty, gdzie trzeba było dobrze się wsłuchać w obie brzegówki, żeby dostrzec niewielkie różnice między (inradą) a (finałem). Tutaj klamra założona została w sposób o wiele bardziej dojrzały - mimo że pod względem stricte muzycznym crescendo Koła jest do crescenda Epilogu bardzo podobne, to jednak w kontekście Ostatniej sceny nietrudno dostrzec ogromną zmianę nastroju. Koło było rzeczywiście zwariowane, radosne, zachwycone tymi zmianami między południem a wieczorem, gotowe stawić czoła temu rozgardiaszowi bytu i nad nim zapanować. Po Epilogu wiemy już, że to niemożliwe, choć na szczęście w tej kakofonii nadal można usłyszeć śmiechy, może już nie beztroskie, ale całkiem budujące.
No i jest jeszcze w zestawie utwór mnie najmniej przekonujący, Narodził się człowiek. Wiem, że jest on generalnie lubiany, ale mi on bardzo w sumie przypomina Dwadzieścia minut po północy, taki trochę patos bez pokrycia, mimo niewątpliwie pięknego tekstu. Nie siedzi mi też ten utwór w całości, parę szczegółów mnie drażni (no, dziecko za głośne w miksie), ale z drugiej strony nie jest na pewno okropny, więc większego problemu nie stanowi.
Zastanawiałem się czy na pewno uzasadnione będą tu aż cztery i pół gwiazdki, ale wysokości na tej płycie są tak wielkie, że niskości się zacierają. Piękna też jest ta wiosenno-leśna okładka, ze zdjęciem przedstawiającym zespół w drodze powrotnej po koncercie w Olszynie, jak opowiedział mi osobiście Maestro przez koncertem Skaldów na festynie w Budzyniu, gdzie to po raz jedyny w życie nakładano mi frytki na tackę gołymi rękami. Warto posłuchać, Wisło posłuchać i Dunajo posłuchać!





