piątek, 14 listopada 2025

SKALDOWIE - Stworzenia świata część druga

Już odkryta nasza przyszłość
chmury po niej goni halny


Stworzenia świata część druga
SKALDOWIE                                                             
              
1977

gatunek: rock progresywny, art rock, baroque pop, pop
najlepszy utwór: (wersja podstawowa:) tytułowy, (wersja rozszerzona:) Miłość przez wieki się nie zmienia
najlepsze momenty: (wersja podstawowa:) autocytacik z Jeszcze kocham w tytułowym, (wersja rozszerzona:) wszystkie przejścia perkusyjne w Miłość... oraz aaaaaaaa! w Street 2000 

(wersja podstawowa):
Stworzenia świata część druga  * Nasza miłość jak wiatr halny * Miłość przez wieki się nie zmienia * Przechodząc obok siebie  * Jak znikający punkt * 
* * * * 
(a w wersji rozszerzonej dodatkowo):
Aż do gwiazd  * Street 2000 (wersja radiowa)  * Jak znikający punkt (wersja radiowa)  * Nasza miłość jak wiatr halny (wersja radiowa)  Miłość przez wieki się nie zmienia  * Idąc przed siebie
* * * * *

Stworzenia świata część druga, zarówno w szerokim rozumieniu albumowym jak i w zawężonym do samej suity, często kwitowana jest jako coś w rodzaju „Krywania 2”. Jako gorliwy mitodestruktor miałbym wielką ochotę popolemizować z taką narracją, ale niestety zbyt wielu argumentów tu miał nie będę. Przed przystąpieniem do niniejszej recenzji przesłuchałem suitę parędziesiąt razy, tak więcej niż 50 i mniej niż 100, ale gdy dzisiaj próbowałem sobie przypomnieć szczegóły, nie przychodziło mi to łatwo. Ot, na początku część śpiewana (najpierw imponujące wokalizy w harmoniach, potem fragment z tekstem współautorstwa Andrzeja Zielińskiego), potem spiętrzenie z charakterystycznymi podziałami rytmicznymi, a dalej dużo improwizacji i na koniec wyrazisty, powtarzany prawie do znudzenia, motyw o lżejszym, nieco „opolskim” kalibrze, z wyraźnie i srebrzyście bzyczącym syntezatorem prowadzącym melodię. Zawsze robiło to na mnie dość duże wrażenie podtrzask samego słuchania, ale na pewno brakowało mi w tym utworze czegoś, co jakoś przebiłoby Krywania, choć przecież zawsze powtarzam, że muzyka to nie wyścigi, nawet z samym sobą.

Byłem więc w niezłej kropce, żeby nie powiedzieć: „znikającym punkcie” i nagle odkryłem – dla siebie – klucz do tego utworu. Z góry przepraszam Państwa i Zespół za projektowanie osobistych zmagań mentalnych, ale aż nie mogę się powstrzymać: dla mnie bowiem suita Stworzenia świata część druga to p o ż e g n a n i e z czasami dawnych wzlotów, marzeń, fantazji i wolności twórczej, a w węższym rozumieniu z „klasycznymi Skaldami”. Najpewniej takiego rozumienia Andrzej Zieliński nie planował, bo jest niezgodne ani z tytułem, ani z dość lapidarnym tekstem tego utworu, ale tutaj, po raz ostatni, słyszę oczywiście niedosłownie – wszystko, co dotąd nas w muzyce Skaldów urzekało. Mamy zatem rozmach, kontrolowany patos, wirtuozerskie wykonania, karkołomne zwroty akcji, grę kontrastami i kolorami, nieposkromioną fantazję i – rzecz jasna – żonglowanie gatunkami i inspiracjami (od muzyki klasycznej, przez góralszczyznę, echa big-beatu i awangardy, po Mahavishnu Orchestra), kontekstami a tym razem nawet autoodnośnikami. W środkowej części utworu nietrudno znaleźć niezbyt zawoalowany cytacik z samego Krywania a nawet z piosenki Jeszcze kocham. W takim kluczu pożegnania bardzo znamienny jest wspomniany końcowy fragment, który wcześniej przez chwilę pojawia się przez chwilę jako jeden z wielu elementów układanki, tak jak popowe oblicze zespołu było tylko jednym z wielu, które reprezentował. Teraz jednak, dokładnie w szesnastej minucie i szesnastej sekundzie utworu Jan Budziaszek w zasadzie kopiuje przejście perkusyjne Michaela Gilesa (jedno z moich ulubionych w historii muzyki rockowej zresztą) spod końca pewnego utworu z płyty z czerwoną gębą na okładce. Ale mimo, że wprowadzony temat metrycznie trochę przypomina refren In the Court…, to pod względem kolorystycznym – niestety (?) – jest to już czysty pop. To już koniec, zdaje się mówić zespół, zapraszamy na, nomen omen, część drugą naszej twórczości, już trochę mniej niesamowitą i mniej wyszukaną i przede wszystkim prawie zupełnie nierockową. Zapraszamy i dziękujemy za te niemal dziesięć lat, kiedy mogliśmy dla Was rzeczywiście stwarzać nowe fantastyczne światy.

No, my też dziękujemy.

Strona druga zaczyna się od bardzo przyjemnego utworu o charakterze Podhalańskim. Nazywa się on Nasza miłość jak wiatr halny i zupełnie nie ma w nim porywającego magnetyzmu paralelnego na Krywaniu utworu Juhas zmarł, ale to bardzo piękna pieśń z paroma charakterystycznymi dla Skaldów rozwiązaniami melodycznymi (ciekawe kontrasty moll-dur) i aranżacyjnymi (ponownie świetny dialog głosów Andrzeja i Jacka solo w refrenach w opozycji do nawet bardziej niż zwykle rozbuchanych trójgłosów w zwrotkach. Piękna pieśń, tylko niestety znowu dość płasko brzmią te górzyste muzyczne krajobrazy pod względem realizacyjnym… No, ale na razie tę kwestię zostawmy, bo właśnie przychodzi czas na utwór najbardziej w tym zestawie szokujący.

Piosenkę Miłość przez wieki się nie zmienia poznałem w roku 1997 na słynnej już na tym blogu kasecie Ballady i byłem nią zachwycony do tego stopnia, że właściwie weszła wtedy na czoło mojego Skaldowego rankingu (no, może dzieląc go z radiową wersją Skowronków). Nawet było mi trochę głupio wobec braci Zielińskich, bo przecież to kompozycja Konrada Ratyńskiego… Choć trzeba przyznać, że cały zespół wzorowo dołożył się do walorów wykonawczych i kolorystycznych, cała piątka zagrała tu po prostu genialnie. W roku 2004 natrafiłem na podwójne wydanie CD Krywań + Stworzenia… z serii „Yesterday” by Polskie Nagrania, tuż przed tym, gdy te płyty zupełnie zniknęły z polskich sklepów. Niestety byłem mocno zdegustowany jak się okazało katalogową wersją tego utworu. Tym razem winą mogę obarczyć tylko produkcję, a pewnie jeszcze bardziej stan techniczny polskiego studia nagraniowego, bo Skaldowie zagrali to niemal nuta w nutę tak samo jak – jak się okazało – parę lat wcześniej w studiu wschodnioniemieckiej Amigi, tylko teraz odrobinę wolniej. Dlatego też tym razem bardziej niż zwykle podkreślam rangę Kameleonowego wydania rozszerzonego. Jakby co, można też tę wersję niemiecką znaleźć na trzypłytowej Antologii. Ja w każdym razie polskiej wersji nie uznaję.

Od razu służę linkiem do omawianego wydania:

Znakomity utwór Miłość przez wieki się nie zmienia zaczyna się w wersji alternatywnej od krótkiego pisku Hammonda, do którego dochodzą skrzypce, przełamanego mocnym wejściem bębnów. Uprzedzając fakty, Jan Budziaszek być może gra w tym utworze swoją życiową partię i te jego kotły dudnią tu z nieprawdopodobną siłą. Trudną melodię wstępnego tematu, opartą zresztą na bardzo ciekawej progresji akordowej, kompozytor śpiewa falsetem w unisonie ze skrzypcami, na które nałożono ciekawy efekt. Temat kończy się wysoką trójdźwiękową kulminacją i sprawy wyciszają się, by wprowadzić zwrotkę, krystalicznie podaną przez matowy baryton Konrada Ratyńskiego, znany z wielu wcześniejszych wielogłosów, ale teraz po raz pierwszy aż tak wyeksponowany. Zwrotka płynnie przechodzi w piękny, podnoszący na duchu refren (słowa o miłości, która nigdy nie ustaje, napisała Ewa Lipska). Refren wprowadzony jest oczywiście przez kolejną monumentalną wstawkę bębnów i co ciekawe, refren ów nuta w nutę powtarza melodię zwrotki, zmienia się tylko progresja akordowa pod spodem oraz nasycenie i dynamika podkładu instrumentalnego. Jan Budziaszek przedziela niektóre linijki refrenu a później także powracającego tematu wstępnego swoimi ulubionymi triolami, które brzmią wprost doskonale i łatwo wbijają słuchacza zarówno w krzesło jak i w pełne zanurzenie w zachwyceniu. Druga zwrotka jest bardzo podobna do pierwszej, choć za plecami wokalisty zostaje teraz tylko Hammond, który leciutko zmienia harmonię w podkładzie, a w prawym kanale zdaje się odzywają się modne w latach 70-tych pedały basowe. Drugi refren jest bardziej intensywny niż pierwszy, bo śmielej odzywają się bracia Zielińscy w wokalnej kontrmelodii w lewej słuchawce, a po prawej dołącza wytworny fortepian. Teraz przychodzi czas na solo skrzypiec, z którym pięknie przegryzają się chórki, wyśpiewujące zamiast wcześniejszej kontrmelodii wokalizę, która powtarza główną melodię. I w końcu zaczyna się najlepsze, po półtonowej modulacji powraca śpiew Radka, który tym razem jest punktowany przez bardzo przyjemne dogadywanie gitary Jerzego Tarsińskiego, a na słowach kamień jak był, tak jest z kamienia, z kolei Hammond przeprowadza przez chwilę bardzo ryzykowną, krótką kontrmelodię… Konrad Ratyński powtarza teraz ostatnią frazę refrenu: i wieczna miłość jest odwieczna, a podkład z każdym powtórzeniem jest coraz bardziej nasycony: bracia Zielińscy, do tej pory śpiewający unisono, rozdzielają się w bardzo sycące wielogłosy, no i przede wszystkim Jan Budziaszek przedziela te powtórzenia swoimi przejściami, najpierw oczywiście triolowymi, ale ostatnie z nich, chyba najlepsze w jego karierze, jest trzydziestodwójkowe, niesamowicie precyzyjne, rozległe i ogniste. Po nim w końcu wszystko ucicha, zostają tylko punktowe, wysokie dźwięki gitary, trochę a la Getting Better ulubionego zespołu basisty, do których w zupełnym wyciszeniu dołącza niesforny Hammond, burząc ten gitarowy porządek. Cały utwór, pomijając nawet przepiękne przesłanie pełne nadziei, stanowi kolejne Skaldowe mistrzostwo aranżacji: każdy z muzyków doskonale znajduje w nim swoje miejsce, a grając genialnie nie przysłania swoim ego pozostałych instrumentalistów i wyśmienitej głównej melodii. Wielkie brawa!

Po takich wyżynach może nawet dobrze się stało, że następny utwór jest w pytę leciutki i szczerze mówiąc nie bardzo pasuje do całości, można nawet powiedzieć, że trochę psuje powagę utworów z nim sąsiadujących. Ale na jego korzyść zdecydowanie przemawia jego niezobowiązujący i rozsłoneczniony ton, przynajmniej w wersji radiowej (do znalezienia oczywiście w bonusach). No bo znowu, osobiście wolałem jak piosenka Przechodząc obok siebie nazywała się jeszcze Idę przed siebie, a świetny wokal Jacka Zielińskiego przegryzał się z leciutkim, ale mimo wszystko wyrafinowanym graniem Andrzeja Zielińskiego (chyba tylko on tak potrafił!) na Hammondzie w prawej słuchawce. Wersja studyjna jest zaskakująco niemrawa, a porównanie dialogujących ze sobą w wyciszeniach wokalizacji braci zdecydowanie wypada na korzyść wersji radiowej, w której jest po prostu namacalnie więcej radości. Szybko więc przechodzimy do ostatniego dania w głównym zestawie: monumentalnej, choć też dość żwawej pieśni Jak znikający punkt. Tym razem, może o dziwo, wolę chyba wersję studyjną od radiowej, ta ostatnia (rozgrywająca się w wyższej tonacji!) wydaje mi się troszeczkę zbyt rozwleczona i nie lubię tego stękania w części środkowej, choć sam już nie wiem: dwugłosy w refrenach są tu przecież bardziej ekspresyjne i lepiej zlepione! W wersji studyjnej wszystko jest jednak w sam raz, przyczajona zwrotka wybucha w potężny, niemal rozpaczliwy refren (znowu głos Jacka nad Andrzejowym) a w środku pojawia się fantastyczna, niespokojna część instrumentalna – tutaj w głównej roli trąbka z tajemniczym pogłosem a pod nią Hammond z jakimś wręcz psychodelicznym, pływającym efektem. Bardzo jest to mocna rzecz i jeśli ktoś nie miałby nic przeciwko mojej narracji o pożegnaniu z dawnymi wysokościami, czy to natury miłosnej, czy metafizycznej, czy tylko stylistycznej, to jest to pożegnanie w wielkim stylu.

Ale to jeszcze – na szczęście – nie do końca koniec. Jak już wspomniałem w omówieniu poprzedniego albumu, wersje radiowe dwóch piosenek z LP Szanujmy wspomnienia znalazły się w programie niniejszego wydania rozszerzonego. I bardzo słusznie, bo i Srebrny maszt, i Street 2000 są tu przedstawione w długich, bardzo progresywnych opracowaniach, o wiele lepiej pasujących do całości niż nieszczęsne Przechodząc obok siebie. Utwór Aż do gwiazd (bo tak pierwotnie nazywał się pierwszy z wymienionych) po raz pierwszy usłyszałem na wydanej w 2008 roku składance Z biegiem lat i było to bardzo mocne doświadczenie. Okazało się, że ten niepozorny na poprzednim longpleju utwór miał oryginalnie bardzo otwartą formę wypełnioną stylowymi… chciałem napisać „improwizacjami”, ale chyba te solówki były przynajmniej w części komponowane, bo łatwo zapadają w pamięć, nawet Jan Budziaszek ma tu swoje pięć minut. Nie tylko te solówki, ale przede wszystkim wspaniałe, rozłożyste trójgłosy w momentach śpiewanych nadają tej kompozycji jakiegoś kosmicznego wymiaru, nawet wręcz obrazoburczego, bo wymowny tekst Ewy Lipskiej traktuje – znowu! - o stworzeniu świata, lepiej niż to uczynił oryginalny Stwórca. A może to tylko moja nadinterpretacja? Zresztą to przecież „tylko” Skaldowie i nawet tak wielkie słowa w ich ustach brzmią jakoś umownie i - jak zawsze - trochę filuternie… W każdym razie w tej starszej wersji utwór Jacka Zielińskiego robi naprawdę wielkie wrażenie.

Z kolei Street 2000 brzmi w wersji radiowej mało klarownie, ale nawet w takim wydaniu – dla mnie oczywiście – bardziej przekonująco niż w tej płaskiej realizacji z poprzedniego albumu. Absolutnie ważniejsze od brzmienia jest tu jednak to, CO jest tu grane. W odróżnieniu od nienaturalnie wyciszonej wersji studyjnej, tutaj nikomu się nie spieszy. I zwrotki, i refreny wybrzmiewają dobitnie i – zgodnie z ponurym tekstem – dość złowieszczo. Trójgłosy w refrenach są też są tu zaaranżowane inaczej (co się będziemy krygować – lepiej!) niż w późniejszym przecież „pierwowzorze”. Ale największe zaskoczenia przynosi bardzo wydłużona część środkowa. Tam gdzie w wersji studyjnej płasko pikał fortepian, tutaj odzywa się… no chyba jednak Hammond, trochę tym razem brzmiący jak elektryczne pianino (i nie dziwota – to piękne solo wyraźnie inspirowane jest przepiękną partią Raya Manzarka z Riders on the Storm, choć nie ma tu mowy o jakimkolwiek plagiacie). W końcu solo gaśnie w zupełnym niemal wyciszeniu i wtedy… Wtedy, po krótkim przegraniu głównego motywu, dzieje się coś naprawdę niesamowitego nawet jak na niesamowitości Skaldowskie: bracia Zielińscy i Konrad Ratyński wykonują bardzo dziwny, dłuuugi glissandowy opad wokalny poparty jeszcze jakimś wysokim dźwiękiem wydanym przez sam nie wiem jaki instrument (a może to jest jeszcze jeden - preparowany - wokal?). To naprawdę wielkie szczęście, że ta kapitalna wersja funkcjonuje w obiegu wydawniczym. I warto się natrudzić, żeby ją zdobyć, tym bardziej że nawet wersji podstawowej tego albumu nie ma w streamingach.

A swoją drogą, Skaldowie przestrzelili z tymi przepowiedniami, ale tylko trochę, niestety. „Street 2000” nie była jeszcze taka zła, ale już „Street 2025”… Tym bardziej warto wracać do tamtych dawnych wysokości, nawet jeśli miałyby być tylko zaklęte w dźwiękach starej płyty.






 

SKALDOWIE - Szanujmy wspomnienia

To co było, co już przeszło, gdzieś w balladzie jeszcze mieszka...

Szanujmy wspomnienia
SKALDOWIE                                                             
              
1977

gatunek: pop, baroque pop, art rock
najlepsza piosenka: Słowa do matki, Szukam cię od rana oraz Dziej się nam ballado (najlepiej w wersji radiowej)
najlepsze momenty: fortepian w Życzeniach i wokale w Street 2000

Wszystko kwitnie w koło * Życzenia z całego serca * Zgadzam się na ten świat * Słowa do matki * Szanujmy wspomnienia * Szukam cię od rana * Dziej się nam ballado * Srebrny maszt * Na granicy dnia * Zagubieni w ulicach miasta * Z przymrużeniem oka * Street 2000 [+bonusy]

* * *  i 3/4

Aż cztery lata dzielą niniejszą parę albumów (lekkie Wspomnienia + cięższe Stworzenie...) od poprzedniej i w światku okołorockowym to bardzo bardzo dużo. Oczywiście Skaldowie przez te cztery lata nie próżnowali, nadal nagrywali dla radia i w studiach niemieckich (i nie tylko) i dużo koncertowali, więc w jakiś sposób trzymali rękę na pulsie. Sytuacja na polskim rynku wydawniczym też nie była taka dramatyczna jak na Zachodzie, gdzie art rock i rock progresywny wyraźnie się już opatrzyły i właściwie wszyscy najbardziej znamienici przedstawiciele tych gatunków, może z wyjątkiem Pink Floyd, zaczynali padać jak muchy (lub obrastać w plastik) w ataku przypuszczonym przez disco i punk. U nas cięższa i progresywna odmiana rocka właściwie rozkwitała, ale to nie do końca sprzyjało Skaldom, bo pierwiastek bluesowy zawsze był dla Andrzeja Zielińskiego dość marginalny i nigdy nie był on "prawdziwym rockersem", zawsze skłonny do mieszania gatunków i mimo wszystko ciążący ku popowi. Może dlatego lider Skaldów przeczekał lata tych sejsmicznych wstrząsów i w końcu zaproponował nieco wygładzoną repryzę poprzedniego "dwupaku". I pewnie wtedy był to ruch jak najbardziej dorzeczny. Album Szanujmy wspomnienia przyniósł wreszcie - po kilku latach od piosenki W żółtych płomieniach liści (z EP-ki pod tym samym tytułem) - kolejne żelazne evergreeny w postaci dwóch utworów go otwierających. I bardzo dobrze. Ale osobiście mam z tym materiałem dość spory problem. Bardzo nie lubię określenia "płyta/piosenka źle się zestarzała", ale w tym przypadku dokładnie mam takie odczucia. Oczywiście - jak zawsze w takich sytuacjach - sprawa jest wysoce subiektywna, ale też niestety dla mnie bardzo znamienna i niestety długofalowa. Mógłbym jeszcze próbować zrzucić winę na producenta, bo nie mam wątpliwości, że album nie brzmi tak jak by mógł. Ale też po raz pierwszy rozmijam się tu gruntownie z Andrzejem Zielińskim w rozeznaniu, które brzmienia są plastikowe (czy wręcz tandetne), a które nie. Mówiąc wprost - tej Yamasze, na której w dużym stopniu oparte jest brzmienie niniejszego wydawnictwa i która właściwie zastąpiła organy Hammonda, ja mówię "nie".

Już pierwsze takty mówią wszystko o nowym obliczu Skaldów i każdy może sobie na ten temat łatwo wyrobić własne zdanie. Andrzej Zieliński nie stracił ani krztyny ze swojego geniuszu kompozytorskiego - Wiosna jest ultraprzebojowa, ale melodia jest niegłupia, rozłożysta i stylowa (ach, powróciły zawieszone kwarty!) Co więcej, piosenka jest oparta na fajnym, beatlesowskim riffie, nieco przypominającym Day Tripper (byłem na kilkunastu koncertach Skaldów w latach 2003-2013 i na jednym z nich Konrad Ratyński c h y b a je ze sobą przez chwilę pozamieniał). No ale co z tego, kiedy jest to grane taką a nie inną barwą i jeszcze zepsute płaską realizacją. Na pocieszenie mamy bardziej zachowawczą wersję radiową (to zdanie dotyczyć może większości zawartych tutaj piosenek), choć akurat w tym przypadku wstępny riff zagrany jest jeszcze bardziej agresywną barwą synthu i dopiero później wszystko robi się w miarę tak przyjemne sonicznie jak wcześniej.

Nie mam większych zastrzeżeń do brzmienia utworu Życzenia z całego serca, bardzo mądrego przeboju utkanego z bardzo wielu wątków wzdłuż i wszerz i ozdobionego wytworną i wyrafinowaną partią fortepianu. Tutaj jednak znowu wyraźnie zawodzi produkcja - mam wrażenie, że wszystkie te niezwykle misterne plany aranżacyjne są... na pierwszym planie (najgorsza jest ta cieniutko bzycząca orkiestra). Wielka szkoda, ten utwór najlepiej brzmiał mi na wspomnianych koncertach, choć bez orkiestry. O dziwo, mimo znowu bardziej inwazyjnego brzmienia syntezatora, wersja radiowa jest "głębsza", "ciemniejsza" i niejako pełniejsza, mimo że też bez orkiestry (to pasmo zagospodarowały tu same skrzypce), ale tutaj z kolei Andrzej nie gra aż tak wirtuozersko. Bardzo dobrze robią miejscowe przesterowane dźwięki sam nawet nie wiem czego, które wnoszą posmak jakiejś tajemnicy, bardzo pasujące do tego pięknego tekstu Andrzeja Jastrzębca-Kozłowskiego). Niestety, produkcja nie uniosła tego ciężaru kompozycji, wielka szkoda.

Kolejny utwór, pod optymistycznym tytułem Zgadzam się na ten świat, jest najbardziej chyba "popową" propozycją w dotychczasowym dorobku Skaldów, ale rozbraja mnie swoją bezpretensjonalnością i p r a w i e wszystkie rozwiązania bardzo mi się podobają: świetne są te skontrastowane ze sobą części prowadzone przez głosy obu braci, świetne jest to punktowe "u - u - u" Alibabek, no i świetne są te smyczki w refrenie, w niepojęty sposób przepowiadające brzmienie płyty Discovery ELO dwa lata później. I wtedy - jaka ulga - wreszcie wchodzi wytęskniony Hammond i w końcu można się naprawdę rozmarzyć i rozsmakować w przepięknych Słowach do matki. Poznałem tę przepiękną piosenkę na kasecie Ballady, którą wytwornie zamykała po wybrzmieniu cudownych dźwięków innego absolutnie topowego utworu i pasowała tam idealnie. Tutaj za to otwiera najlepszy moment albumu, też dobrze, nie rozumiem tylko dlaczego Mama (tekst jest tak dobrze napisany, że może być to i ta, i Ta!) ma mnie bronić przed "zgodą codzienną", może po prostu chodzi o zgodę na kompromisy albo nawet na zło. Jak by nie było ten utwór jest dla mnie tak klasyczny, jak dla innych pewnie evergreenowa jest Wiosna. 

Utwór tytułowy podtrzymuje wysoki poziom. Znowu brzmi ponadczasowo, a sama piosenka jest po mistrzowsku i napisana, i wykonana. Wszystko tu znowu świetnie ze sobą zagrało, od solówek skrzypiec i trąbki po klaskanie do rytmu, ale najbardziej olśniewający jest dla mnie ten dialog wokalistów: jampatampa - japapapampa, wyborne! No i jaki świetny tekst! Znowu Jastrzębiec-Kozłowski, a przysiągłbym, że to Młynarski... O dziwo, wersja radiowa tego akurat utworu nie jest aż tak dobitna, choć też jest niczego sobie (Andrzej też śpiewa tu jampaPampa, a nie jampaTampa, no na ten strzegół na pewno wszyscy Państwo czekali). I tak właśnie, na wysokim lalla-lalla-lalla-laj-mi-ra, au!, kończy się strona A.

Strona B przynosi diametralną zmianę nastroju w postaci przepięknej, przyczajonej piosenki Szukam cię od rana. I nie wiem, czy nie jest to mój ulubiony utwór na tej mimo wszystko obfitej w dobro płycie, bo jest to właściwie pewnego rodzaju antyprzebój, przynajmniej jak na rozbuchane standardy Skaldowskie. Melodia w zwrotce jest rwana i jakaś taka cienka, sekcja gra wyjątkowo zachowawczo (tak po prostu tamburyn jako główny bohater perkusyjny?) i gdy wydaje się, że wszystko wybuchnie w jakimś fikuśnym refrenie, dostajemy ładnie zharmonizowaną rzecz w wyraźnie minorowym sznycie, bez jakiegoś wyraźnego melodycznego rozwiązania. A po drugiej zwrotce refrenu już w ogóle nie dostajemy. Można by to wszystko podsumować tak: jakby czegoś w tym utworze zabrakło... I wtedy przypominamy sobie, że dokładnie takie jest jego przesłanie, przecież on jej bez powodzenia szuka od rana! Cudownie! Pod koniec piosenki nie wiadomo po co znowu odzywa się mój ulubiony syntezator i płynnie przechodzi ona w kolejną, tworząc czteroczęściową wiązankę. Ewę Lipską godnie zastępuje Leszek Długosz, dostajemy tu jeden z najbardziej malowniczych Skaldowski tekstów, może tylko niepotrzebnie skręcający w rejony "gotyckie" (po co ten czort?). W tym przypadku prymat radiowej wersji piosenki Dziej się nam ballado nad wersją płytową jest dla mnie zarówno oczywisty jak i uszywisty: nie dość, że w tej pierwszej piękne krajobrazy dyskretnie maluje poczciwy Hammond i jest ona dłuższa o jedną zwrotkę i rozbudowane zakończenie, to jeszcze fortepian nie brzmi tak płasko jak na płycie. Ciekawostką aranżacyjną jest to, że całą piosenkę solo śpiewa Andrzej Zieliński i dopiero zupełnie końcowy zaśpiew przynosi niebanalny trójgłos, super. I jeszcze jedno, utwór ten operuje - i to doskonale - dość sztampową melodyką opartą na sprawdzonej popowej progresji, a jednak Andrzej Zieliński potrafił w ten szablon tchnąć jakiegoś bardzo oryginalnego, wykwintnego ducha bardzo w swoim stylu. Teraz Ballada powiedzmy przechodzi gładko (nie jestem fanem tej tutaj koncepcji medleya...) w kolejną niemal perełkę pt. Srebrny maszt, debiut kompozytorski Jacka Zielińskiego. Ten utwór poznałem najpierw we wcześniejszej, rozbudowanej, progresywnej wersji radiowej pt. Aż do gwiazd i niestety tak okaleczona i spłaszczona brzmieniowa wersja z płyty niniejszej się do niej nie umywa, mimo wspaniale postawionych trójgłosów. (Akurat Kameleon, chyba słusznie, przesunął radiowe wersje tego utworu i Street 2000 do sekcji bonusowej swojego wydania albumu Stworzenia świata część druga i tam się nimi zajmę jak Kuklinowski Kmicicem). Akurat przejście Srebrnego masztu w kolejny skrawek Na granicy dnia jest zaskakująco udany, bo te dwie piosenki rozgrywają się w bardzo różnych tempach i są od siebie bardzo różne pod właściwie każdym względem. Nie lubię zbytnio utworu Na granicy dnia, choć doceniam świetne partie wokalne Jacka Zielińskiego (miejscami w dwugłosowych nakładkach). Z kolei debiut kompozytorski Konrada Ratyńskiego, Zagubieni w ulicach miasta, jawi mi się jako bardzo obiecujący, choć nie na tyle, żeby przebić się przez znowu dość miałką produkcję. Może też lepiej by tej piosence było w innym miejscu na płycie, bo i poprzedni, i kolejny utwór jest utrzymany w podobnym nieco marszowym rytmie (choć w piosence "Radka" nie ma akcentów "na i", które obecne są w tych dwóch piosenkach autorstwa Andrzeja Zielińskiego, zwłaszcza w Na granicy dnia). Ten drugi z nich, Z przymrużeniem oka, wydaje mi się najciekawszy z całej trójki pod względem kompozycyjnym, znowu świetnie wypadają tu dialogi wokalne braci i zdecydowanie służy mu lekko awangardowy tekst Ewy Lipskiej (czasem świat jeździ pociągami). Organowe przełamanie po pierwszym refrenie przypomina nieco podobny patent z utworu Słowa do matki, co sprawia, że cały album nagle nabiera większego kalibru. I słusznie, bo ostatni utwór, słynnawa Street 2000, jest właściwie pełną gębą progresywny, kompozycja jest tak dobra (zadziorna, "krzywa" melodia zwrotki wybucha w sycącym trójgłosowym refrenie, w którym już cały zespół a nie tylko perkusista wygrywa zacne triole), że nie zdołała jej zniszczyć płaska realizacja (jak tu znowu źle brzmi fortepian, choć z kolei zaskakująco dobitnie dogaduje bas...). W tej wersji, zdecydowanie za szybko wyciszonej, utwór ten jest jednak tylko przystawką do prawdziwej uczty muzycznej, którą stanowi jego wersja radiowa do znalezienia w bonusach płyty kolejnej.

To nie jest zła płyta! Po wysłuchaniu każdej z poprzednich, tych z "najbardziej złotego" okresu działalności Skaldów, miałem odczucie wielkiego nasycenia i wielkiej dumy wynikającej z tego, że w naszym kraju znalazł się wykonawca, który w tak udatny sposób potrafił odesłać mnie w przeszłe (a może i wieczne) krajobrazy i bardziej uporządkowane światy niż ten, w którym przyszło nam tu walczyć. Po wybrzmieniu ostatniego utworu na albumie Szanujmy wspomnienia to świetlane wrażenie też się we mnie wzbudziło, choć może w trochę mniejszym stopniu. A przecież w tym samym 1977 roku pojawiła się na rynku także druga, bardziej ambitna część dyptyku...

Kameleon:



środa, 12 listopada 2025

SKALDOWIE - Lost Progressive Sessions 1970-1971

Nie zdradźcie swoich własnych
na ziemi śladów stóp

Lost Progressive Sessions
SKALDOWIE                                                             
              
2013

gatunek: art rock, rock progresywny, folk-rock
najlepsze piosenki: Zwariowane koło i Kolorowe szare dni
najlepsze momenty: eksperymenty z wysokością tonu Hammonda w różnych piosenkach, bas w Malowanym dymie, triolowa wstawka w Godzinie cichej i trąbka w Scarborough Fair

Zwariowane koło (wersja niemiecka) * Dwa-jeden-zero-start (wersja niemiecka) * Straszne sny naczelnika poczty w Tomaszowie (wersja czechosłowacka) * Nie ma szatana (wersja czechosłowacka) * Kolorowe szare dni (wersja niemiecka) Łagodne światło twoich oczu (wersja niemiecka) * Dajcie mi snu godzinę cichą (wersja niemiecka) * Wolne są kwiaty na łące (wersja niemiecka) * Malowany dym (wersja niemiecka) *  Juhas zmarł (wersja instrumentalna) * Nie lyj dyscu, nie lyj * Nie chcę odejść (wersja instrumentalna) * Na wirsycku (wersja instrumentalna) * Scarborough Fair * Gospel Song * Lady in Violet 

* * * * 

To nie tylko moje zdanie, że album Krywań Krywań zamyka ten najbardziej "złoty" okres działalności Skaldów. Przedłużmy sobie zatem godziny na wysokościach i nie schodźmy zbyt szybko do schroniska w dolinie. Wydany najpierw przez Kameleona najpierw tylko na winylu, a później też w zmienionej okładce na CD zestaw nagrań pod tytułem Lost Progressive Sessions jest znakomitym dopełnieniem poprzednich płyt. Zbiera on różne dodatkowe utwory rozrzucone wcześniej po rozszerzonych wydaniach tychże płyt w sekcjach bonusowych, ale na program niniejszy składają się wyłącznie nagrania, których zespół dokonał w studiach niemieckich i czechosłowackich, zatem zupełnie pominięte są tu nagrania radiowe, również obecne w bonusach Kameleonowych reedycji. Jeśli jednak ktoś już posiada wszystkie katalogowe płyty Skaldów w wersjach bazowych i nie jest zainteresowany wersjami rozszerzonymi, może rozważyć niniejszy dodatek. Wybór utworów jest tu bowiem bardzo dorzeczny, realizacja z definicji lepsza niż w przypadku polskich odpowiedników, a narracja muzyczna bardzo spójna. Nawet letni fan Skaldów na pewno się tym zestawem nie rozczaruje, tym bardziej, że przynajmniej trzy utwory wypadają tu - w moim oczywiście odczuciu - lepiej niż ich wersje z longplayów polskich.

Zdecydowana większość zebranych na niniejszej płycie utworów to pierwowzory wersji polskich. Skaldowie podchodzili do tych nagrań bez większej spinki, bo tak czy siak stanowiły one często niejaki dodatek do równolegle nagrywanych wersji niemieckojęzycznych (zebrane one zostały na kolejnych dwóch płytach, którym przyjrzymy się za parę chwil). Ma to i swoje zalety, i wady, choć tych pierwszych jest chyba więcej: większość z tych utworów zagrana została o wiele bardziej krwiście i ogniście niż ich polskie odpowiedniki, a walory produkcyjne tylko podbijają ekspresję.  Z drugiej strony niezobowiązująca natura tych poczynań pozwalała przymknąć oko na nieznaczne i nieliczne uchybienia natury wykonawczej, tu (2-1-0-start) wokalista nie wyciąga jakiejś frazy, ówdzie (Nie ma szatana) perkusista nie mieści się w takcie grając swoje flagowe triole, ale tak naprawdę nie ma to większego znaczenia, bo - jako się rzekło -  nie chodziło o perfekcjonizm, tylko o bezbolesne przetrenowanie tego i owego. I tak naprawdę z tych nagrań bije - obok nieskrywanej radości wspólnego grania dobrej muzyki - dość zaskakująca jakość wykonań, bo czasem przy polskich produkcjach nie dało się tych wszystkich subtelności wysłyszeć.

Otwarcie jest w każdym razie niesamowite. Już o tej wersji Zwariowanego koła pisałem wcześniej, ale nigdy o niej za dużo. Tu po prostu wszystko mi zagrało na najwyższych obrotach. Mamy tu bardzo dobrą melodię podaną we wprost olśniewających trójgłosach, podbitą przez świetną, mięsistą grę sekcji i przeplataną wirtuozerskimi wstawkami Andrzeja Zielińskiego na Hammondzie (z dodatkowym smaczkiem w postaci tego słynnego wyłączania instrumentu z prądu i ponownego włączania - ten zacny efekt usłyszymy też w Ojdanadanadanadana i w prototypowej wersji Juhasa). Także Kolorowe szare sny brzmią o wiele lepiej niż w wersji z Wszystkich zakochanych, imponująca jest burza talerzy i kotłujące się werble (a być może też werblujące się kotły), choć Jan Budziaszek gna tę piosenkę aż tak do przodu, że czasami w poczynania wkrada się nie wiem czy do końca błogosławiony chaos. Wrażenie to pięknie tonuje kolejny klejnocik z tego albumu. Łagodne światło twoich oczu brzmieniowo lokuje się (podchwytujcie "lokuje"!) pomiędzy polską wersją płytową i radiową. Osobiście nadal jako moją ulubioną wybieram tę ostatnią (bardziej mnie chwytają za serce wielogłosy), ale niniejszej w sumie mało do niej brakuje i być może opowiastka zimowa z końca tego utworu najlepiej wypada właśnie tutaj (obok śpiewu Jacka Zielińskiego dobitne i ogniste trąbki). Natomiast spośród czterech utworów z płyty Wszystkim zakochanym najlepiej na Progresywnych sesjach wypada moim zdaniem utwór Dajcie mi snu godzinę cichą. Ta wersja wydaje mi się ciut mniej rozbuchana i to "ciut" ratuje ją przed wrażeniem groteskowości, dotyczy to i warstwy instrumentalnej i - przede wszystkim - śpiewanej, wokal Andrzeja Zielińskiego jest bardziej wtopiony w zespół, co działa na korzyść utworu, a poza tym całość wydaje mi się też bardziej zwarta i spójna. Nie przeszkadza to brylować i wokaliście, i sekundującym mu zykom - moment z niespodziewanymi, wirtuozerskimi triolami oddzielającymi słowa ze snu ludzkiego od każdy drwi w drugim refrenie jest absolutnie olśniewający! Z kolei utworowi Wolne są kwiaty na łące tym razem szybsze tempo chyba nie służy, tym razem bębny i tamburyn nie są już tak doskonale stopione, ale piosenka sama w sobie jest tak dobra, że nadal słucha jej się bardzo przyjemnie. To samo można rzec o znowu lecącym do przodu na łeb na szyję utworze Dwa-jeden-zero-start: tu trochę rozczarowuje przełamanie jazzowe, groove w tym miejscu nie jest aż tak doskonały jak w wersji kanonicznej, z drugiej strony jednak wielkie wrażenie robią w tej wersji backing vocals w refrenach i jako "wersja alternatywna" to wykonanie jak najbardziej się sprawdza.

Utwory na niniejszej składance ułożone są na modłę chronologiczną, co świetnie się też na szczęście sprawdziło w porządku narracyjnym: pomiędzy utwory znane z płyt Ty oraz Wszystkim zakochanym zostały bowiem sprytnie wrzucone dwie piosenki z monofonicznego singla wydanego w Czechosłowacji (tu, żeby było śmieszniej, w wersji stereo). Świetnie tu wypadają, co wynika nie tylko z ich sympatycznej natury ale też niezobowiązującego podejścia do ich rejestracji. Ja akurat po raz pierwszy natrafiłem na Straszne sny naczelnika... na kasetowej wersji albumu Od wschodu do zachodu słońca, na której piosenka ta burzyła mi zadumany nastrój całości. Tutaj jednak i jeden, i drugi (Nie ma szatana) numer ładnie komponuje się z pozostałymi, głównie przez wszechobecne Hammondy, ale też dzięki męskim chórkom (zamiast tych Alibabkowych). Jan Budziaszek po raz kolejny świetnie prowadzi kolegów w krainę wyobraźni muzycznej, nawet gdy okazjonalnie wypada z groove'u, a na dodatek dostajemy w Naczelniku - po bardzo sycącym wyciszeniu spraw - kolejny cytacik z muzyki poważnej (to tym razem Beethoven, podała mi Sztuczna In, ale nie wiem czy jej wierzyć), a w zakończeniu Nie ma... - wiadomo co. Bardzo dużo niegłupiej wesołości przynoszą mi te dwa utwory i zdecydowanie warto się natrudzić, by po nie sięgnąć.

Tak jak na płycie Wszystkim zakochanym, utwór Wolne są kwiaty na łące kończy stricte progresywną część programu, ale to na szczęście nie koniec dobrego. Spośród trzech nowych opracowań starszych piosenek zdecydowanie najciekawiej wypada tutaj Malowany dym. Tym razem "góralszczyzna" jest zdecydowanie mniej "puchata" niż w wersji oryginalnej, a dzięki Hammondowi piosenka nabiera progresywnej powagi, ale... mi trochę brakuje i tego dogadywania gitar w góralskiej skali w zwrotkach, i tamtej urzekającej partii skrzypiec z części środkowych. Takie jednak prawa odważnej re-interpretacji, że jest po prostu inaczej. Z wahaniem orzekam, że lubię też i tę wersję, mimo że wydaje mi się brzmieniowo chłodniejsza. Nie chcę odejść to największa niespodzianka, ale też i najmniej wyrazista przeróbka starszego utworu - w niniejszej, instrumentalnej wersji traci on charakter beatowy, ale aż do wejścia rockowej gitary nie nabiera w sumie żadnego innego. Z kolei niniejsze opracowanie Na wirsycku jest tak wyraziste, że może się zakręcić w głowie: melodia o góralskim charakterze jest tu nałożona na riff gitarowy bardzo podobny do tego z You Really Got Me The Kinks. Żarcik? Kpina? Ciekawe to i przyjemne, choć nie do końca jakoś wielce esencjonalne...

A to jeszcze nie koniec! Zostało nam w odwodzie jeszcze pięć utworów, co z tego że znowu raczej marginalnych. Najciekawszy z nich to chyba mimo wszystko Juhas zmarł, jeszcze w wersji instrumentalnej, choć kompozycyjnie już prawie do końca wyklutej. Melodię zwrotki gra tu Hammond, w kanonicznej wersji zupełnie przecież nieobecny, a refren - skrzypce (Jacek Zieliński nieznacznie zmienia tu harmonię). Partie solowe zaczynają się już po pierwszym refrenie i miejscami już bardzo przypominają te ostateczne solówki, ale całość utrzymana jest w zupełnie innym nastroju niż wersja Krywaniowa i dobrze się jej przyjrzeć. 

Utwory Nie lyj dyscu, nie lyj i Gospel Song, mimo że utrzymane są w innych tempach i czerpią z diametralnie różnych tradycji, w praktyce sprowadzają się do niezobowiązujących improwizacyjnych wprawek o nieznacznie różniących się kolorach. Trochę inaczej jest z Skaldowym opracowaniem starej angielskiej ballady Scarborough Fair, które notabene w niczym nie przypomina przepięknej, kunsztownej wersji zaproponowanej przez duet Simon & Garfunkel. Główny temat, przepięknie grany tutaj przez trąbkę, jest stosunkowo luźną wariacją na tradycyjny temat i równocześnie odskocznią do kolejnych improwizacji, tym razem jednak o bardziej "ewokacyjnej" naturze i operujących nieco bardziej pastelowymi barwami. Program niniejszej składanki zamyka jeszcze jedna wersja utworu Fioletowa dama, znacząco krótsza od tych już opisywanych w poprzednich wejściach, także w h-moll. Poza nie wnosi ona nic szczególnego do obrazu ani tego utworu, ani całej płyty, ale też w niczym nie przeszkadza.

Składanka Lost Progressive Sessions ma oczywiście charakter dopełniający podstawową dyskografię zespołu Skaldowie i jako taka pewnie interesująca jest wyłącznie dla fanów klasycznego okresu działalności grupy. Ale dla nich jest to bardzo cenne dopełnienie. Obecność organów Hammonda we wszystkich zawartych tu nagraniach (oprócz jednego, Kwiatów oczywiście) bardzo pomaga osłodzić rozczarowanie związane z dość radykalną zmianą brzmienia na albumach post-Krywaniowych, na których Hammondów będzie już jak na lekarstwo. Wybornie też pokazuje, że zespół w pełni wykorzystał światową koniunkturę na taką a nie inną stylistykę i tak ambitne formy, która zaraz miała się skończyć. I wypada mi tu jeszcze raz podziękować Kameleon Records, Maciejowi Kabacie i innym fascynatom, którzy doprowadzili stan dyskografii Skaldów na ćwierćmetku XXI w. do dyskretnej obfitości, bo zdecydowanie mamy się teraz w czym zasłuchać i w porządku "kanonicznym" i "apokryficznym".

Link do wydania kompaktowego:





piątek, 7 listopada 2025

SKALDOWIE - Krywań Krywań

Płyną, lecą spod tobie potoki

Krywań Krywań
SKALDOWIE                                                             
              
1973

gatunek: rock progresywny, art rock, baroque pop
najlepsza piosenka: Juhas zmarł
najlepsze momenty: galop w Krywaniu + eksperymenty z wysokością tonu (czwarta minuta suity), spiętrzenie w Krywaniu przed wejściem w "Wilhelma Tella", solówki Jerzego Tarsińskiego, solówki na sfuzzowanych skrzypcach i wszystkie bez wyjątku momenty piosenki Juhas zmarł

Krywaniu, Krywaniu  * Juhas zmarł * Jeszcze kocham Gdzie mam cienie szukać * Fioletowa dama

* * * * i 1/2

Trudno w przypadku tej płyty pisać o samej muzyce, bo dość mocno obrosła mitologią. Z jednej strony wielu przygodnych słuchaczy Skaldów (miejmy nadzieję, że ciągle gdzieś tam tacy są) w ogóle tego albumu i flagowej suity nie zna, z drugiej strony niektórzy słuchacze bardziej wytrawni cenią ją nad życie i bronią do upadłego, uważając za może nawet największe osiągnięcie polskiego rocka w ogóle (z tego co pamiętam, na forum zespołu Skaldowie zdecydowanie wygrała ona wewnętrzny plebiscyt na najlepszy utwór kapeli). Akurat w tym wypadku niezbyt chętnie wyłamię się z aż tak entuzjastycznego stosunku do rzeczonego utworu, ale jednak...

No bo jest tak, że suitę Krywaniu, Krywaniu lubię i cenię, ale jednak to nie jest do końca moja muzyka. Jak może już dało się zauważyć, reprezentuję szkołę e w o k a c j i. To słowo ma chyba nieco inne konotacje w języku polskim niż angielskie "evocative", ale chodzi mi właśnie o umiejętność przywoływania może nie tyle duchów, co krajobrazów, dawnych uczuć, ustawień umysłu a może nawet duszy. O hibernowanie nastrojów. O wskazywanie na coś więcej od siebie samego. A tutaj suita przywołuje przed moje oczy tylko i aż sam zespół ją odgrywający, podkreślmy odgrywający ją w sposób momentami olśniewający i jestem ostatni od tego, by negować uszywistą wirtuozerię muzyków. Cenię też filuterność i słoneczność tego wykonania, ale... trochę mi się wydaje, że założenia czysto artystyczne ten wielki utwór wypełniłby równie dobrze (a może i lepiej), gdyby kończył się na pierwszym powrocie głównego tematu śpiewanego. No ale - podpowiada jakiś anioł za plecami - wtedy nie byłoby zarówno ognistego sola Jacka Zielińskiego na przesterowanym brzmieniu skrzypiec, ani wstrząsającego - istotnie wyrastającego z ciszy jak góra (!) - crescenda nabudowanego na - oczywiście! - mocno postawionych triolach Jana Budziaszka. I wtedy akurat - po samotnej pulsacji basu - wchodzi cytat z Wilhelma Tella, co dla mnie jest wstążeczką niepotrzebną, no bo bierze to wszystko w nawias żartu czy tylko zabawy. No ale - podpowiada inny anioł - przynajmniej przez to suita nie jest groteskowa w swoim napuszeniu... Sam nie wiem, jestem tylko recenzentem amatorem i mogę sam nie wiedzieć, hę? (I teraz sam biorę swoją reckę w nawias błogiej niewiedzy). 

Na pewno pierwsza część suity podoba mi się bardziej, głównie przez to co dzieje się po drugim (tym bardziej stonowanym) cytacie z "Tańców połowieckich", kiedy to sprawy niespodziewanie nabierają pędu i najpierw partie samego Hammonda, a po chwili Hammonda z towarzyszeniem basu i gitary, zaczynają się wznosić po całych i pół-tonach najpierw w układzie ósemkowym, a potem szesnastkowym, by na chwilę ugrzęznąć w znanym już nam z "niemieckiej" wersji Zwariowanego koła tricku z wysokością tonu, który polegał na odłączeniu Hammonda od prądu i szybkim ponownym go włączeniu. Ten zawrotny, równocześnie niby głupawy i niby "psychodeliczny" moment jest dla mnie rzeczywiście topowy i z chęcią zaliczam go do czołówki polskiego rocka eksperymentalnego, choć Skaldowie do tego kanonu weszli przypadkiem i z beztroskim śmiechem na twarzach. Tymczasem bas i gitara nadal galopują, a na ich tle Andrzej Zieliński wygrywa kunsztowne solo z miejscowymi triolami postawionymi jakby w poprzek groove'u, wyborne! Po chwili utwór cichnie w gąszczu delikatnych talerzy Budziaszka i z tego uspokojenia wyłania się z kolei cytat z Musorgskiego. Po nim powraca ustalony na początku temat basu i gitary (momentami trudno je od siebie odróżnić) i ponownie pojawia się podniosła część śpiewana, pozornie prosta pod względem harmonicznym, ale jednak podniosła i wykwintna, z dyskretnie wplecionym zwiększonym akordem (myś-LI me)... Mi chyba w tym miejscu byłoby już w sam raz, choć oczywiście kim ja jestem, żeby tu coś tu poprawiać i takie tam...

To co następuje dalej nadal jest fascynujące, solo Jacka Zielińskiego z nałożonym na instrument efektem frapuje zwłaszcza w niskich rejestrach, gdzie jego skrzypce brzmią jak jakieś gitary co najmniej Stonsów... Jest też ciekawy, leciutko atonalny, moment awangardowy, no i wspomniane wspaniałe spiętrzenie przed Wilhelmem Tellem i jeszcze dwa czy trzy świetne w moim odczuciu momenty, ale też parę dłużyzn (nie lubię np. tych jęczących wokaliz) i koniec końców mam lekkie wrażenie dysproporcji między rozmachem a esencją. Tym niemniej suita Skaldów jest przeprowadzona o wiele bardziej logicznie niż niektóre bliźniacze próby po lepszej stronie Żelaznej Kurtyny, gdzie wiele wysokopiennych form było po prostu dużymi zlepkami niezbyt zobowiązująco związanych ze sobą fragmentów, które równie dobrze mogły zostać osobnymi piosenkami. U Skaldów mamy za to niezbyt zobowiązujący ton i to mi się podoba niezmiernie: bardziej bawimy się niż popisujemy i bardziej zapraszamy w podróż do krainy wyobraźni niż przed ołtarz z własnymi podobiznami.

A jednak to druga strona stanowi dla mnie o geniuszu tego albumu, a zwłaszcza otwierająca ją multi-gatunkowa pieśń pt. Juhas zmarł. Pod jakimś względem jest to taki mini-Krywań: też wychodzi z góralszczyzny by wystrzelić w kosmos, też opowiada o odrzuceniu przez ukochaną, jego zwrotka rozgrywa się w tej samej tonacji (a-moll, który później w refrenie przepysznie przechodzi w dur), a jeden motyw harmoniczny się wręcz powtarza: wy-so-ki/halą-owce-gnała (F-G-a). Części śpiewane Juhasa można też potraktować jako zaproszenie/wyrzutnię do wyrafinowanych partii solowych i w obu utworach miło bije po uszach żonglowanie konwencjami. W pewnym momencie (przed ostatnią zwrotką) mamy też krótkie podejście na całych i tonach, paralelne do tego w Krywaniu, które mnie tak zachwyciło. W moim odczuciu subiektywna wyższość Juhasa nad Krywaniem polega na większej równowadze między partiami śpiewanymi i wokalnymi a przede wszystkim na większym jego nasyceniu kolorystycznym. Jak pamiętamy, cały niniejszy album został w większości nagrany przez jedną noc, co jednak nie znaczy, że na "setkę" i nakładki w Juhasie (głównie perkusjonaliów) przyjmuję tu z otwartymi ramionami, choć pewna  soniczna surowość Krywania nie jest wcale jego słabością, kwestia preferencji. No i chyba najważniejsze dla mnie, Juhas jest w całości zaśpiewany na trzy głosy i jest to harmonia w swej rozpiętości ogromnej urody. A wszystkie bez wyjątku solówki w środku utworu nic tym wokalom nie ujmują, co więcej i Andrzej Zieliński, i Jan Budziaszek nawet pomiędzy wersami dokładają frapujące partie (odważne kwintowe dogadywanie fortepianu w zwrotkach i emfatyczne uderzenia w talerz w drugim refrenie, poza tym obowiązkowe dyskretne triolowe wstawki perkusisty w całym utworze). Na Krywaniu jak rzadko kiedy dochodzi do głosu gitara Jerzego Tarsińskiego, jego solo w Juhasie jest genialnie rozplanowane pod względem i dynamiki, i pauz, a całościowo od połączenia góralszczyzny, z latynoskim rozbujaniem można dostać (ciągle kontrolowanego) zawrotu głowy. Znowu się przelewa i nareszcie dobrze to wszystko brzmi. Niech żyje Juhas zmarł!

Trochę poetycka, trochę popowa piosenka Jeszcze kocham stanowi bardzo potrzebne przełamanie i stylistyki, i ciężaru poczynań. Utwór ten ze wszech miar pasuje jednak do całości, zarówno pod względem tematyki (znowu niespełniona miłość), kolorystyki jak i świetności wykonawczej (Jan Budziaszek zadbał o to, by w tej lekkości nie stracić nerwu). Z kolei partie fortepianu przypominają momentami te z Juhasa i zapewniają ciągłość narracji, a gitara Tarsińskiego w części środkowej i zwłaszcza zakończeniu dodaje stylowego brudu do tych schludnych zwrotek przełamywanych jazzującymi quasi-refrenowymi dopełnieniami. Jacek Zieliński wspaniale tu rozgrywa z pozoru przegraną sytuację, którą opisuje piękny tekst Andrzeja Jastrzębca-Kozłowskiego, jego pewny swego śpiew jest z jednej strony pełen nadziei choć z oczywistych względów pozbawiony tryumfalizmu, ale też w kluczowych momentach wokalista znowu mruży oczko, jak bym nie się starał, w niektórych momentach nie słyszę, żeby śpiewał jak by było logicznie jeszcze kocham, jeszcze kochasz mnie czy nie, tylko zamienia kolejność słów i wychodzi coś w rodzaju "jeszcze kochasz nie czy mnie" czy coś jeszcze bardziej dziwacznego. (Tekst wersji niemieckiej niestety rozwiewa te nadzieje...)

I może największe zaskoczenie na tej przecież wielce zaskakującej płycie. Nagle górale zaczynają grać rasowego bluesa (choć nadal z rozkołysanymi dodatkowymi kongami Józefa Gawrycha). Utwór Gdzie mam ciebie szukać rozpoczyna ciężki, wręcz mosiężny riff, a niezbyt przyjemna, choć nadal bardzo satysfakcjonująca melodia zwrotek ilustruje niezbyt przyjemne zderzenie z rzeczywistością po rozstaniu. Śpiewany na trzy głosy refren znowu przynosi trochę nadziei, ale na pewno nie można nazwać go słodkim, tym bardziej że nawet gdy za drugim razem refren jest przedłużony, to następujące po nim ogniste solo gitary podbite przez trąbki przechodzi w niemal rozpaczliwą kulminację zwieńczoną wręcz wstrząsającym  krzykiem Andrzeja Zielińskiego. Trzeci i ostatni refren z niespokojnymi powtórzonymi pytaniami i nieprzyjemnymi dziabnięciami organów przypomina wręcz bicie głową w mur, choć nadal jest to bicie głową w mur na trzy głosy. Ewenement w dyskografii Skaldów i bardzo mocna rzecz.

Nie jestem za to fanem wieńczącego całość instrumentalnego kawałka pt. Fioletowa dama. Co ciekawe, co do sekundy trwa tyle samo, co jego poprzednik, co w sumie jest logiczne, bo pod względem harmonicznym jest jego dopełnieniem czy wręcz powieleniem. Pomijając wstęp i zakończenie (dla mnie zresztą najciekawsze w tej wersji tego utworu i też zresztą w jakiś sposób odnoszące się pod względem melodycznym do riffu utworu poprzedniego), na akordową progresję zwrotek z Gdzie mam ciebie szukać nałożono po prostu solówki najpierw Hammonda, potem gitary a w końcu skrzypiec. Całość rozgrywa się o ton niżej niż poprzedni utwór (co paradne, w wersji radiowej o ton wyżej!). Nie widzę w tym zresztą żadnego problemu, jest w takim układzie pewna symetria, bo dwa ostatnie utwory na płycie są ze sobą w jakiś sposób harmonicznie związane tak jak dwa pierwsze. Nie jestem po prostu fanem tego typu, jak rozumiem, improwizacji, z których mało co - jak dla mnie - wynika na dłuższą metę. Zresztą w "wersji niemieckiej" albumu, do której zaraz przejdziemy, ten akurat utwór ma o wiele większego kopa.

Na razie obowiązkowy link do wersji Kameleona:














Fioletowa dama nieco umniejsza mi rangę płyty Krywań Krywań, ale może jej niezobowiązujący ton jest adekwatnym wyprowadzeniem akcji z tych niewątpliwych wysokości, których przed chwilą zaznaliśmy. I na całe szczęście ten wspaniały album doczekał się nie tylko zasłużonych braw, ale i wersji alternatywnej:

________________________________________________________________

Und noch lieb' ich, und du liebst mich nich

Krywań Sessions 1971-1973 (Complete German Recodings)
SKALDOWIE                                                             
              
2012


Krywań, Krywań  * Der Hinterjunge ist gestorben * Noch liebe ich * Heidelbeeren * Madchen in Violet

* * * * i 1/2

Na początku lat 70-tych Skaldowie dużo nagrywali w studio w Berlinie Wschodnim powiązanym z firmą Amiga i na szczęście te nagrania się zachowały i niezastąpiony Kameleon wydał je na trzech płytach. Zdaniem wielu osób najlepsza płyta Skaldów doczekała się alternatywnych wersji wszystkich utworów w trackliście, więc logicznym było wydanie jej wersji alternatywnej. I być może jest ona - miejscami -  nawet lepsza niż ta kanoniczna!

Co ciekawe, suitę Krywaniu Krywaniu oraz utwór Gdzie mam ciebie szukać Skaldowie nagrali w Niemczech niemal równo w rok po nagraniu wersji polskich, ale pozostałe utwory mamy tutaj w wersjach wcześniejszych o jakieś pół roku. I chyba tylko w przypadku Juhasa te rozbieżności nie wychodzą utworom na dobre. Sama suita zaczyna zaczyna się właściwie identycznie jak wersja bazowa, ale od pierwszych sekund słychać, że wersja niemiecka jest o wiele lepiej zrealizowana, jak można się spodziewać o wiele większa jest dynamika, klarowność i selektywność. Wokale są o wiele bardziej dobitne (a i pomaga to, że bracia Zielińscy śpiewają tu o wiele swobodniej), a najbardziej zyskują partie basu Konrada Ratyńskiego. Mój ulubiony moment (galop + wyłączenie Hammonda z prądu itd.) wypada tu akurat mniej olśniewająco i gitara chyba niepotrzebnie dokłada swoje "beatowe" klangowanie, ale już solówka Andrzeja Zielińskiego jest jeszcze bardziej odjechana. Zresztą po co miałoby wszystko być tak samo? Na Musorgskim niespodziewane flażolety gitary i więcej jakichś chrobotów przeszkadzajek. Po wybrzmieniu partii śpiewanej wchodzi solo skrzypiec, nieco dłuższe niż w wersji bazowej i inaczej poprowadzone pod względem kolorystycznym (przesterowany sound pojawia się dopiero w drugiej części solówki). Podobnie jak w znanej nam wersji Jacek Zieliński kończy je najwyższymi możliwymi do wygrania dźwiękami i utwór wpada w czarną dziurę awangardy, tutaj pojawia się pierwsza naprawdę znacząca zmiana, Jacek dokłada do partii skrzypiec równoległą partię wokalną i na wokal też nałożony jest jakiś przester, co daje niesamowite, księżycowe wrażenie. Teraz pora na spiętrzenie. Sama forma suity nie zmieniła się zbytnio od wersji z maja 1972 (i taka miała pozostać nawet do późnych występów zespołu w drugiej dekadzie XXIw.), ale ekspresja w tym momencie jest znacząco większa! Także cytat z "Wilhelma Tella" wchodzi bardziej logicznie, z pewnym opóźnieniem i mnie już tak bardzo nie razi. Po nim kolejne novum: wykwintne, triolowe opady skrzypcowe i kolejna kulminacja, tym razem nie tak wyrazista jak w wersji bazowej. Teraz sprawy powinny już zmierzać ku końcowej partii śpiewanej, ale otrzymujemy za to kolejne wyciszenie, nie wiem czy do końca potrzebne. No i już... Łołoło, Krywaniu, Krywaniu, wy-so-ki... Dobra wersja!

Pierwotna wersja utworu Juhas zmarł jest zdecydowanie bardziej rockowa i przez to mniej wysublimowana niż ta znana z wersji kanonicznej. Mniej w niej słodyczy i obfitości, nie grają żadne kongi, a piosenka zbiega z góry na złamanie karku i brzmi trochę chropowato. Ale to nic! W części instrumentalnej zdecydowanie można dać się porwać szaleńczemu pędowi perkusyjnemu podbijanemu przez twardy bas. To co wyczynia Jan Budziaszek w przejściach jest wręcz niepojęte. Tak dobitnych triol jeszcze u niego nie słyszeliśmy (najbardziej kopią te tuż przed wejściem trąbki), a przy wejściu w ostatnią zwrotkę dodatkowo proponuje jakiś karkołomny podział na werblu. Niniejsza wersja na pewno nie przebija kanonicznej, ale jest jej bardzo interesującym, choć mocno rozhybotanym dopełnieniem.

Alternatywna wersja piosenki Jeszcze kocham śpiewana jest niestety po niemiecku, ale i tak jest warta uwagi. Przede wszystkim w tej odsłonie jest to utwór zdecydowanie rockowy, nie ma mowy o żadnych poetyckich zapatrzeniach, po prostu prosto z mostu skarżymy się na to, że - jak słyszymy - ja wciąż kocham, ty nie kochasz.. mnie! Jazzowate quasi-refreny dają trochę wytchnienia, ale bezlitosne kolejne zwrotki zadają kolejne ciosy. I teraz największe zaskoczenie: mocno postawione ćwierćnutowe dźwięki gitary są dodatkowo zdublowane dźwiękami.. dzwonów kościelnych i ozdobione - kto się domyśli - mocnymi triolami Budziaszka. To interludium robi na mnie wrażenie wstrząsające, nie wiem czy ta wersja aby czasem nie idzie na mistrza, ekspresja jest tu zupełnie inna, a dobitność przekazu przeraża nie... czy mnie.... Posunąłbym się do stwierdzenia, że to dla tej wersji najbardziej warto zdobyć to wydanie.

Gdzie mam ciebie szukać też dostajemy w wersji niemieckiej, z dobitnym, zamordystycznym frazowaniem w refrenie, ale z kolei podkład bardziej buja niż w wersji polskojęzycznej... Podoba mi się! Patrzmy, jak tam solo gitary... Zaskakująco schowane w miksie, dziwny pomysł, ale zagrane prześwietnie, składniej chyba niż w oryginale i lepiej chyba  współbrzmi z trąbką (Jacek Zieliński rezygnuje tu z ósemek wykańczających niektóre frazy). Końcowe crescendo zdecydowanie bardziej dobitne niż rok wcześniej (świetny bas), ale całość trochę rozczarowuje. Za to Mädchen in Violet, tutaj świetna! Po pierwsze, tak jak w polskiej wersji radiowej, zagrana została w h-moll a nie jak w studyjnej w g-moll i chyba trochę szybciej, co przełożyło się na większy ogień. I rzecz przedziwna, w tym wydaniu nic mi się tu nie nudzi - brzmienie jest spójne, instrumenty ze sobą świetnie współpracują, nawet taki głupi krowi dzwonek nadaje poczynaniom większej świeżości. Gitara zadziorna Ale najlepsza w tej wersji jest partia - sfuzzowanych! - skrzypiec, przebiegająca absolutnie wbrew typowym dla Skaldów gładkościom. To chyba moja ulubiona partia skrzypiec w dyskografii tego zespołu. Niech to trwa! O, już zakończenie? No nic, trzeba włączyć jeszcze raz.

Co to był za zespół, meine Damen und Heidelbeeren, co to był za zespół!

Link, stosowny link:





środa, 5 listopada 2025

SKALDOWIE - Wszystkim zakochanym

Jak owoc chłodna w mych ramionach
Ty najpiękniejsza wśród jesieni

Wszystkim zakochanym
SKALDOWIE                                                             
              
1973

gatunek: art rock, rock progresywny, pop, folk-rock
najlepsze piosenki: Wolne są kwiaty na łące, Zaśnij słoneczko i Kolorowe szare dni
najlepsze momenty: perkusja w wyżej wymienionych utworach, refren Księżyca we włosach

Kolorowe szare dni * Łagodne światło twoich oczu [wesja radiowa jest dla mnie czerwona* Dajcie mi snu godzinę cichą * Wolne są kwiaty na łące * Zabierz sobie wszystko * Tylko muzyka * Wszystkim zakochanym * Zajęczym tropem * Jaskółka * Księżyc we włosy * Basetlo basetlino * Zaśnij słoneczko  [+bonusy]

* * * * i 1/4

To dość znana opowieść, że po wydaniu eklektycznego albumu Ty Andrzej Zieliński postanowił wydawać następne płyty parami: popowa/rockowa (czy też bardziej/mniej ambitna). Co fascynujące, istotnie album Wszystkim zakochanym nagrany został w tym samym dokładnie miesiącu (maj 1972) co słynny Krywań i różnice stylistyczne między nimi nietrudno znaleźć. Ale album niniejszy nie okazał się wcale ani do końca lekki, ani popowy, ani mało ambitny. Tak naprawdę przypomina bardzo poprzednika i nie wiem czy rozziew między najbardziej i mniej udanymi utworami nie jest nawet większy. Ale spokojnie, to n a d a l jest złoty okres Skaldów i - jeśli to możliwe - w najlepszych momentach tego albumu Andrzej Zieliński dosięgnął jako kompozytor jeszcze większych wyżyn niż poprzednio, podejmując np. eksperymenty w łączeniu poszczególnych utworów w większe formy, czasem w sposób namacalny (drugi utwór po prostu płynnie przechodzi w trzeci), a czasem bardziej dyskretny (tytułowa łąka z czwartego utworu zawsze była dla mnie łąką w górach, których kontury zarysowane były przez rozmach utworów sąsiednich). Także na poziomie poszczególnych piosenek nadal wyraźnie się przelewa, Andrzej Zieliński bawi się tonalnością, filuternie żongluje konwencjami i wypuszcza siebie i brata na coraz trudniejsze wyzwania wokalne. Z drugiej strony jednak mam wrażenie, że przez to jest trochę mniej zespołowo (chodzi mi tu oczywiście o współbrzmienia wokalne) a poza tym zespolenie muzyki i tekstów wypada tu nieco gorzej niż na dwóch poprzednich płytach, a gdzieniegdzie w poczynania wkradają się - bardzo jeszcze nieznacznie - elementy niezamierzenie groteskowe lub manieryczne. No ale takie są praktyczne strony niekwestionowanej obfitości, czasem zdarza się trącać o jedną stronę za dużo.  

Album Wszystkim zakochanym zaczyna się jednak wprost genialnie, pierwszych pięć utworów zestawionych jest doskonale, wchodzą między sobą w dialog natury progresywnej, choć ostatni z nich sam w sobie w zasadzie progresywny nie jest (chociaż te kontrasty między stonowanymi zwrotkami a wypiętrzonymi melodycznie refrenami umówmy się też nie są jakoś bardzo popowe). Kolorowe szare dni to jeden z najlepiej zagranych przez zespół utworów w całej historii, Jan Budziaszek jest tu wprost olśniewający wplatając w jazzowy groove swoje charakterystyczne, w pełni rockowe triole. Zawsze też czekam na ten moment kiedy - za drugim razem - rzeczywiście sugestywnie uderzy w pień. (Uczestniczyłem kiedyś w warsztatach teatralnych i tam nauczono mnie, że gdy w tekście pojawia się słowo "okulary", nie powinno się ich pokazywać na nosie gestem dłoni. W muzyce jednak chyba tak to nie działa, to dodatkowe uderzenie "w pień" jest mi bardzo drogie...) Andrzej Zieliński absolutnie dorównuje perkusiście kroku swoimi partiami Hammondowymi, a dodatkowo zwraca uwagę przedziwny, niby modlitewny tekst Tadeusza Śliwiaka, tak bezlitosny dykcyjnie, że śpiewający unisono bracia bezceremonialnie go upraszczają (ja słyszę: jest tylko ten czas O2). W niczym to jednak nie umniejsza rangi tego otwarcia, najwyżej przynosi trochę nieplanowanej radości, rozjaśniającej nieco niestety mętny miks nagrania. Następną w kolejności, znowu zdecydowanie progresywną w swojej naturze piosenkę Łagodne światło twoich oczu (przepiękny tekst!) wolę w wersji radiowej. Różnicę słyszę przede wszystkim w pierwszej, bardziej pastelowej części śpiewanej w trójgłosowej harmonii, te wokale są o wiele lepiej ze sobą stopione a przy okazji miks jest bardziej klarowny. Niezwykle rzadkie dla Skaldów partie fletu (Janusz Muniak) znowu bardzo przybliżają ten utwór do kolorystyki Moody Blues, choć Justin Hayward nigdy nie użyłby takiej barwy gitary elektrycznej w podkładzie (ale tę drugą mógłby zagrać dokładnie tak jak Jerzy Tarsiński!). W wersji płytowej użyta jest w tym miejscu gitara akustyczna i wszystko lepiej stroi, ale jakoś mi nie służy to nieco wolniejsze tempo i ginące w podkładzie harmonie. Jak by nie było, po drugiej zwrotce nagle (choć nie niespodziewanie) złota i pogodna jesień zamienia się w zamieć, przed której nawałem może uratować tylko miłość, w tej części pobrzmiewają już bardziej zespoły Chicago i Blood Sweat & Tears, choć przeszkadzajki wchodzą piętrowo trochę jak w Question wiadomo kogo. Wprost niesamowicie śpiewa Jacek Zieliński (znowu, dla mnie, jeszcze bardziej przekonująco w wersji radiowej) i nagle wszystko się elegijnie uspokaja i organy prowadzą nas do kolejnej progresywnej, przedziwnej zresztą, kompozycji pt. Dajcie mi snu godzinę cichą. Tym razem tekst jest ostry i krwawiący i takie jest też śpiewanie Andrzeja Zielińskiego. Nie wiem czy tutaj lekko nie przeszarżował (a może właśnie nie do końca pewnie zaśpiewał niektóre wysokie frazy), ale zespół gra jak natchniony (znowu, jak na Dworcach, Jacek dołącza na drugiej gitarze), zwłaszcza w tych momentach z motoryką, którą zaprzyjaźniony z tym blogiem Wokalista przyrównał nawet do... Iron Maiden. W trzeciej zwrotce użyta jest niespodziewanie zupełnie nowa melodia, choć na symetrycznych do poprzednich słowach, jako się rzekło - przelewa się... Także ostatnia fraza: wszystkie dni, dni, dni... rozgrywa się na innym niż spodziewane rozwiązaniu tonalnym. Jako całość ten rozbuchany numer nie do końca mnie przekonuje i już nie mogę się doczekać, kiedy z tej grani zejdziemy by spojrzeć na...

Wolne są kwiaty na łące to utwór wprost cudowny, choć na pozór zupełnie nie w stylu Skaldów, no bo jak to tak, bez organów i oparty na dziarskich akordach gitary akustycznej. Trochę to na pierwszy rzut ucha brzmi jak Jethro Tull, ale to wrażenie szybko się rozmywa, bo z całym szacunkiem Jethro nigdy nie miało aż takich trojgłosów i aż takiego perkustisty. Ciekawe kto tu podgrywa na tamburynie, czy Sam pan Jan sobie go nałożył, czy to jednak któryś z braci? Na papierze to nie miało prawa dobrze zagrać, w lewym kanale rozbuchany zestaw a w prawym wiotkie chroboty, ale równowaga jest doskonała i jakimś cudem piosenka dostaje motoryki wręcz obłędnej! A to tylko wyrzutnia do przepięknych partii wokalnych, w których pobrzmiewają echa muzyki dworskiej, dystyngowanej. Solowa partia wokalna Andrzeja Zielińskiego też jest wzruszająca, choć zaskakująco zbolała w tych sielskich okolicznościach... Tym bardziej można jej wierzyć. Piosenka nie trwa nawet półtorej minuty, a jednak mieści sobie wiele podobnych do siebie historii, kiedy nie można odnaleźć się po tak niespodziewanym odrzuceniu w środku lata (lub tylko słonecznego dnia), ze nie wiadomo za bardzo, co z tym zrobić.

Jak wspomniałem, kolejna piosenka pt. Zabierz sobie wszystko stylistycznie wydaje się już nie należeć do sekwencji utworów poprzednich, ale strukturalnie tak. Po pierwsze, melodia znowu się tutaj wykwintnie wypiętrza w refrenach, dając świetny kontrast (a może też jakieś dopełnienie czy komentarz) do poprzedzającej ją miniaturki; po drugie, tekst tej niby typowej Skaldowskiej "piosenki festiwalowej" jest zaskakujący i pobrzmiewają w nim bardzo złowrogie nutki. Jest on jakby odwrotnością łąkowej skargi, tym razem to on dość obcesowo kończy znajomość (i to być może po jednej nocy?) i w tym kontekście do bólu sielskie obrazowanie w zwrotkach, myszka polna i takie tam, same w sobie ocierające się o kicz, nabiera wręcz cynicznego wymiaru. A może to nie było jednak nic poważnego i moje myślenie jest zepsute przez różne piosenki zachodnich pobratymców z zawoalowanymi seksualiami? No bo przecież to "tylko" "nasi" Skaldowie, hę? Bardzo ciekawy numer się z tego zrobił, te wszystkie niedopowiedzenia uczyniły go nagle jedynym w swoim rodzaju, mimo koniec końców niezbyt pamiętnej melodii.

Ale oto już już wracają Skaldowie grzeczni, romantyczni i wytworni. Jeszcze nie było nic między nami, tylko muzyka... Trochę mi ta piosenka wygląda na nieudaną próbę stworzenia kolejnego evergreenu, niby wszystko się zgadza, ale poza fanfarowym otwarciem i zakończeniem mało z tego walczyka zostaje. Na szczęście rozpoczyna się strona B i na winylową scenę wkracza Jacek Zieliński i jego wspaniałe wykonanie utworu tytułowego, znowu operującego sprawdzonymi kontrastami cicho-głośno, intymnie-pompatycznie itd. Podniosły refren jest na granicy przesolenia, ale jej jednak nie przekracza, w czym zasługa i niebywałego panowania Jacka nad interpretacją, i świetnego tekstu łączącego patos z naiwnością. Bardzo pomaga króciutkie przełamanie z fletem, a ja jeszcze z zadowoleniem zauważam krótki melodyczny autocytacik ze Snu dla mojej dziewczyny, podoba mi się taka ciągłość tego zakochania, niech się darzy!

I oto nowe zaskoczenie z folkowych stron: piosenka Zajęczym tropem. Bardzo lubię, ale mam tu duże zastrzeżenia do tekstu Agnieszki Osieckiej. Był on pierwszy, więc to trochę nie jej wina, że Andrzejowi wyszła tak malownicza melodia. No właśnie, gdyby to był tekst Moczulskiego, to pewnie pogłębiłby tę malowniczość, a tak wyszła z tego po prostu stylizacja, ten tekst nie prowadzi mnie do wspomnianych w nim w krain tylko pokazuje na siebie i mówi: "patrzcie jaki jestem zgrabny". Nie w całości, oczywiście, momenty poetycko-ewokacyjne jak najbardziej są: w tych deszczach wiosennych jak perła/od morza aż po Gerlach, ale te wątki z kozą i narkozą nadają piosence, w mojej ocenie, niepotrzebnej przaśności. Na szczęście na tej płycie znajdziemy jeszcze o wiele bardziej trafny tekst Osieckiej.

Zanim jednak o nim, możemy wsłuchać się w kolejną pieśń bazującą na kontrastach w ekspresji. Jaskółka (do wiersza Wisławy Szymborskiej) ciekawie wpisuje się w kalejdoskop ustawień damsko-męskich ze strony A. Z całym szacunkiem do Autorki tekstu, zupełnie się w nim nie odnajduję (poza fajną linijką o wskazówce bez minut) i tylko chłodno zauważę, że gorąca wokalna interpretacja Kompozytora bardzo dobrze oddaje jego zawiłości (powraca do mnie tutaj pytanie, co się zatem nie udało w Godzinie cichej...) Dobrze, że szalejąca w górze partia Andrzeja tonowana jest przez beznamiętną wokalizę Jacka w dołach. Ale już lepiej przejdźmy do piosenki Księżyc we włosy i kolejnego pseudomiłosnego obrazka, tym razem z drugiej strony strony poezji, bo zahaczającej o zwyczajność, czy nawet naturalizm (co za genialne przedstawienie postaci: taka dziewczyna, co pachnie mydlinami...) Jaki ten tekst aktualny, jaki życiowy! No i jak wspaniale zilustrowany muzyką, kolejny Skaldowski majstersztyk. To zupełnie inny kontrast niż tylko muzyczne piano-forte, tutaj mamy do czynienia z zestawieniem rozczarowującego realizmu w zwrotkach i naiwnego eskapistycznego idealizmu w refrenach. I co najgorsze, zaślepienie tu wygrywa, bo te refreny są porywające! Co za ogień w bębnach i gitarze, która ponownie (tak jak na płycie Od wschodu do zachodu słońca) stylowo nawiązuje do Hey Joe... No i te Hammondy, najpierw w zwykłym rejestrze, ale w drugiej wolcie refrenu przelewające się w efekcie Leslie. A nad tym wszystkim góruje królewski Skaldowy trójgłos i to zbudowany piętrowo chyba z dwoma falsetami w górze, wiadomo, że najwyższą partię śpiewa Andrzej, ale Konrad też chyba przynajmniej zaczyna falsetem swoją zawsze najtrudniejszą do wygrania harmonię środkową. Już dawno zauważyłem, że zespoły dobrze śpiewające w harmoniach (takie jak Beatlesi, Hollies i Moody Blues) jakoś naturalnie z biegiem lat przechodzą w coraz wyższe rejestry, przynajmniej do czasu, gdy się nie zmieni skład, nie rozpadną się lub im te falsety nie sflaczeją. Na szczęście refreny są w tej piosence tylko dwa, a zwrotki trzy i do tego ostatnia zakończona długą improwizacją wokalną Andrzeja, co oznacza, że absolutnie się te złociste trójgłosy nie nudzą i zapraszają, by do nich powrócić. Te wybuchy harmonii są jednym z najlepszych momentów wokalnych Skaldów, a przecież konkurencja jest niebywała. Wspaniale, ja westchnę!

A to jeszcze nie koniec płyty! Nagle z tych zaułków portowo-zakazanych przenosimy się na Podhale i to w okresie zdecydowanie Świątecznym. Tak autentycznej góralszczyzny (ze stylowo niestrojącymi skrzypeczkami) jeszcze w dyskografii nie było i piosenka balansuje na granicy cepelii, ale mnie wciąga i to wciąga z przytupem. Piosenka Basetlo, basetlino nie ma tradycyjnej struktury zwrotka-refren, najpierw mamy tu dwie podwójne zwrotki poprzetykane skrzypeczkowym temacikiem, z tym że za drugim razem zwrotki śpiewane są w wyższej o cały ton tonacji, co prowadzi z kolei do kulminacji podwyższonej o jeszcze jeden cały ton już z zupełnie nową melodią. Naszpikowany Zakopiańszczyzną tekst Ernesta Brylla nie jest ani sielski, ani tęskny, a w tym biesiadnym czy nawet pijackim kontekście linijka będziemy wam zwiastować o Królestwie Chrystusa brzmi mi właściwie jednoznacznie ironicznie i trochę nie wiem, co mam z nią zrobić. Jakoś się z nią układam, bo to przecież nadal "tylko" "nasi" Skaldowie, hę? Ale niespokojna nutka pozostaje mimo niesamowitych trioli Jana Budziaszka w wyciszeniu.

Na zakończenie dostajemy jeszcze jeden klejnocik bez drugiego dna i obrazek z jeszcze innej części Polski, bo przepiękny tekst Leszka Aleksandra Moczulskiego przywołuje zapach mazurskich jezior tak samo dobrze jak najlepsza (dla mnie) książka o Panu Samochodziku. I tutaj wolę wersję radiową piosenki Zaśnij, słoneczko, choć różnice są naprawdę nieznaczne. Może lepiej pasuje mi miks, a może to tylko prawo pierwosłuchu (oczywiście poznałem ten utwór na kasecie Ballady). W wersji studyjnej pełniej brzmi orkiestra, za to w wersji radiowej piosenka zagrana jest odrobinę szybciej i o wiele lepiej mi się klei, co ciekawe w słowie "fala" Andrzej Zieliński używa w niej archaicznego alofonu głoski /l/ i wychodzi z tego trochę [falja]. W obu wersjach wokalista trochę zmaga się z najniższymi nutami, ale nie ma to najmniejszego znaczenia, bo - jeszcze raz to słowo - mistrzowskie połączenie melodii, tekstu i aranżacji daje efekt tak wzruszający, że trudno się oprzeć czarowi tej leciutkiej kołysanki, a nienachalne pozdrowienie w ostatniej linijce to już zupełny total, jak to się mówiło na przełomie lat 90-tych i dwutysięcznych, kiedy poznałem tę piosenkę. I do tej pory nie przestałem się nią zachwycać.

Tak, to są nadal klasyczni Skaldowie w pełni sił twórczych i wykonawczych. I na razie możemy być jeszcze spokojni, bo zaraz będzie Krywań, tylko gdzieś tam, na dalszym planie, między wierszami piosenki Tylko muzyka, pobrzękuje leciutko pytanie o to, co będzie dalej, bo przecież nawet z najwyższej góry trzeba będzie w końcu zejść.

Jak zawsze, link do wydania Kameleona, z jedenastoma nagraniami dodatkowymi: