piątek, 7 listopada 2025

SKALDOWIE - Krywań Krywań

Płyną, lecą spod tobie potoki

Krywań Krywań
SKALDOWIE                                                             
              
1973

gatunek: rock progresywny, art rock, baroque pop
najlepsza piosenka: Juhas zmarł
najlepsze momenty: galop w Krywaniu + eksperymenty z wysokością tonu (czwarta minuta suity), spiętrzenie w Krywaniu przed wejściem w "Wilhelma Tella", solówki Jerzego Tarsińskiego, solówki na sfuzzowanych skrzypcach i wszystkie bez wyjątku momenty piosenki Juhas zmarł

Krywaniu, Krywaniu  * Juhas zmarł * Jeszcze kocham Gdzie mam cienie szukać * Fioletowa dama

* * * * i 1/2

Trudno w przypadku tej płyty pisać o samej muzyce, bo dość mocno obrosła mitologią. Z jednej strony wielu przygodnych słuchaczy Skaldów (miejmy nadzieję, że ciągle gdzieś tam tacy są) w ogóle tego albumu i flagowej suity nie zna, z drugiej strony niektórzy słuchacze bardziej wytrawni cenią ją nad życie i bronią do upadłego, uważając za może nawet największe osiągnięcie polskiego rocka w ogóle (z tego co pamiętam, na forum zespołu Skaldowie zdecydowanie wygrała ona wewnętrzny plebiscyt na najlepszy utwór kapeli). Akurat w tym wypadku niezbyt chętnie wyłamię się z aż tak entuzjastycznego stosunku do rzeczonego utworu, ale jednak...

No bo jest tak, że suitę Krywaniu, Krywaniu lubię i cenię, ale jednak to nie jest do końca moja muzyka. Jak może już dało się zauważyć, reprezentuję szkołę e w o k a c j i. To słowo ma chyba nieco inne konotacje w języku polskim niż angielskie "evocative", ale chodzi mi właśnie o umiejętność przywoływania może nie tyle duchów, co krajobrazów, dawnych uczuć, ustawień umysłu a może nawet duszy. O hibernowanie nastrojów. O wskazywanie na coś więcej od siebie samego. A tutaj suita przywołuje przed moje oczy tylko i aż sam zespół ją odgrywający, podkreślmy odgrywający ją w sposób momentami olśniewający i jestem ostatni od tego, by negować uszywistą wirtuozerię muzyków. Cenię też filuterność i słoneczność tego wykonania, ale... trochę mi się wydaje, że założenia czysto artystyczne ten wielki utwór wypełniłby równie dobrze (a może i lepiej), gdyby kończył się na pierwszym powrocie głównego tematu śpiewanego. No ale - podpowiada jakiś anioł za plecami - wtedy nie byłoby zarówno ognistego sola Jacka Zielińskiego na przesterowanym brzmieniu skrzypiec, ani wstrząsającego - istotnie wyrastającego z ciszy jak góra (!) - crescenda nabudowanego na - oczywiście! - mocno postawionych triolach Jana Budziaszka. I wtedy akurat - po samotnej pulsacji basu - wchodzi cytat z Wilhelma Tella, co dla mnie jest wstążeczką niepotrzebną, no bo bierze to wszystko w nawias żartu czy tylko zabawy. No ale - podpowiada inny anioł - przynajmniej przez to suita nie jest groteskowa w swoim napuszeniu... Sam nie wiem, jestem tylko recenzentem amatorem i mogę sam nie wiedzieć, hę? (I teraz sam biorę swoją reckę w nawias błogiej niewiedzy). 

Na pewno pierwsza część suity podoba mi się bardziej, głównie przez to co dzieje się po drugim (tym bardziej stonowanym) cytacie z "Tańców połowieckich", kiedy to sprawy niespodziewanie nabierają pędu i najpierw partie samego Hammonda, a po chwili Hammonda z towarzyszeniem basu i gitary, zaczynają się wznosić po całych i pół-tonach najpierw w układzie ósemkowym, a potem szesnastkowym, by na chwilę ugrzęznąć w znanym już nam z "niemieckiej" wersji Zwariowanego koła tricku z wysokością tonu, który polegał na odłączeniu Hammonda od prądu i szybkim ponownym go włączeniu. Ten zawrotny, równocześnie niby głupawy i niby "psychodeliczny" moment jest dla mnie rzeczywiście topowy i z chęcią zaliczam go do czołówki polskiego rocka eksperymentalnego, choć Skaldowie do tego kanonu weszli przypadkiem i z beztroskim śmiechem na twarzach. Tymczasem bas i gitara nadal galopują, a na ich tle Andrzej Zieliński wygrywa kunsztowne solo z miejscowymi triolami postawionymi jakby w poprzek groove'u, wyborne! Po chwili utwór cichnie w gąszczu delikatnych talerzy Budziaszka i z tego uspokojenia wyłania się z kolei cytat z Musorgskiego. Po nim powraca ustalony na początku temat basu i gitary (momentami trudno je od siebie odróżnić) i ponownie pojawia się podniosła część śpiewana, pozornie prosta pod względem harmonicznym, ale jednak podniosła i wykwintna, z dyskretnie wplecionym zwiększonym akordem (myś-LI me)... Mi chyba w tym miejscu byłoby już w sam raz, choć oczywiście kim ja jestem, żeby tu coś tu poprawiać i takie tam...

To co następuje dalej nadal jest fascynujące, solo Jacka Zielińskiego z nałożonym na instrument efektem frapuje zwłaszcza w niskich rejestrach, gdzie jego skrzypce brzmią jak jakieś gitary co najmniej Stonsów... Jest też ciekawy, leciutko atonalny, moment awangardowy, no i wspomniane wspaniałe spiętrzenie przed Wilhelmem Tellem i jeszcze dwa czy trzy świetne w moim odczuciu momenty, ale też parę dłużyzn (nie lubię np. tych jęczących wokaliz) i koniec końców mam lekkie wrażenie dysproporcji między rozmachem a esencją. Tym niemniej suita Skaldów jest przeprowadzona o wiele bardziej logicznie niż niektóre bliźniacze próby po lepszej stronie Żelaznej Kurtyny, gdzie wiele wysokopiennych form było po prostu dużymi zlepkami niezbyt zobowiązująco związanych ze sobą fragmentów, które równie dobrze mogły zostać osobnymi piosenkami. U Skaldów mamy za to niezbyt zobowiązujący ton i to mi się podoba niezmiernie: bardziej bawimy się niż popisujemy i bardziej zapraszamy w podróż do krainy wyobraźni niż przed ołtarz z własnymi podobiznami.

A jednak to druga strona stanowi dla mnie o geniuszu tego albumu, a zwłaszcza otwierająca ją multi-gatunkowa pieśń pt. Juhas zmarł. Pod jakimś względem jest to taki mini-Krywań: też wychodzi z góralszczyzny by wystrzelić w kosmos, też opowiada o odrzuceniu przez ukochaną, jego zwrotka rozgrywa się w tej samej tonacji (a-moll, który później w refrenie przepysznie przechodzi w dur), a jeden motyw harmoniczny się wręcz powtarza: wy-so-ki/halą-owce-gnała (F-G-a). Części śpiewane Juhasa można też potraktować jako zaproszenie/wyrzutnię do wyrafinowanych partii solowych i w obu utworach miło bije po uszach żonglowanie konwencjami. W pewnym momencie (przed ostatnią zwrotką) mamy też krótkie podejście na całych i tonach, paralelne do tego w Krywaniu, które mnie tak zachwyciło. W moim odczuciu subiektywna wyższość Juhasa nad Krywaniem polega na większej równowadze między partiami śpiewanymi i wokalnymi a przede wszystkim na większym jego nasyceniu kolorystycznym. Jak pamiętamy, cały niniejszy album został w większości nagrany przez jedną noc, co jednak nie znaczy, że na "setkę" i nakładki w Juhasie (głównie perkusjonaliów) przyjmuję tu z otwartymi ramionami, choć pewna  soniczna surowość Krywania nie jest wcale jego słabością, kwestia preferencji. No i chyba najważniejsze dla mnie, Juhas jest w całości zaśpiewany na trzy głosy i jest to harmonia w swej rozpiętości ogromnej urody. A wszystkie bez wyjątku solówki w środku utworu nic tym wokalom nie ujmują, co więcej i Andrzej Zieliński, i Jan Budziaszek nawet pomiędzy wersami dokładają frapujące partie (odważne kwintowe dogadywanie fortepianu w zwrotkach i emfatyczne uderzenia w talerz w drugim refrenie, poza tym obowiązkowe dyskretne triolowe wstawki perkusisty w całym utworze). Na Krywaniu jak rzadko kiedy dochodzi do głosu gitara Jerzego Tarsińskiego, jego solo w Juhasie jest genialnie rozplanowane pod względem i dynamiki, i pauz, a całościowo od połączenia góralszczyzny, z latynoskim rozbujaniem można dostać (ciągle kontrolowanego) zawrotu głowy. Znowu się przelewa i nareszcie dobrze to wszystko brzmi. Niech żyje Juhas zmarł!

Trochę poetycka, trochę popowa piosenka Jeszcze kocham stanowi bardzo potrzebne przełamanie i stylistyki, i ciężaru poczynań. Utwór ten ze wszech miar pasuje jednak do całości, zarówno pod względem tematyki (znowu niespełniona miłość), kolorystyki jak i świetności wykonawczej (Jan Budziaszek zadbał o to, by w tej lekkości nie stracić nerwu). Z kolei partie fortepianu przypominają momentami te z Juhasa i zapewniają ciągłość narracji, a gitara Tarsińskiego w części środkowej i zwłaszcza zakończeniu dodaje stylowego brudu do tych schludnych zwrotek przełamywanych jazzującymi quasi-refrenowymi dopełnieniami. Jacek Zieliński wspaniale tu rozgrywa z pozoru przegraną sytuację, którą opisuje piękny tekst Andrzeja Jastrzębca-Kozłowskiego, jego pewny swego śpiew jest z jednej strony pełen nadziei choć z oczywistych względów pozbawiony tryumfalizmu, ale też w kluczowych momentach wokalista znowu mruży oczko, jak bym nie się starał, w niektórych momentach nie słyszę, żeby śpiewał jak by było logicznie jeszcze kocham, jeszcze kochasz mnie czy nie, tylko zamienia kolejność słów i wychodzi coś w rodzaju "jeszcze kochasz nie czy mnie" czy coś jeszcze bardziej dziwacznego. (Tekst wersji niemieckiej niestety rozwiewa te nadzieje...)

I może największe zaskoczenie na tej przecież wielce zaskakującej płycie. Nagle górale zaczynają grać rasowego bluesa (choć nadal z rozkołysanymi dodatkowymi kongami Józefa Gawrycha). Utwór Gdzie mam ciebie szukać rozpoczyna ciężki, wręcz mosiężny riff, a niezbyt przyjemna, choć nadal bardzo satysfakcjonująca melodia zwrotek ilustruje niezbyt przyjemne zderzenie z rzeczywistością po rozstaniu. Śpiewany na trzy głosy refren znowu przynosi trochę nadziei, ale na pewno nie można nazwać go słodkim, tym bardziej że nawet gdy za drugim razem refren jest przedłużony, to następujące po nim ogniste solo gitary podbite przez trąbki przechodzi w niemal rozpaczliwą kulminację zwieńczoną wręcz wstrząsającym  krzykiem Andrzeja Zielińskiego. Trzeci i ostatni refren z niespokojnymi powtórzonymi pytaniami i nieprzyjemnymi dziabnięciami organów przypomina wręcz bicie głową w mur, choć nadal jest to bicie głową w mur na trzy głosy. Ewenement w dyskografii Skaldów i bardzo mocna rzecz.

Nie jestem za to fanem wieńczącego całość instrumentalnego kawałka pt. Fioletowa dama. Co ciekawe, co do sekundy trwa tyle samo, co jego poprzednik, co w sumie jest logiczne, bo pod względem harmonicznym jest jego dopełnieniem czy wręcz powieleniem. Pomijając wstęp i zakończenie (dla mnie zresztą najciekawsze w tej wersji tego utworu i też zresztą w jakiś sposób odnoszące się pod względem melodycznym do riffu utworu poprzedniego), na akordową progresję zwrotek z Gdzie mam ciebie szukać nałożono po prostu solówki najpierw Hammonda, potem gitary a w końcu skrzypiec. Całość rozgrywa się o ton niżej niż poprzedni utwór (co paradne, w wersji radiowej o ton wyżej!). Nie widzę w tym zresztą żadnego problemu, jest w takim układzie pewna symetria, bo dwa ostatnie utwory na płycie są ze sobą w jakiś sposób harmonicznie związane tak jak dwa pierwsze. Nie jestem po prostu fanem tego typu, jak rozumiem, improwizacji, z których mało co - jak dla mnie - wynika na dłuższą metę. Zresztą w "wersji niemieckiej" albumu, do której zaraz przejdziemy, ten akurat utwór ma o wiele większego kopa.

Na razie obowiązkowy link do wersji Kameleona:














Fioletowa dama nieco umniejsza mi rangę płyty Krywań Krywań, ale może jej niezobowiązujący ton jest adekwatnym wyprowadzeniem akcji z tych niewątpliwych wysokości, których przed chwilą zaznaliśmy. I na całe szczęście ten wspaniały album doczekał się nie tylko zasłużonych braw, ale i wersji alternatywnej:

________________________________________________________________

Und noch lieb' ich, und du liebst mich nich

Krywań Sessions 1971-1973 (Complete German Recodings)
SKALDOWIE                                                             
              
2012


Krywań, Krywań  * Der Hinterjunge ist gestorben * Noch liebe ich * Heidelbeeren * Madchen in Violet

* * * * i 1/2

Na początku lat 70-tych Skaldowie dużo nagrywali w studio w Berlinie Wschodnim powiązanym z firmą Amiga i na szczęście te nagrania się zachowały i niezastąpiony Kameleon wydał je na trzech płytach. Zdaniem wielu osób najlepsza płyta Skaldów doczekała się alternatywnych wersji wszystkich utworów w trackliście, więc logicznym było wydanie jej wersji alternatywnej. I być może jest ona - miejscami -  nawet lepsza niż ta kanoniczna!

Co ciekawe, suitę Krywaniu Krywaniu oraz utwór Gdzie mam ciebie szukać Skaldowie nagrali w Niemczech niemal równo w rok po nagraniu wersji polskich, ale pozostałe utwory mamy tutaj w wersjach wcześniejszych o jakieś pół roku. I chyba tylko w przypadku Juhasa te rozbieżności nie wychodzą utworom na dobre. Sama suita zaczyna zaczyna się właściwie identycznie jak wersja bazowa, ale od pierwszych sekund słychać, że wersja niemiecka jest o wiele lepiej zrealizowana, jak można się spodziewać o wiele większa jest dynamika, klarowność i selektywność. Wokale są o wiele bardziej dobitne (a i pomaga to, że bracia Zielińscy śpiewają tu o wiele swobodniej), a najbardziej zyskują partie basu Konrada Ratyńskiego. Mój ulubiony moment (galop + wyłączenie Hammonda z prądu itd.) wypada tu akurat mniej olśniewająco i gitara chyba niepotrzebnie dokłada swoje "beatowe" klangowanie, ale już solówka Andrzeja Zielińskiego jest jeszcze bardziej odjechana. Zresztą po co miałoby wszystko być tak samo? Na Musorgskim niespodziewane flażolety gitary i więcej jakichś chrobotów przeszkadzajek. Po wybrzmieniu partii śpiewanej wchodzi solo skrzypiec, nieco dłuższe niż w wersji bazowej i inaczej poprowadzone pod względem kolorystycznym (przesterowany sound pojawia się dopiero w drugiej części solówki). Podobnie jak w znanej nam wersji Jacek Zieliński kończy je najwyższymi możliwymi do wygrania dźwiękami i utwór wpada w czarną dziurę awangardy, tutaj pojawia się pierwsza naprawdę znacząca zmiana, Jacek dokłada do partii skrzypiec równoległą partię wokalną i na wokal też nałożony jest jakiś przester, co daje niesamowite, księżycowe wrażenie. Teraz pora na spiętrzenie. Sama forma suity nie zmieniła się zbytnio od wersji z maja 1972 (i taka miała pozostać nawet do późnych występów zespołu w drugiej dekadzie XXIw.), ale ekspresja w tym momencie jest znacząco większa! Także cytat z "Wilhelma Tella" wchodzi bardziej logicznie, z pewnym opóźnieniem i mnie już tak bardzo nie razi. Po nim kolejne novum: wykwintne, triolowe opady skrzypcowe i kolejna kulminacja, tym razem nie tak wyrazista jak w wersji bazowej. Teraz sprawy powinny już zmierzać ku końcowej partii śpiewanej, ale otrzymujemy za to kolejne wyciszenie, nie wiem czy do końca potrzebne. No i już... Łołoło, Krywaniu, Krywaniu, wy-so-ki... Dobra wersja!

Pierwotna wersja utworu Juhas zmarł jest zdecydowanie bardziej rockowa i przez to mniej wysublimowana niż ta znana z wersji kanonicznej. Mniej w niej słodyczy i obfitości, nie grają żadne kongi, a piosenka zbiega z góry na złamanie karku i brzmi trochę chropowato. Ale to nic! W części instrumentalnej zdecydowanie można dać się porwać szaleńczemu pędowi perkusyjnemu podbijanemu przez twardy bas. To co wyczynia Jan Budziaszek w przejściach jest wręcz niepojęte. Tak dobitnych triol jeszcze u niego nie słyszeliśmy (najbardziej kopią te tuż przed wejściem trąbki), a przy wejściu w ostatnią zwrotkę dodatkowo proponuje jakiś karkołomny podział na werblu. Niniejsza wersja na pewno nie przebija kanonicznej, ale jest jej bardzo interesującym, choć mocno rozhybotanym dopełnieniem.

Alternatywna wersja piosenki Jeszcze kocham śpiewana jest niestety po niemiecku, ale i tak jest warta uwagi. Przede wszystkim w tej odsłonie jest to utwór zdecydowanie rockowy, nie ma mowy o żadnych poetyckich zapatrzeniach, po prostu prosto z mostu skarżymy się na to, że - jak słyszymy - ja wciąż kocham, ty nie kochasz.. mnie! Jazzowate quasi-refreny dają trochę wytchnienia, ale bezlitosne kolejne zwrotki zadają kolejne ciosy. I teraz największe zaskoczenie: mocno postawione ćwierćnutowe dźwięki gitary są dodatkowo zdublowane dźwiękami.. dzwonów kościelnych i ozdobione - kto się domyśli - mocnymi triolami Budziaszka. To interludium robi na mnie wrażenie wstrząsające, nie wiem czy ta wersja aby czasem nie idzie na mistrza, ekspresja jest tu zupełnie inna, a dobitność przekazu przeraża nie... czy mnie.... Posunąłbym się do stwierdzenia, że to dla tej wersji najbardziej warto zdobyć to wydanie.

Gdzie mam ciebie szukać też dostajemy w wersji niemieckiej, z dobitnym, zamordystycznym frazowaniem w refrenie, ale z kolei podkład bardziej buja niż w wersji polskojęzycznej... Podoba mi się! Patrzmy, jak tam solo gitary... Zaskakująco schowane w miksie, dziwny pomysł, ale zagrane prześwietnie, składniej chyba niż w oryginale i lepiej chyba  współbrzmi z trąbką (Jacek Zieliński rezygnuje tu z ósemek wykańczających niektóre frazy). Końcowe crescendo zdecydowanie bardziej dobitne niż rok wcześniej (świetny bas), ale całość trochę rozczarowuje. Za to Mädchen in Violet, tutaj świetna! Po pierwsze, tak jak w polskiej wersji radiowej, zagrana została w h-moll a nie jak w studyjnej w g-moll i chyba trochę szybciej, co przełożyło się na większy ogień. I rzecz przedziwna, w tym wydaniu nic mi się tu nie nudzi - brzmienie jest spójne, instrumenty ze sobą świetnie współpracują, nawet taki głupi krowi dzwonek nadaje poczynaniom większej świeżości. Gitara zadziorna Ale najlepsza w tej wersji jest partia - sfuzzowanych! - skrzypiec, przebiegająca absolutnie wbrew typowym dla Skaldów gładkościom. To chyba moja ulubiona partia skrzypiec w dyskografii tego zespołu. Niech to trwa! O, już zakończenie? No nic, trzeba włączyć jeszcze raz.

Co to był za zespół, meine Damen und Heidelbeeren, co to był za zespół!

Link, stosowny link:





środa, 5 listopada 2025

SKALDOWIE - Wszystkim zakochanym

Jak owoc chłodna w mych ramionach
Ty najpiękniejsza wśród jesieni

Wszystkim zakochanym
SKALDOWIE                                                             
              
1973

gatunek: art rock, rock progresywny, pop, folk-rock
najlepsze piosenki: Wolne są kwiaty na łące, Zaśnij słoneczko i Kolorowe szare dni
najlepsze momenty: perkusja w wyżej wymienionych utworach, refren Księżyca we włosach

Kolorowe szare dni * Łagodne światło twoich oczu [wesja radiowa jest dla mnie czerwona* Dajcie mi snu godzinę cichą * Wolne są kwiaty na łące * Zabierz sobie wszystko * Tylko muzyka * Wszystkim zakochanym * Zajęczym tropem * Jaskółka * Księżyc we włosy * Basetlo basetlino * Zaśnij słoneczko  [+bonusy]

* * * * i 1/4

To dość znana opowieść, że po wydaniu eklektycznego albumu Ty Andrzej Zieliński postanowił wydawać następne płyty parami: popowa/rockowa (czy też bardziej/mniej ambitna). Co fascynujące, istotnie album Wszystkim zakochanym nagrany został w tym samym dokładnie miesiącu (maj 1972) co słynny Krywań i różnice stylistyczne między nimi nietrudno znaleźć. Ale album niniejszy nie okazał się wcale ani do końca lekki, ani popowy, ani mało ambitny. Tak naprawdę przypomina bardzo poprzednika i nie wiem czy rozziew między najbardziej i mniej udanymi utworami nie jest nawet większy. Ale spokojnie, to n a d a l jest złoty okres Skaldów i - jeśli to możliwe - w najlepszych momentach tego albumu Andrzej Zieliński dosięgnął jako kompozytor jeszcze większych wyżyn niż poprzednio, podejmując np. eksperymenty w łączeniu poszczególnych utworów w większe formy, czasem w sposób namacalny (drugi utwór po prostu płynnie przechodzi w trzeci), a czasem bardziej dyskretny (tytułowa łąka z czwartego utworu zawsze była dla mnie łąką w górach, których kontury zarysowane były przez rozmach utworów sąsiednich). Także na poziomie poszczególnych piosenek nadal wyraźnie się przelewa, Andrzej Zieliński bawi się tonalnością, filuternie żongluje konwencjami i wypuszcza siebie i brata na coraz trudniejsze wyzwania wokalne. Z drugiej strony jednak mam wrażenie, że przez to jest trochę mniej zespołowo (chodzi mi tu oczywiście o współbrzmienia wokalne) a poza tym zespolenie muzyki i tekstów wypada tu nieco gorzej niż na dwóch poprzednich płytach, a gdzieniegdzie w poczynania wkradają się - bardzo jeszcze nieznacznie - elementy niezamierzenie groteskowe lub manieryczne. No ale takie są praktyczne strony niekwestionowanej obfitości, czasem zdarza się trącać o jedną stronę za dużo.  

Album Wszystkim zakochanym zaczyna się jednak wprost genialnie, pierwszych pięć utworów zestawionych jest doskonale, wchodzą między sobą w dialog natury progresywnej, choć ostatni z nich sam w sobie w zasadzie progresywny nie jest (chociaż te kontrasty między stonowanymi zwrotkami a wypiętrzonymi melodycznie refrenami umówmy się też nie są jakoś bardzo popowe). Kolorowe szare dni to jeden z najlepiej zagranych przez zespół utworów w całej historii, Jan Budziaszek jest tu wprost olśniewający wplatając w jazzowy groove swoje charakterystyczne, w pełni rockowe triole. Zawsze też czekam na ten moment kiedy - za drugim razem - rzeczywiście sugestywnie uderzy w pień. (Uczestniczyłem kiedyś w warsztatach teatralnych i tam nauczono mnie, że gdy w tekście pojawia się słowo "okulary", nie powinno się ich pokazywać na nosie gestem dłoni. W muzyce jednak chyba tak to nie działa, to dodatkowe uderzenie "w pień" jest mi bardzo drogie...) Andrzej Zieliński absolutnie dorównuje perkusiście kroku swoimi partiami Hammondowymi, a dodatkowo zwraca uwagę przedziwny, niby modlitewny tekst Tadeusza Śliwiaka, tak bezlitosny dykcyjnie, że śpiewający unisono bracia bezceremonialnie go upraszczają (ja słyszę: jest tylko ten czas O2). W niczym to jednak nie umniejsza rangi tego otwarcia, najwyżej przynosi trochę nieplanowanej radości, rozjaśniającej nieco niestety mętny miks nagrania. Następną w kolejności, znowu zdecydowanie progresywną w swojej naturze piosenkę Łagodne światło twoich oczu (przepiękny tekst!) wolę w wersji radiowej. Różnicę słyszę przede wszystkim w pierwszej, bardziej pastelowej części śpiewanej w trójgłosowej harmonii, te wokale są o wiele lepiej ze sobą stopione a przy okazji miks jest bardziej klarowny. Niezwykle rzadkie dla Skaldów partie fletu (Janusz Muniak) znowu bardzo przybliżają ten utwór do kolorystyki Moody Blues, choć Justin Hayward nigdy nie użyłby takiej barwy gitary elektrycznej w podkładzie (ale tę drugą mógłby zagrać dokładnie tak jak Jerzy Tarsiński!). W wersji płytowej użyta jest w tym miejscu gitara akustyczna i wszystko lepiej stroi, ale jakoś mi nie służy to nieco wolniejsze tempo i ginące w podkładzie harmonie. Jak by nie było, po drugiej zwrotce nagle (choć nie niespodziewanie) złota i pogodna jesień zamienia się w zamieć, przed której nawałem może uratować tylko miłość, w tej części pobrzmiewają już bardziej zespoły Chicago i Blood Sweat & Tears, choć przeszkadzajki wchodzą piętrowo trochę jak w Question wiadomo kogo. Wprost niesamowicie śpiewa Jacek Zieliński (znowu, dla mnie, jeszcze bardziej przekonująco w wersji radiowej) i nagle wszystko się elegijnie uspokaja i organy prowadzą nas do kolejnej progresywnej, przedziwnej zresztą, kompozycji pt. Dajcie mi snu godzinę cichą. Tym razem tekst jest ostry i krwawiący i takie jest też śpiewanie Andrzeja Zielińskiego. Nie wiem czy tutaj lekko nie przeszarżował (a może właśnie nie do końca pewnie zaśpiewał niektóre wysokie frazy), ale zespół gra jak natchniony (znowu, jak na Dworcach, Jacek dołącza na drugiej gitarze), zwłaszcza w tych momentach z motoryką, którą zaprzyjaźniony z tym blogiem Wokalista przyrównał nawet do... Iron Maiden. W trzeciej zwrotce użyta jest niespodziewanie zupełnie nowa melodia, choć na symetrycznych do poprzednich słowach, jako się rzekło - przelewa się... Także ostatnia fraza: wszystkie dni, dni, dni... rozgrywa się na innym niż spodziewane rozwiązaniu tonalnym. Jako całość ten rozbuchany numer nie do końca mnie przekonuje i już nie mogę się doczekać, kiedy z tej grani zejdziemy by spojrzeć na...

Wolne są kwiaty na łące to utwór wprost cudowny, choć na pozór zupełnie nie w stylu Skaldów, no bo jak to tak, bez organów i oparty na dziarskich akordach gitary akustycznej. Trochę to na pierwszy rzut ucha brzmi jak Jethro Tull, ale to wrażenie szybko się rozmywa, bo z całym szacunkiem Jethro nigdy nie miało aż takich trojgłosów i aż takiego perkustisty. Ciekawe kto tu podgrywa na tamburynie, czy Sam pan Jan sobie go nałożył, czy to jednak któryś z braci? Na papierze to nie miało prawa dobrze zagrać, w lewym kanale rozbuchany zestaw a w prawym wiotkie chroboty, ale równowaga jest doskonała i jakimś cudem piosenka dostaje motoryki wręcz obłędnej! A to tylko wyrzutnia do przepięknych partii wokalnych, w których pobrzmiewają echa muzyki dworskiej, dystyngowanej. Solowa partia wokalna Andrzeja Zielińskiego też jest wzruszająca, choć zaskakująco zbolała w tych sielskich okolicznościach... Tym bardziej można jej wierzyć. Piosenka nie trwa nawet półtorej minuty, a jednak mieści sobie wiele podobnych do siebie historii, kiedy nie można odnaleźć się po tak niespodziewanym odrzuceniu w środku lata (lub tylko słonecznego dnia), ze nie wiadomo za bardzo, co z tym zrobić.

Jak wspomniałem, kolejna piosenka pt. Zabierz sobie wszystko stylistycznie wydaje się już nie należeć do sekwencji utworów poprzednich, ale strukturalnie tak. Po pierwsze, melodia znowu się tutaj wykwintnie wypiętrza w refrenach, dając świetny kontrast (a może też jakieś dopełnienie czy komentarz) do poprzedzającej ją miniaturki; po drugie, tekst tej niby typowej Skaldowskiej "piosenki festiwalowej" jest zaskakujący i pobrzmiewają w nim bardzo złowrogie nutki. Jest on jakby odwrotnością łąkowej skargi, tym razem to on dość obcesowo kończy znajomość (i to być może po jednej nocy?) i w tym kontekście do bólu sielskie obrazowanie w zwrotkach, myszka polna i takie tam, same w sobie ocierające się o kicz, nabiera wręcz cynicznego wymiaru. A może to nie było jednak nic poważnego i moje myślenie jest zepsute przez różne piosenki zachodnich pobratymców z zawoalowanymi seksualiami? No bo przecież to "tylko" "nasi" Skaldowie, hę? Bardzo ciekawy numer się z tego zrobił, te wszystkie niedopowiedzenia uczyniły go nagle jedynym w swoim rodzaju, mimo koniec końców niezbyt pamiętnej melodii.

Ale oto już już wracają Skaldowie grzeczni, romantyczni i wytworni. Jeszcze nie było nic między nami, tylko muzyka... Trochę mi ta piosenka wygląda na nieudaną próbę stworzenia kolejnego evergreenu, niby wszystko się zgadza, ale poza fanfarowym otwarciem i zakończeniem mało z tego walczyka zostaje. Na szczęście rozpoczyna się strona B i na winylową scenę wkracza Jacek Zieliński i jego wspaniałe wykonanie utworu tytułowego, znowu operującego sprawdzonymi kontrastami cicho-głośno, intymnie-pompatycznie itd. Podniosły refren jest na granicy przesolenia, ale jej jednak nie przekracza, w czym zasługa i niebywałego panowania Jacka nad interpretacją, i świetnego tekstu łączącego patos z naiwnością. Bardzo pomaga króciutkie przełamanie z fletem, a ja jeszcze z zadowoleniem zauważam krótki melodyczny autocytacik ze Snu dla mojej dziewczyny, podoba mi się taka ciągłość tego zakochania, niech się darzy!

I oto nowe zaskoczenie z folkowych stron: piosenka Zajęczym tropem. Bardzo lubię, ale mam tu duże zastrzeżenia do tekstu Agnieszki Osieckiej. Był on pierwszy, więc to trochę nie jej wina, że Andrzejowi wyszła tak malownicza melodia. No właśnie, gdyby to był tekst Moczulskiego, to pewnie pogłębiłby tę malowniczość, a tak wyszła z tego po prostu stylizacja, ten tekst nie prowadzi mnie do wspomnianych w nim w krain tylko pokazuje na siebie i mówi: "patrzcie jaki jestem zgrabny". Nie w całości, oczywiście, momenty poetycko-ewokacyjne jak najbardziej są: w tych deszczach wiosennych jak perła/od morza aż po Gerlach, ale te wątki z kozą i narkozą nadają piosence, w mojej ocenie, niepotrzebnej przaśności. Na szczęście na tej płycie znajdziemy jeszcze o wiele bardziej trafny tekst Osieckiej.

Zanim jednak o nim, możemy wsłuchać się w kolejną pieśń bazującą na kontrastach w ekspresji. Jaskółka (do wiersza Wisławy Szymborskiej) ciekawie wpisuje się w kalejdoskop ustawień damsko-męskich ze strony A. Z całym szacunkiem do Autorki tekstu, zupełnie się w nim nie odnajduję (poza fajną linijką o wskazówce bez minut) i tylko chłodno zauważę, że gorąca wokalna interpretacja Kompozytora bardzo dobrze oddaje jego zawiłości (powraca do mnie tutaj pytanie, co się zatem nie udało w Godzinie cichej...) Dobrze, że szalejąca w górze partia Andrzeja tonowana jest przez beznamiętną wokalizę Jacka w dołach. Ale już lepiej przejdźmy do piosenki Księżyc we włosy i kolejnego pseudomiłosnego obrazka, tym razem z drugiej strony strony poezji, bo zahaczającej o zwyczajność, czy nawet naturalizm (co za genialne przedstawienie postaci: taka dziewczyna, co pachnie mydlinami...) Jaki ten tekst aktualny, jaki życiowy! No i jak wspaniale zilustrowany muzyką, kolejny Skaldowski majstersztyk. To zupełnie inny kontrast niż tylko muzyczne piano-forte, tutaj mamy do czynienia z zestawieniem rozczarowującego realizmu w zwrotkach i naiwnego eskapistycznego idealizmu w refrenach. I co najgorsze, zaślepienie tu wygrywa, bo te refreny są porywające! Co za ogień w bębnach i gitarze, która ponownie (tak jak na płycie Od wschodu do zachodu słońca) stylowo nawiązuje do Hey Joe... No i te Hammondy, najpierw w zwykłym rejestrze, ale w drugiej wolcie refrenu przelewające się w efekcie Leslie. A nad tym wszystkim góruje królewski Skaldowy trójgłos i to zbudowany piętrowo chyba z dwoma falsetami w górze, wiadomo, że najwyższą partię śpiewa Andrzej, ale Konrad też chyba przynajmniej zaczyna falsetem swoją zawsze najtrudniejszą do wygrania harmonię środkową. Już dawno zauważyłem, że zespoły dobrze śpiewające w harmoniach (takie jak Beatlesi, Hollies i Moody Blues) jakoś naturalnie z biegiem lat przechodzą w coraz wyższe rejestry, przynajmniej do czasu, gdy się nie zmieni skład, nie rozpadną się lub im te falsety nie sflaczeją. Na szczęście refreny są w tej piosence tylko dwa, a zwrotki trzy i do tego ostatnia zakończona długą improwizacją wokalną Andrzeja, co oznacza, że absolutnie się te złociste trójgłosy nie nudzą i zapraszają, by do nich powrócić. Te wybuchy harmonii są jednym z najlepszych momentów wokalnych Skaldów, a przecież konkurencja jest niebywała. Wspaniale, ja westchnę!

A to jeszcze nie koniec płyty! Nagle z tych zaułków portowo-zakazanych przenosimy się na Podhale i to w okresie zdecydowanie Świątecznym. Tak autentycznej góralszczyzny (ze stylowo niestrojącymi skrzypeczkami) jeszcze w dyskografii nie było i piosenka balansuje na granicy cepelii, ale mnie wciąga i to wciąga z przytupem. Piosenka Basetlo, basetlino nie ma tradycyjnej struktury zwrotka-refren, najpierw mamy tu dwie podwójne zwrotki poprzetykane skrzypeczkowym temacikiem, z tym że za drugim razem zwrotki śpiewane są w wyższej o cały ton tonacji, co prowadzi z kolei do kulminacji podwyższonej o jeszcze jeden cały ton już z zupełnie nową melodią. Naszpikowany Zakopiańszczyzną tekst Ernesta Brylla nie jest ani sielski, ani tęskny, a w tym biesiadnym czy nawet pijackim kontekście linijka będziemy wam zwiastować o Królestwie Chrystusa brzmi mi właściwie jednoznacznie ironicznie i trochę nie wiem, co mam z nią zrobić. Jakoś się z nią układam, bo to przecież nadal "tylko" "nasi" Skaldowie, hę? Ale niespokojna nutka pozostaje mimo niesamowitych trioli Jana Budziaszka w wyciszeniu.

Na zakończenie dostajemy jeszcze jeden klejnocik bez drugiego dna i obrazek z jeszcze innej części Polski, bo przepiękny tekst Leszka Aleksandra Moczulskiego przywołuje zapach mazurskich jezior tak samo dobrze jak najlepsza (dla mnie) książka o Panu Samochodziku. I tutaj wolę wersję radiową piosenki Zaśnij, słoneczko, choć różnice są naprawdę nieznaczne. Może lepiej pasuje mi miks, a może to tylko prawo pierwosłuchu (oczywiście poznałem ten utwór na kasecie Ballady). W wersji studyjnej pełniej brzmi orkiestra, za to w wersji radiowej piosenka zagrana jest odrobinę szybciej i o wiele lepiej mi się klei, co ciekawe w słowie "fala" Andrzej Zieliński używa w niej archaicznego alofonu głoski /l/ i wychodzi z tego trochę [falja]. W obu wersjach wokalista trochę zmaga się z najniższymi nutami, ale nie ma to najmniejszego znaczenia, bo - jeszcze raz to słowo - mistrzowskie połączenie melodii, tekstu i aranżacji daje efekt tak wzruszający, że trudno się oprzeć czarowi tej leciutkiej kołysanki, a nienachalne pozdrowienie w ostatniej linijce to już zupełny total, jak to się mówiło na przełomie lat 90-tych i dwutysięcznych, kiedy poznałem tę piosenkę. I do tej pory nie przestałem się nią zachwycać.

Tak, to są nadal klasyczni Skaldowie w pełni sił twórczych i wykonawczych. I na razie możemy być jeszcze spokojni, bo zaraz będzie Krywań, tylko gdzieś tam, na dalszym planie, między wierszami piosenki Tylko muzyka, pobrzękuje leciutko pytanie o to, co będzie dalej, bo przecież nawet z najwyższej góry trzeba będzie w końcu zejść.

Jak zawsze, link do wydania Kameleona, z jedenastoma nagraniami dodatkowymi:






 

wtorek, 4 listopada 2025

SKALDOWIE - Ty

Tłam, tłi, tabudibudi

Ty
SKALDOWIE                                                             
              
1970

gatunek: baroque pop, art rock, rock progresywny
najlepsze piosenki: Coraz większe oczekiwanie, Na wszystkich dworcach świata, Zwariowane koło
najlepsze momenty: harmonie w refrenie tytułowego, jazzowe przełamanie w 2-1-0, sekcja i wielogłosy w Dworcach i wiele innych

Zwariowane koło *  Dwa - jeden - zero - start * Póki ludzie się kochają * Coraz większe oczekiwanie * Hymn kolejarzy wąskotorowych * Narodził się człowiek * Ty * Na wszystkich dworcach świata * Ostatnia scena * Epilog

* * * * i 1/2

Zwykłem opowiadać, że to mój ulubiony album Skaldów, ale dziś tego zdania nie podtrzymam. Chodziło mi głównie o to, że dwie-trzy (jeden-zero, hehe) piosenki z Ty stawiam wyżej niż cokolwiek z Wschodu do zachodu, ale to w sumie moje prywatne sprawy i co Państwu z tego. Patrząc bardziej całościowo, albo bardziej z oddali (co nie ma zresztą nic wspólnego z tzw. "obiektywizmem") muszę przyznać, że poprzedni album jest o wiele bardziej spójny zarówno pod względem stylistycznym jak i pod względem (subiektywnej) wartości artystycznej poszczególnych utworów. Prywatnie (nie posłowi!), dwóch utworów z tej płyty nie słucham w ogóle i trochę drżałem, czy któryś z nich nie objawi się mi dziś jako niebieski. Tak źle na szczęście się nie stało, ale różnica między kawałkami niebosiężnymi a tylko ziemskimi jest tu dla mnie mimo wszystko zbyt duża bym ją pominął. I nie chodzi tu absolutnie o wyraźne wahnięcie spraw w kierunku popu. Na Wschodzie stricte popowa była w zasadzie tylko Zawieja, ale jakiż to był pop! Tutaj zaś... no, czasami to tylko wikary.

Przede wszystkim jednak na... (jak to odmienić , na Tym? na Tobie???) ...albumie niniejszym mamy do czynienia z trzema utworami bliskimi dość konałości, przynajmniej w moich osobistych rozstawach osi. Sprawy dziarsko rozpoczyna Zwariowane koło. Poświęciłem mu kilka zdań w poprzednim wejściu, nie pamiętając że wersja "niemiecka" rozpoczyna też bardzo zacny album (wyd. Kameleon oczywiście) pt. Lost Progressive Sessions, też trzeba będzie go pokrótce opisać. Przez wiele lat nie mogłem się zdecydować, którą wersję Koła wolę (wołam... dołem... polem...), teraz wyraźnie bliżej mi do tej nagranej w NRD - jest ona po prostu nieco bardziej... zwariowana, zwichrowana czy rozbuchana, zwłaszcza jeśli chodzi o pełne rozmachu i trochę może efekciarskie ale w dobrej sprawie partie Hammondów. Tutaj wszystko jest bardziej zwarte, wokale kończą swoje trójgłosowe frazy szybciej i wszystko wybucha dopiero w rozpędzonej i szaleńczej końcówce... To też dobrze! Ale też mówi mi to coś o całej płycie. Niewątpliwie, jak dla mnie, Andrzej Zieliński pozostaje na Ty geniuszem, ale może trochę gorzej tym razem rozmieścił proporcje składników w swoich czarownych miksturach. A może tylko "inaczej" a nie "gorzej"? Nie disputandujemy przecież tu o żadnych The Gustibus, hę?

Co ciekawe, "polska" wersja utworu 2-1-0-start (zawsze mnie to zastanawiało dlaczego nie ma tej trójki w tytule, dobry patent, może też tak będę przez chwilę pisał, z przednimi niedopowiedzeniami...) się mi lepsza niż "niemiecka". Prostu Jacek tu swoją niezwykle trudną i wymagającą partię zaśpiewał bardziej precyzyjnie, większe - jak byśmy dziś powiedzieli - sfokusowanie zespołu bardziej służy poczynaniom, a gresywna interpretacja bardziej uwypukla ciekawy przekaz. Trzecim utworze (no, już starczy tego...) pojawia się pierwszy skok jakościowy, no ale nie można przecież przez cały czas szastać utworami na pięć gwiazdek... No tak, Póki ludzie się kochają zdecydowanie pięciu gwiazdek nie sięga, melodia nie jest jakoś niezmiernie wyrazista, a chyba za głośne gdzieniegdzie trąbki (powracający mój - i chyba nie tylko mój - problem ze Skaldami) dodatkowo rozpraszają moją uwagę. Ale mimo wszystko nie skreślałbym zupełnie tej piosenki, orkiestra w tle zawieszona jest trochę jak melotron, no i przede wszystkim w refrenach powraca momentami to nieuchwytne poczucie niebywale trafionego tonu, zwłaszcza gdy do głosu Andrzeja dochodzi - w jakimś rozwidleniu melodii - harmonia Jacka Zielińskiego.

Absolutnie nic mi nie przeszkadza i nie rozprasza podczas obcowania z kolejną na płycie piosenką (przechodzącą w nieledwy opus!) pt. Coraz większe oczekiwanie, która - na przemian z paroma innymi - bywa moim ulubionym utworem zespołu Skaldowie. Mamy tu do czynienia z kolejnym majstersztykiem i melodyki, i - zwłaszcza - aranżacji, orkiestracje są tu bowiem niezwykle rozbuchane, a mimo wszystko jakimś cudem (to dobre słowo) nie przytłaczają aksamitnego śpiewu najpierw braci unisono w zwrotkach (czasem mi się wręcz wydaje, że to podwojony wokal Jacka, tak są stopione) a potem efektownych trójgłosów w refrenach. Gdy cichną wielogłosy, do głosu w refrenie dochodzą przepiękne waltornie, nieco "westernowe" w tym do tej pory do cna polskim krajobrazie sonicznym wręcz pachnącym rozkwitającymi jabłoniami, a w następnych sekundach Andrzej dubluje głos Jacka tym razem w oktawie, falsetem, dodając do tego już dotąd zapierającego dech pejzażu jeszcze więcej słońca. Po drugim refrenie widnokrąg jeszcze bardziej rozszerza się, kołysze się i pęcznieje za sprawą partii chóru męskiego, która zdaje się przesądzać o tym, że tytułowe oczekiwanie spełni się w kolejnych dniach tej wiosny. Ostatnia zwrotka i ostatni refren stawiają kropkę nad i: coraz bardziej błękitne jest niebo, wśród podmuchów ciepłego wiatru przytarganego przez leciutkie rwane frazy smyczków. Jakże czujnie gra tu Jan Budziaszek, który dokłada swoje trzy grosze do czułości. I choć w ostatnim refrenie echo nadal nie chce uwierzyć, że wołasz, krótka ale niezwykle wyrafinowana partia fortepianu w wyciszeniu zapewnia, że płocha tęsknota się wypełniła i można szukać głębi i znosić ciosy od życia, o których będzie mowa w utworach kolejnych (odpowiednio w ty(tułowym) i Na wszystkich dworcach świata). Wiele razy już zdołało mi się napisać, że Skaldowie osiągnęli jakąś niebywałą jedność w połączeniu kompozycji, tekstu, stylistyki i wykonania, ale w tym utworze przeszli samych siebie. O ile przy okazji poprzedniej płyty cisnęło mi się na palce klawiatury słowo: "mistrzostwo", to tutaj napiszę: "arcydzieło".

Kolejny utwór mądrze wyrywa nas z błogiego patosu. O, jest bardzo "kolejny", bo w sposób wiotki i niezobowiązujący traktuje o kolejkach wąskoto, wąskoto, wąskotorowych. Autorem świetnego tekstu jest oczywiście Wojciech Młynarski, który powtarza tu zwycięski trop językowy z piosenki o prześlicznej wio, wiolo... mruży oczko i szczerzy zęby w zupełnie nieironicznym uśmiechu. Andrzej Zieliński idzie mu w sukurs proponując wyjątkowo pogodną melodię z niespodziewanymi przełamaniami w metrum (Jan Budziaszek znowu - jak w 2-1-0 - może tu przez chwilę pograć jazz i wydaje się być tym niezwykle uszczęśliwiony) i ciekawym łącznikiem gitarowym. Wojciech Młynarski jest też autorem przepięknej piosenki Ty-tułowej (tak, wiem, jedną przeskoczyliśmy), zupełnie innej w nastroju i traktującej, jak to często bywa u tego autora, o sprawach najważniejszych bez przygniatania słowem, już bardziej przy słowem czarowaniu. Gdy po raz pierwszy usłyszałem ten tekst, miałem lat 21 i nie mogłem się zgodzić na jego, nie wiem, domowość? Może nawet "kontrolowaną przaśność"? A może tylko przeszkadzała mi deklamowana (po co? pytam nawet dziś) ostatnia zwrotka. Dziś, w wieku lat 49, sprawy mi się nad głową i w głowie zasklepiły i kupuję ten tekst bez większych problemów, napisane to jest niezwykle kunsztownie, a do tego spotęgowane to jest poczuciem, że tak niby prosto i domowo namalowany świat jest już niestety w głębokim odwrocie. Pod względem muzycznym też jest obficie, progresja w zwrotce jest absolutnie nieintuicyjna, a przecież cala piosenka jest niezwykle śpiewna, no a dwugłosy w refrenie są naprawdę pierwszorzędne (rzadka to sytuacja, gdy głos Jacka góruje nad Andrzejowym). No i to wyciszenie... Poznałem ten utwór w wersji radiowej (jest na Antologii), gdzie Andrzejowi zdarzało się śpiewać byłaś, jeste[ź] i będziesz, w kontraście do krystalicznie warszawskiego Jackowego jeste[ś], zresztą w wersji płytowej też to trochę słychać. No ale przede wszystkim w tej kodzie występuje zawadiacki zaśpiew Jacka Zielińskiego TŁAM TŁI TABUDIBUDI! Co to w ogóle ma być pytam, parskając pod nosem śmiechem, niesłychanie to wyraziste i niezapomniane, super.

Ale kolejny (też w podwójnym tego słowa znaczeniu, bo tym razem o poważniejszym pociągu) utwór Na wszystkich dworcach świata jest jeszcze lepszy i też bywa tym jednym u mnie z najlepszych w ogóle. O, tu już nie ma żadnego popu, jest wręcz bezlitosny rockowy łomot, choć łomot kontrolowany, krajobrazowy i oczywiście ścierający się z "ładnością" melodyczną i harmoniczną. Chyba sam nie wpadłem na to, że sekcja Budziaszek-Ratyński imituje tu z wydatną pomocą gitarzysty Tarsińskiego stukot pociągu, pod każdym kołem żelazna belka, teraz tego nie mogę nie usłyszeć i się nie zachwycić, za każdym razem. Ale na ten rytmiczny kontur nałożone jest uporczywe ostinato drugiej gitary (i to granej przez nie kogo innego jak Jacka Zielińskiego), rozległe i zbolałe, obłożone jakimś stylowym przesterem. Jacek gra ten motyw - z przerwami na refreny, czy czym to jest - przez całe sześć minut i tylko w paru miejscach zmienia jego melodię, paradne! (O, lećmy zobaczyć, w których to sekundach, powie pan, panie Lostkordzie? Nie ma mowy, drodzy pasażerowie tego bloga!). A na to wszystko nałożona jest kolejna cudowna melodia Andrzeja Zielińskiego, tęskna i dobitna w zwrotkach, z podhalańskimi powiewami, wchodząca w przepiękne dwugłosy (znowu głos Jacka w górze!) i okraszona trójgłosową wokalizą tym razem pożyczoną z partii organów w zacnej piosence Gimme Some Lovin' groupy Spencer Davis Group. Część refrenowa/środkowa jest - z kolei - dziwnie zagmatwana i niemal bezradna, dopóki nie przychodzi z ulgą z pozoru idiotyczne rozwiązanie: na wszystkich czekam dworcach świa-aata-aaa-aaa... (cudowne są te sharmonizowane melizmaty!) Uff, można głębiej odetchnąć razem ze stukoczącymi złączeniami torów i wsłuchać się w wirtuozerskie sola najpierw Hammondów a potem gitary basowej. Teraz już wiemy na pewno, że na którymś z tych dworców się spotkamy! I znowu, jaki przepiękny jest ten tekst Leszka Aleksandra - tym razem zdawkowy, choć nadal malowniczy, świetnie osadzony w meandrach melodii, dokładający drew do parowego pieca emocji w lokomotywie. Jak wielokrotnie wspominałem, nie jestem absolutnie osobą "wizyjną", ale w tym przypadku bez najmniejszego trudu potrafię wyobrazić sobie wszystkie opisywane tu miejsca, i te "prawdziwe" z tego świata, i te "nierealne" z porządku uczuć czy nawet z porządku zaświatów. No i znowu muszę z przykrością napisać, że po dokładnie 55 latach od wydania tego utworu jest dla mnie absolutnie jasne, że tym pociągiem tak daleko odjechała nie tylko mityczna ONA, ale też świat dawnych dworców, przekopów, wiaduktów i zachwyceń. Nie doceniałem kiedyś roli muzyki, a teraz jestem bardzo wdzięczny, że ma ona nośność i przynajmniej przejściową moc przywracania tamtych obrazów, stanów ducha, tęsknot i nadziei. I to nie chodzi o wsteczność, analogowość, "wintydżowość" i inne sprawky - gdzie są nowi artyści, którzy potrafią tak doskonale opowiadać o miejscach na pograniczu światów? Gdzie?

Utwór Ostatnia scena jest utworem "kolejnym" na sposób upiorny, bo - choć słowo "pociąg" się ani razu nie pojawia w tekście - opowiada o śmierci Zbigniewa Cybulskiego na dworcu we Wrocławia. Jakiż dziwny ten tekst Śliwiaka - w powietrzu wisiał kwaśny dym/ i świt się dźwigał z mokrej pleśni... Mocne i mało Skaldowskie. Wiele osób ma problem z tym utworem, ja chyba też, choć trudno mi określić co jest nie tak, oprócz na pewno zbyt natarczywych trąbek. Może proporcje między rozmachem i esencją się tu nie zgadzają? Trudno mi tu ostatecznie zdecydować, bo utwór niewątpliwie trafia w pożądany i nakreślony przez tekst ton emocjonalny i wszystkie ostre jak brzytwa kontrasty i "nieładności" są tu zamierzone i chyba potrzebne. Jak by nie było, dźwięk przejeżdżającego pociągu, który łączy niniejszy utwór z Epilogiem jest tu absolutnie wstrząsający - a za nim cała miniaturka. O tak, tutaj Andrzej Zieliński nie powtórzył patentu z poprzedniej płyty, gdzie trzeba było dobrze się wsłuchać w obie brzegówki, żeby dostrzec niewielkie różnice między (inradą) a (finałem). Tutaj klamra założona została w sposób o wiele bardziej dojrzały - mimo że pod względem stricte muzycznym crescendo Koła jest do crescenda Epilogu bardzo podobne, to jednak w kontekście Ostatniej sceny nietrudno dostrzec ogromną zmianę nastroju. Koło było rzeczywiście zwariowane, radosne, zachwycone tymi zmianami między południem a wieczorem, gotowe stawić czoła temu rozgardiaszowi bytu i nad nim zapanować. Po Epilogu wiemy już, że to niemożliwe, choć na szczęście w tej kakofonii nadal można usłyszeć śmiechy, może już nie beztroskie, ale całkiem budujące.

No i jest jeszcze w zestawie utwór mnie najmniej przekonujący, Narodził się człowiek. Wiem, że jest on generalnie lubiany, ale mi on bardzo w sumie przypomina Dwadzieścia minut po północy, taki trochę patos bez pokrycia, mimo niewątpliwie pięknego tekstu. Nie siedzi mi też ten utwór w całości, parę szczegółów mnie drażni (no, dziecko za głośne w miksie), ale z drugiej strony nie jest na pewno okropny, więc większego problemu nie stanowi.

Zastanawiałem się czy na pewno uzasadnione będą tu aż cztery i pół gwiazdki, ale wysokości na tej płycie są tak wielkie, że niskości się zacierają. Piękna też  jest ta wiosenno-leśna okładka, ze zdjęciem przedstawiającym zespół w drodze powrotnej po koncercie w Olszynie, jak opowiedział mi osobiście Maestro przez koncertem Skaldów na festynie w Budzyniu, gdzie to po raz jedyny w życie nakładano mi frytki na tackę gołymi rękami. Warto posłuchać, Wisło posłuchać i Dunajo posłuchać!

Jak zwykle link do wydania Kameleona:




poniedziałek, 3 listopada 2025

SKALDOWIE - Od wschodu do zachodu słońca

Cień pochylony bólem

Od wschodu do zachodu słońca
SKALDOWIE                                                             
              
1970

gatunek: baroque pop,  art rock, rock, fusion
najlepsze piosenki: co tytuł, to klasyk (ale moja ulubiona w bonusach!)
najlepsze momenty: refren Nadejdziesz od strony mórz, zakończenie Nadejdziesz...,  fortepian i wokale w Zawiei i wiele innych

Sarabanda (intrada)Od wschodu do zachodu słońca *  Katastrofa * Czasem kochać chcesz * Mateusz IV * Prawo Izaaka Newtona * Nadejdziesz od strony mórz * Cisza krzyczy * Sarabanda (finał) [+ ważne bonusy]

* * * * *

Pomiędzy tym i poprzednim (a przecież absolutnie niegłupim) longplayem Skaldów dokonuje się chyba największy skok jakościowy w całej dyskografii. Wpłynęło na to wiele czynników, ale chyba najważniejszym była wizyta Skaldów w Stanach, na jakieś pół roku przed nagrywaniem niniejszego materiału. Nie chodzi nawet o to, że osłuchali się tam z najnowszymi nowinkami w rockowym światku, ale głównie o to, że przywieźli sobie stamtąd nowe instrumenty na czele z organami Hammonda. I nie da się nie zauważyć tej różnicy w brzmieniu (a także, szczęśliwie, w realizacji). Ja akurat jestem zdania, że nawet z instrumentów średniej jakości można swobodnie wytworzyć tzw. magię i wcześniejsze albumy Skaldów są tego dobitnym przykładem. Nie da się jednak zaprzeczyć, że brzmią one wysoce staroświecko, a nie dla wszystkich jest to komplement. Tutaj zaś mamy do czynienia, hehe, z brzmieniem w i n t y d ż o w y m. I to jak!

Jasne, jakość kompozycji też poszła w górę, to już naprawdę przestają być tylko (i aż) zwykłe piosenki, choć na szczęście Andrzej Zieliński absolutnie nie stracił swojego zmysłu melodycznego i nawet w najbardziej rozbuchanych formalnie fragmentach tej płyty nadal jest dużo przebojowości i to w najbardziej szlachetnym znaczeniu tego słowa. Co ważne, po raz pierwszy w historii Skaldów utwory  wyraźnie układają się tu w przekonującą całość i nie wynika to bynajmniej tylko z nieco łopatologicznie założonej przez zespół klamry w postaci dwóch Saraband. Nie nie, Skaldowie utrafili tu w ze wszech miar satysfakcjonujący i sycący kolor, elegijny i jesienny, niepozbawiony akcentów złowrogich. Tak, trochę wbrew tytułowi, odmalowany z rozmachem świat (dziś powiedziałoby się: "uniwersum") tego albumu wyraźnie bardziej chyli się ku zachodowi słońca, niż pozostaje w blasku wschodu. I niestety to nasza, ludzi, wina.

Tak, bardzo dobre - w większości - są na tej płycie teksty, wszystkie bez wyjątku przydają kompozycjom Andrzeja dodatkowej wyrazistości, choć nie zawsze może wychodzi to tym kompozycjom na dobre. Miejmy to już z głowy: Mateusz IV po latach może jawić się jako utwór nierozmyślnie groteskowy - szkoda, że Skaldowie wyraźnie nauczyli się tylu rzeczy od Moody Blues, a tej jednej nie: melodeklamacje w muzyce rockowej są wysoce ryzykowne! (Chodzi mi tu o egzaltowane parlando Andrzeja Zielińskiego to ja na odpustach, WAM sprzedaję gwiazdy..., bo z kolei początkowa, przechodząca od lewego do prawego kanału, tytułowa aklamacja robi na mnie wielkie wrażenie). Długo musiałem przyzwyczajać się do tego tekstu, ale było warto, bo pod względem muzycznym jest to utwór wyśmienity (ponoć ulubiony utwór Skaldów w rankingu Jana Budziaszka). Poza wyrafinowanymi partiami Hammondów, zwraca uwagę niezwykłe stopienie się wokali braci (w lewej słuchawce Jacek, w prawej Andrzej) w najbardziej ekspresyjnym fragmencie utworu (od ja pomagam... do... jaaaaa!). Także w Zawiei współbrzmienie ich głosów w unisonie (dodatkowo podbitych chórkami w trójgłosowej harmonii) jest wprost doskonałe. Wracając do tekstów, trochę miejscami zbyt zawiły jest chyba protest song Prawo Izaaka Newtona. A tarcze z narysowanym człowiekiem/nie umierają, nie, od kul/kul, które nie zabijają... No mam pewne wątpliwości, czy nie mogło być trochę klarowniej, no ale może taka uroda tego podgatunku. Za to do pozostałych tekstów nie mam uwag, chyba że entuzjastyczne. Katastrofa (Młynarski) - mistrzostwo, poważny przekaz w leciutkiej i podnoszącej na duchu formie; Nadejdziesz... (Moczulski) - piękne, choć budzące grozę obrazowanie, świetnie wyzyskane przez zespół... Podobnie utwór tytułowy (znowu Moczulski) - bardzo zgrabne połączenie wielkiego kalibru poruszanych spraw z pewną płochością i... "Koheletowością"... Najlepszy jest jednak tekst mistrza Tuwima (Zawieja), bolesna tęsknota się wręcz z niego wylewa i bardzo dobrze, że zespół akurat ten utwór wykonał najlżej ze wszystkich tu zebranych (plastyczna partia fortepianu - cudo!), bo można się jakoś łudzić, że on ją jednak dogoni...

No właśnie, wykonania, kolejny siedmiomilowy krok. Jakże oni się tu rozegrali! Hammondy brata Andrzeja to klasa sama w sobie, absolutne mistrzostwo panowania nad instrumentem. Gitara nadal mocno treblowata, ale na tej płycie już to nie razi, a Jerzy Tarsiński potrafi czasem zaskoczyć całkiem kąśliwą frazą (np. w utworze Cisza krzyczy, w którym najwięcej jest wykonawczego nieskrępowania) albo - w dwóch utworach - Hendriksowskimi przebiegami. Jan Budziaszek, od zawsze finezyjny w swoich zagrywkach, teraz wyraźnie dociążył brzmienie i nikt nie ma już wątpliwości, że Skaldowie grają rocka a nie "muzykę festiwalową". Największą przemianę przeszedł jednak basista Konrad Ratyński, który jak kameleon zmienia sposób gry, żeby jak najlepiej wygrać zmieniające się stylistyki, ale przez cały czas zapewnia solidną podstawę harmoniczną, często jednak wybierając się na niespodziewane przechadzki. Najlepiej słychać to w utworze Nadejdziesz od strony mórz, moim ulubionym na płycie, gdzie i w zwrotkach, i w refrenach właściwie wygrywa sążniste kontrmelodie. W tym utworze zwraca uwagę jeszcze większe - jak dla mnie - niż w innych nasycenie kolorystyczne, istne Moody Blues (and more!). Niezwykle frapująco są tu zaaranżowane wokale, zwłaszcza w refrenie (najpierw olśniewający trójgłos z wprawnym choć ryzykownym falsetem na górze, potem świetny backing zespołu wokalnego Partita), ale też i w codzie. Po rozbudowanym ostatnim refrenie i dopowiedzeniu a jeśli przyjdziesz... na placu boju (tak tak) zostają tylko Hammond i Partita i malowany jest tu niezwykle sugestywny krajobraz po bitwie, krajobraz pięknej krainy rozoranej przez wojskowe buciory.

Co najważniejsze, nadal nikt się tutaj nie popisuje: wszyscy grają na dany utwór, a nie dla wiwatu. Najlepiej słychać to nie tylko we wspomnianym rozbuchanym zakończeniu Cisza krzyczy, ale nawet bardziej w niespodziewanym zakończeniu Czasem kochać chcesz. Swoją drogą dużo na tej płycie niespodziewanych i wyrazistych zakończeń (np. to rozszerzenie stereo na słowie "czule" w Zawiei), ale tutaj - po wyrzuceniu z siebie wątpliwości co do sensu miłości - Jacek (z dochodzącym Andrzejem, napierw dublującym jego partię, potem wchodzącym w kanonie) powtarza linię refrenu oscylując między "aaa" i "lajalalaj", ale zespół za nimi przyspiesza tempo i zagęszcza metrum przechodząc w niesamowicie sycące crescendo z rozbuchany Hammondem, ale też nerwowo rozbieganym wzdłuż gryfu basem. Muszę powtórzyć to słowo, cóż zrobić: mistrzostwo!

To chyba całościowo najlepszy album Skaldów i najlepsza brama do ich świata, gdyby ktoś jakimś cudem nigdy o nich nie słyszał. Wszystko tutaj świetnie zagrało, nawet na okładce: oto ustalił się "klasyczny skład" i nawet tajemnicza dama pokazuje na rozcapierzonych palcach ilu jest teraz muzyków w yyy ansamblu. Dobre mają tu też emploi, nareszcie wyglądają tu (i na zdjęciach w tzw. książeczce) jak prawdziwy zespół z prawdziwego zdarzenia.















Jak zwykle polecam wydanie Kameleonowe, tym razem z bardzo osobistych względów. Mamy tu w bonusach niesamowicie zagraną i zaśpiewaną wersję (ze studia w NRD) utworu Zwariowane koło, który później - w wersji polskiej - będzie ozdobą mojego ukochanego albumu Ty. Niniejsza wersja jest nieco bardziej rozhuśtana, ale to absolutnie nie nie zarzut, wręcz przeciwnie, bardziej rozlane po taktach trójgłosy (no, frazy są po prostu wydłużone, hehe) zbliżają się tu najbardziej w historii do kolorytu harmonii Moody Blues, a w dodatku Andrzej Zieliński po raz pierwszy podjął tu eksperymenty ze sztucznym ingerowaniem w wysokość tonu swojego instrumentu, po prostu wyłączając go z prądu i ponownie włączając - patent rozsławiony niedługo potem na Krywaniu, ale tutaj może i bardziej olśniewający, bo świetnie wpisuje się w doskonały tekst Leszka Aleksandra Moczulskiego o niestabilności spraw. (Gdyby ktoś chciał się wsłuchać, ta partia następuje po kuplecie co dobre w południe/wieczorem już nie). Wiemy co? W tej właśnie wersji to jest chyba mój ulubiony utwór Skaldów, z całym bez ironii szacunkiem do materiału bazowego, któremu bez żadnej wątpliwości przyznaję maksymalną ocenę.

Prrroszsz:

piątek, 24 października 2025

SKALDOWIE - Cała jesteś w skowronkach

Kapelusz przed pocztą zdejm

Cała jesteś w skowronkach
SKALDOWIE                                                             
              
1969

gatunek: baroque pop, big beat, art rock, folk rock
najlepsze piosenki: tytułowa [zwłaszcza w wersji radiowej] oraz Malowany dym
najlepsze momenty: wielogłosy w refrenie Skowronków, dwugłosy w Malowanym dymie, główny wokal w Żeby coś

Malowany dym * Króliczek *  Cała jesteś w skowronkach * Medytacje wiekskiego listonosza * Żeby coś się stało z nami *  * Bas * Wieczór na dworcu w Kansas City * Z kopyta kulig rwie  * Dwadzieścia minut po północy * Prześliczna wiolonczelistka * Jeszcze przed chwilą [+ bonusy]

* * * * 

To była wiosna 1996 roku. Oczywiście już wcześniej, jak każdemu, nawet i mi obiły się o uszy jakieś Skaldowskie nuty. Rok wcześniej, tuż przed maturą, kupiłem sobie zresztą - z powodów wysoce osobistych - kasetę z największymi przebojami zespołu, choć właściwie w tamtym czasie w ogóle nie słuchałem polskiej muzyki. Srodze się przy tym zresztą zawiodłem, bo okazało się, że to były na nowo nagrane wersje z dużą ilością plastikowych syntezatorów - skończyło się na tym, że włączałem sobie tylko dwa utwory, nominalnie zresztą należące do opisywanej płyty. Ale teraz, w pogodne niedzielne popołudnie, natrafiłem w Trójce na audycję redaktora Wasowskiego, w której prezentował - jak się należy od miejsca czterdziestego w górę - wyniki głosowania słuchaczy na najlepszą piosenkę zespołu i z każdą kolejną pozycją na liście coraz szerzej otwierałem oczy ze zdziwienia - a więc TO są Skaldowie? Przypominamy, że - z jednym wyjątkiem - wszystkie piosenki prezentujemy w wersjach radiowych. Parę utworów skrzętnie nagrałem na jakąś wolną kasetę. Kiedy doszło do miejsca pierwszego, zbierałem się już, żeby wyłączyć radio, bo byłem pewien, że wygra - nomen omen - Wiosna. Ale wtedy pan Grzegorz przypomniał, że jest to lista największych przebojów Skaldów  z  l a t  s z e ś ć d z i e s i ą t y c h. Nadstawiłem więc ponownie ucha i... No może nie zamarłem, ale od pierwszych taktów zwrotki podszytej ukochaną wiolonczelą byłem przeszczęśliwy i pełen zachwytu. Toż to prawie tak dobre jak Moody Blues, a może nawet... Na pewno tak samo (w dobrym tego słowa znaczeniu) ewokacyjne, stawiające natychmiast przed oczy duszy obrazy łąk, lasów, pola i miedzy, w mocnych i zdrowych kolorach... Na szczęście, jak to się mówiło u nas w Poznaniu, zdążyłem WDUSIĆ PLAY.

W roku 1996 nie miałem jeszcze kompaktu. Nie miało to większego znaczenia, bo czy to na płytach CD, czy na kasetach, raczej można było wtedy natrafić tylko na Skaldowskie składanki. Na szczęście Skowronki znalazły się w programie i kolejnego bestof-u, i kasety pt. Ballady. Nie tak szybko zauważyłem, że to nie jest dokładnie ta sama wersja, która wcześniej mnie tak zaczarowała i potem musiałem długo na nią czekać (oczywiście jest w bonusach na wydaniu KAMELEONA). Różnice nie są wielkie, najważniejsza jest taka, że wersja studyjna jest oczywiście o wiele lepiej zrealizowana, operuje o wiele większą dynamiką i góruje nad radiową w kwestiach ściśle wykonawczych. Ale dla mnie działało to na jej niekorzyść, choć też bez przesady. W wersji radiowej wokale nie są chyba nałożone na siebie potrójnie tylko podwójnie i w refrenie bracia troszkę nie dociągają kluczowych falsetów, ale to leciutkie niedopracowanie przekłada się na większą swojskość i intymność poczynań. W pierwszej część zwrotki w wersji radiowej gra tylko jedna wiolonczela, a już cała orkiestra od słynnego "fenomenalnego B-molla" jest bardzo wycofana. Najważniejsze dla mnie różnice słychać we fragmentach końcowych. Moim zdaniem w wersji studyjnej wokaliści przesolili zawieszając w tle, pewnie w zamierzeniu ptaszęce "tłiiii...", w wersji radiowej jest tam zwykłe "aaaaa..." O, o - nomen omen - niebo prościej. A w falsetowej kontrmelodii Andrzej (?) wchodzi też na najwyższy dźwięk swojej partii przez półton w wersji studyjnej, a w radiowej bardziej naturalnie po prostu atakuje od razu pożądany dźwięk. Są to różnice bardzo drobne i może jestem stronniczy wobec wersji radiowej tylko na bazie pierwszego przesłuchania, i najpewniej nie ma to wszystko najmniejszego znaczenia, bo sama kompozycja jest po prostu nieziemska i takaż jest aranżacja wielogłosów w refrenie. Czegoś takiego już nigdy potem nikt w Polsce nie zrobił, nawet sami Skaldowie, choć w przyszłości miało nas czekać jeszcze wiele oryginalnych i wysmakowanych harmonii wokalnych z ich strony. Tutaj jednak, podobnie jak w wersji radiowej Snu dla mojej dziewczyny z płyty poprzedniej, utrafili moim zdaniem w coś więcej niż tylko jakieś tam kunsztowne opracowanie: tutaj obrazowanie w tekście i kolorystyka wykonania są w jedności i to współgranie jest niespotykanej urody, oczywiście jeśli ktoś nie ma nic przeciwko falsetom i elementom na pozór "mięczackim". 

Jeszcze jeden utwór na tej płycie dosięga w moim przekonaniu podobnych wysokości, choć z tym jest problem większy, bo ochoczo wykorzystuje on przy tym estetykę góralską, co nie musi być dla wszystkich strawne. Upraszczając, w otwierającym album utworze Malowany dym Andrzej Zieliński sprytnie skontrastował ogniście zagrane zwrotki (zaśpiewane gwarą) z pastelowymi przełamaniami podanymi w czystej polszczyźnie. I jedne, i drugie mają wiele zalet wykonawczych, ale dla mnie najpiękniejsze są tu dwugłosy Andrzeja (główna melodia) i Jacka (dolna harmonia) w częściach środkowych, ponownie znakomicie zespolone z tęsknym tekstem Leszka Aleksandra Moczulskiego. Niestety w tym utworze bardzo archaicznie brzmią treblowate gitary (dopiero zdaje się na następnej płycie Jerzy Tarsiński zagra na instrumencie przywiezionym z Ameryki), najbardziej chyba ich brzmienie razi w introdukcji na organy, skrzypce i właśnie gitarę. Ja to brzmienie mimo wszystko kupuję (choć z trudem), bo jak wiele razy wspominałem mam słabość do "starej muzyki", no i grają tu naprawdę sprawni gitarzyści (na Skowronkach Marka Jamrozego zastąpił Krzysztof Paliwoda), ale zrozumiem jeśli ktoś to odrzuci, tym bardziej, że Malowany dym chyba jest najgorzej zrealizowaną piosenką na całej płycie. Warto jednak przysłuchać się uważniej jak gra sekcja - zwłaszcza basista Ratyński rozwinął skrzydła i tutaj momentami (wejście w ostatnią zwrotkę!) brzmi prawie jak gdyby grał na płycie Revolver, choć w polskich warunkach nie sposób było uzyskać prawdziwie angielskiego dudnienia.

Jeszcze lepiej Konrad Ratyński wypada w trzecim na płycie utworze pt. Medytacje wiejskiego listonosza (tym razem zdaje się bardziej zainspirowany muzyką The Kinks). Ten utwór zna chyba każdy, kto choć trochę interesuje się muzyką rockową (no dobrze, beatową...) Na ten aspekt zwracają zresztą uwagę wszyscy recenzenci - niniejszy album bardziej przypomina "greatest hits" niż zwykłą katalogową pozycję w dyskografii. Rzeczywiście, dużo w tym racji, bo przecież mamy tu jeszcze i Prześliczną wiolonczelistkę, i Kulig, i Wieczór na dworcu w Kansas City, i Króliczka. Radości jest tu zatem co niemiara. Cieszą wątki Beatlesowskie: refren Wiolonczelistki wychodzi z It's Only Love, a zakończenie Króliczka nawiązuje do zakończenia A Hard Day's Night (w wersji ze wspomnianej płyty z re-recordingami mamy tam dosłowny cytat). I te dwa przeboje, a także wspomniany Listonosz, podobają mi się niezmiernie, może dlatego, że oprócz przystępnych melodii mamy w tle jakąś wartość dodaną - czy to zawoalowane odniesienia "dla dorosłych", czy to przełamanie z pociągiem, czy to kolejną porcję nawiązań do klasyki z dwoma kunsztownymi modulacjami w tej samej zwrotce (Prześlicznej wiolonczelistki oczywiście). Tak, ten ostatni utwór, mimo że niby żartobliwy, jest wyraźnie najlepszy z tej piątki, bo pod tym zmruż-oczkiem kryją się chyba jakieś łezki i wcale niefiluterny ból (a jednak) nieodwzajemnienia (o, tutaj gitara w codzie nie brzmi archaicznie, tylko zadziornie i kąśliwie [o ile to nie to samo]). Wiolonczelistka też ma alternatywną wersję radiową, tym razem z rozbuchanymi trąbkami i przesadzonym "lalalala". Brzmi o wiele gorzej niż studyjna i jest o dziwo mniej ognista, ale warto ją poznać dla nieco inaczej przeprowadzonych chórków (w sensie "backing vocals") w refrenie, a i tytułowy instrument brzmi jakoś bardziej przeszywająco w interludiach. Jak by nie było - przepiękny, mądry przebój. (Na marginesie, Króliczek i Listonosz  też mają wersje radiowe, w tym pierwszym trąbki są przesunięte w tło, co jest przesunięciem błogosławionym). Niestety w przypadku Kuligu i Kansas City nie jestem aż tak entuzjastyczny, nie wiem czy stylizacje nie poszły tu za daleko. Na obronę Kuligu mamy jednak kapitalną część środkową, która kończy się czym? Zgadli Państwo: zawieszoną (i to jak!) kwartą, a dodatkowo wyśmienitymi triolami Budziaszka, które pozwalają mi jakość znieść tą papapę... Kansas za to zawsze, jak tu mówią u nas w Poznaniu, skipuję, chyba przez interpretację wokalną. Wiem skądinąd, że niektórzy bardzo cenią, więc po prostu ucieknę z tego dworca na ten i inny z płyty Ty. Jak dla mnie, za mało tu Skaldów w Skaldach.

(Tylko) cztery gwiazdki przyznaję z innego powodu. Nie-przeboje z tej płyty wydają mi się mniej udane niż nie-przeboje z płyty poprzedniej, choć ewidentnych knotów tu na pewno nie ma. No, zaprzyjaźniony z tym blogiem wybitny Wokalista uważa wprawdzie "dziwaczną" piosenkę Żeby coś się stało z nami za "irytującą", ja zaś za nią przepadam, naprawdę. Po pierwsze, tekst mnie autentycznie bawi, po drugie Jacek Zieliński śpiewa to tak stylowo, że aż mnie ciarki przechodzą. Jak on cedzi te słowa w niskich rejestrach (nuda taka że-e-e...), jak kąśliwe jest to [rrr] w Arrrgentynie... Niestety, choć na tej płycie zaznajemy w końcu prawdziwego sterea, ograniczenia studia nie uniosły w tej w zasadzie polifonicznej aranżacji obfitych wokali i mam wrażenie, że poszczególne partie sobie trochę przeszkadzają, a na pewno piosenka zyskałaby bardzo na większej czytelności. Nie wszyscy tu zebrani (uśmiecham się do Ciebie) lubią też piosenkę Bas, mi jakoś udało się z nią po latach zaprzyjaźnić - jest naprawdę świetnie zaśpiewana i zharmonizowana (mam słabość do takich piętrowych harmonii z falsetowym zadaszeniem), a do tego podoba mi się dialog wokali z - nomen omen (to już trzeci w tym tekście) - gitarą basową, to bodaj najlepsza na Skowronkach partia Konrada Ratyńskiego. Problem może być w tym, że to już czwarty w kolejności na tej płycie (z sześciu ogółem) utwór o żartobliwym posmaku. A gdzież to się podziały zwaliste gmachy, niedostępne leśne ambony, senne łąki i tajemnicze młyny?

No niby są w najdłuższym na płycie utworze Dwadzieścia minut po północy, z porządnym tekstem chyba o śmierci. No i w sumie nie wiem dokładnie co mi tu nie pasuje - może pomieszanie chóru męskiego z tymi - znowu - archaicznymi barwami gitar i organów. Może manierystyczna interpretacja wokalna Andrzeja Zielińskiego? (Istnieje wersja koncertowa, w której jego jeszcze bardziej ekspresyjny śpiew zabrzmiał paradoksalnie bardziej swobodnie i naturalnie). Może ten warkot pod koniec? Może brak sensownego rozwiązania zawiązanych w piosence motywów melodycznych? A może po prostu ten numer nie pasuje do pozostałych? Nie wiem, ale zamknęłem się w sobie i na czerwono go nie pokoloruję.

Jest jeszcze, na zakończenie, utwór jedenasty (tylko?), zgrabny duecik Andrzeja i Maryli Rodowicz pt. Jeszcze przed chwilą, oparty na nieco byrdsowskim klangu gitar elektrycznych (chyba mogłyby lepiej stroić, a w wersji radiowej to już w ogóle...) Zakończenie godne całej płyty - lekkie, płoche, słoneczne, ale z małą nutką niedosytu.

Doskonale rozumiem, że Andrzej Zieliński zechciał tym razem sprawdzić się w bardziej przebojowym repertuarze nieco mniejszego kalibru. I zdaję sobie sprawę, że na moją ocenę całości może mieć wpływ przesyt często obecnymi w mediach dźwiękami, choć to też dawno i nieprawda, bo teraz chyba rzadko kto już Skaldów gra (no, ja grałem, gdy miałem szansę). Ale po prostu ogólnie jak dla mnie płyta poprzednia i - o tak! - następna utrafiły w bardziej fortunny i - wbrew wszechobecnym tu evergreenom - może i bardziej ponadczasowy ton. Z drugiej strony na żadnej z tych dwóch płyt nie znalazł się utwór tak... niebosiężny jak Cała jesteś w skowronkach.

I za to ukłony po pas. (Ten, co mizerniał i chudł.)

A nawet - po tysiąc pas!

I jeszcze obowiązkowy link: