Crosby, Stills & Nash
CROSBY, STILLS & NASH
1969
gatunek: folk rock, rock, acoustic rock
najlepsza piosenka: Suite: Judy Blue Eyes
najlepsze momenty: właściwie wszystkie wielogłosy
Suite: Judy Blue Eyes * Marrakesh Express * Guinnevere * You Don't Have to Cry * Pre-Road Downs * Wooden Ships * Lady of the Island * Helplessly Hoping * Long Time Gone * 49 Bye-Byes
* * * * i 1/4
W sierpniu 1994 roku, w 25-tą (dopiero, wtedy!) rocznicę festiwalu Woodstock, jako przystawkę do pierwszej próby jego reaktywacji, TVP wyemitowała słynny film dokumentalny z 1970 roku. Nagrałem sobie z niego na - jak się wtedy mówiło - magnetowid pieśń Suite: Judy Blue Eyes, która zrobiła na mnie kolosalne wrażenie. Z trójki śpiewaków jedynie kompozytor tego właśnie utworu był mi nieznany. Niestety nie był to jeszcze czas, w którym szczególnie łatwo było znaleźć na żądanie taką muzykę na jaką miało się ochotę, więc na nieco szerszą znajomość z tymi dream-telmenami przyszedł dla mnie czas dopiero w XXIw. Wtedy jednak byłem już na zupełnie innym etapie powiedzmy mentalnym. Właśnie w 1994 r., między trzecią i czwartą klasą liceum, kończył się dla mnie powoli ten lelevel psychodelicznego rozwoju [śmiech w "Tylko Rocku"], kiedy to jeszcze jakoś ważne było dla mnie to, co moi szemrani rockowistyczni idole mieli mi do powiedzenia. Dzięki Bogu, nigdy nie wkręciłem się ani w dragi, ani w sumie w żadne inne odnogi hippisowskiej osnowy, choć zawsze sympatyzowałem z przysłowiowymi talerzami od tyłu i oczoniesłychanymi zestawieniami jaskrawych kolorów na ubrankach wykonawców.
Piszę o tym wszystkim dlatego, że jednak formacja (bo przecież nie zespół) Crosby, Stills & Nash, czy to z Youngiem, czy bezsh, w dużym jednak stopniu czerpała właśnie z pozamuzycznych astrali. Czy to przez wrodzony spryt, czy przez nadzwyczaj silne organizmy, żaden z nich nie zatracił się dokumentnie w używkach ani też (chyba) do końca nie wkręcił w jakąś groteskową duchowość typu Chrześcijańskie Bractwo Czcicieli Peyotlu. Na pewno jednak panowie C, S, N i Y byli jednymi z czołowych przedstawicieli mniej groteskowego hippizmu, z którym mimo wszystko - nie ukrywam - mam z biegiem lat coraz większy problem. Właściwie muszę chyba przyznać, że na swoją prywatną modłę obwiniam ruchy kontrkulturowe z drugiej połowy lat 60-tych za - jak by nie było - globalny kryzys wartości, który widzę dzisiaj. Oczywiście nie wyłącznie i sprawa jest złożona i niejednoznaczna, ale musiałem zaznaczyć, że pod względem filozoficznym obecnym tu panom niezbyt kibicuję, a z Grahamem Nashem to prywatnie chyba bym w ogóle nie chciał mieć nic do czynienia.
Po co więc piszę tę reckę, skoro panowie C, S, N i Y mają ze mną tak bardzo pod górkę (czy to ja z nimi)? No bo muzyka na tej (i następnej) płycie bywa w pytę dobra, a momentami doskonała przy wszystkich swoich artystycznych mieliznach. Nie wiem w jakim stopniu piękna muzyka stanowi "saving grace" dla życiowych błędów i w sumie nie mnie to osądzać, ale koło tych wielogłosów mimo wszystko nie potrafię przejść obojętnie.
Bez wątpienia (nie tylko chyba dla mnie) najlepsze piosenki na tej płycie podpisał Stephen Stills. Obdarzony najniższym rejestrem i najmniej oryginalną barwą głosu z całej trójki pofolgował sobie w warstwie instrumentalnej (zagrał na wszystkich instrumentach oprócz bębnów i okazjonalnych gitar akustycznych) i właśnie songwriterskiej. Otwierająca całość wielka słodycz o błękitnych oczach Judy Collins (rzeczywiście, blue jak cholera, Egon!) pozostaje dla mnie najcenniejszym fragmentem albumu, choć mam leciutki problem z tym, że ze wszystkich dostępnych na rynku wersji żadna nie wydaje mi się TĄ. Chyba mimo wszystko wskazałbym na tę z Woodstocku, mimo niedostrojonych gitar S i C i niedociśniętych fraz. Sam kompozytor nieśmiało wspominał o wersji demo (do wglądu na płycie Just Roll Tape). My oczywiście pochylimy się nad wersją albumową, ale od razu muszę zaznaczyć, że akurat tutaj niemałe umiejętności wykonawcze Stephena trochę - moim oczywiście zdaniem - odciągają uwagę od tych (a jednak!) niebiańskich trójgłosów. Ani bas, ani Hammondzik, ani tym bardziej tamburynek nie są tu mi w zasadzie do niczego potrzebne.
Istotnie jest to s u i t a, składająca się z czterech właściwie niezwiązanych ze sobą pod względem melodycznym części. Najdłuższa jest część najbardziej "piosenkowa", ze zwrotkami, refrenami i interludium. Jest ona najmniej poetycka i najbardziej "psychologizująca" ze wszystkich i stanowi przepiękną refleksję nad relacją miłosną z jakiegoś powodu skazaną na rychłe zakończenie. Narrator próbuje ze wszystkich sił zaklinać rzeczywistość odnosząc się do najgłębszych aspektów więzi, a koledzy dośpiewują mu emfatycznie kluczowe frazy. Zwycięski przełom w przeczuwanym kryzysie wydaje się na wyciągnięcie ręki, ale z perspektywy roku czy dwóch od opisywanych zdarzeń wiadomo, że nie nastąpi (Adresatka miała powiedzieć Stillsowi, że "to piękna pieśń, ale dzięki niej mnie nie odzyskasz", ał!) I nagle pieśń wsiąka w jakieś nieprzezroczyste tereny, dla nas dobrze, że niknie tamb, ale dla niego źle, że zaczyna się błaganie: what have you got to lose? Stills zatrzymuje przez chwilę akcję i uderza w bardzo dramatyczne, falsetowe tony zanim zajaśnieje mu tymczasowe rozwiązanie: I'm going to fly away - what have I got to lose... Najwyraźniej jednak ten ruch nie przynosi nikomu żadnej ulgi, zaczyna się teraz dziwna improwizacja na gitarze w niestandardowym stroju, która oczyszcza przedpole dla najpiękniejszej i najbardziej eterycznej części pieśni. Narrator teraz będzie apelował do najbardziej nieuchwytnej, poetyckiej wrażliwości Ukochanej, posługując się okazjonalnie aliteracją i wzywając na pomoc wszystkie ptaki. Pod względem muzycznym wygląda to tak, że każdą z tych trzech czarownych i rozłożystych trzyczęściowych linijek rozpoczyna solo Stills, po czym dołącza do niego Nash i za chwilę Crosby dopełnia harmonii - przeciągają w trójkę ostatni akord i wszyscy dookoła czują, że dzieje się coś niesamowitego (zawsze w tych momentach na koncertach wybuchały brawa). W ostatnim z tych trzech fragmencików Stills wspina się na wyżyny kruchych i zbolałych emocji: lacy lilting lycic, losing love lamenting - (drriang!) - change my life - (drriang!!) - make it right - (drriang!!!), be my laaaay-dy!!! Trochę niezrozumiałe jest dla mnie to, co dzieje się potem, utwór wybucha w radosne skandowane świętowanie ze Stillsem wyśpiewującym głupawe frazy po hiszpańsku... Dziwne to katharsis, może to ostatnia próba przeciągnięcia rzeczywistości na swoją stronę, a może próba pokazania, że nieuchronną porażkę można przyjąć z nie nieszczerym śmiechem na ustach? Jak by nie było, nikt później nigdy czegoś podobnego światu nie przedstawił, Stills zresztą też nie...
Spośród czterech innych podpisanych przez niego piosenek (w tym jednej współtworzonej przez Crosby'ego i kogoś z Jeffersonów) najbardziej wyróżnia się kolejna zbolała ballada (choć zbolała nie na sposób rozpaczliwy): Helplessly Hoping, na pierwszy rzut ucha taki trochę Simon & Garfunkel na trzy głosy, bo Stills powiela tu jedną czy dwie charakterystyczne dla Paula Simona zagrywki na gitarze akustycznej. Przy bardziej wnikliwej analizie utwór objawia się jako trochę mniejszy brat Suity, może przez to, że bardziej konsekwentnie przeprowadzone są tu w tekście eksperymenty z aliteracją. Ale w tekście wyróżnia się jeszcze jedna rzecz, niby prosta ale bardzo skuteczna sztuczka z ukrytymi w słowach liczbami, wzmocniona oczywiście przez nawarstwianie się głosów w harmonii:
They are one person,
They are two (too?) alone,
They are three (free?) together
They are for each other...
They are two (too?) alone,
They are three (free?) together
They are for each other...
Może nienajlepszym pomyłem realizacyjnym było tu wpuszczenie głosów Crosby'ego i Nasha w ekstremalne stereo, ale przynajmniej dokładnie słychać jak Crosby w refrenie dośpiewuje niecharakterystycznym dla siebie barytonem, no a utwór jest po prostu przepięknym studium "nadziei wbrew nadziei". Bardzo lubię ten utwór nie tylko dzięki osobistym konotacjom, ale też dlatego, że dzięki niemu (i poprzedniemu) Stills wypada tu na tle pozostałych miłosnych przepatanów ujmująco krucho i "ludzko", bardzo ocieplając mi te czasami zbyt pstrokate konteksty. Także i kończąca całość piosenka 49 Bye-Byes traktuje o niespełnionej miłości, ale już z pozycji pokonanej i pogodzonej się z losem, choć zawsze otwartej na jakąś dzieję (write if you think of it maybe). Ten utwór dobrze pokazuje pewną słabość naszych tu zgromadzonych gwiazdorów, no bo jednak trochę słychać, że to nie gra p r a w d z i w y zespół, tylko jeden facet sobie tu wszystko sam nałożył, a utwór jest ewidentnie rockowy i takie numery łatwo nie przejdą, Hans. Z drugiej jednak strony wielogłosy mnożą się tutaj i dzielą jak kaskady wody w wodospadzie, chłopaki wykorzystali tu chyba wszystkie możliwe tricki aranżacyjne i produkcyjne, żeby te wielokrotnie ponakładane na siebie głosy jakoś poukładać w sterele, no i tym razem jednak się to udało, bo parę razy mocno w tym utworze zajaśniało.
Dwie kolejne piosenki podpisane przez Stillsa mają już bardziej "programowe" przesłania. Folkowa You Don't Have to Cry jest zaśpiewana po mistrzowsku. To był utwór, który przesądził o powstaniu formacji; jak to muzycy opowiadali przez wiele następnych lat z niesłabnącym zachwytem, Nash po dwóch przesłuchaniach tego co na głosy śpiewali Stills i Crosby, bez trudu dołożył najwyższą harmonię i od razu było wiadomo, że to jest TO. Sama piosenka przez swoją dość płaską, folkową właśnie, osnowę może się łatwo znudzić, ale przecież nikt nie będzie tego słuchał w kółko, hę? Tym bardziej, że utwór nieco protekcjonalnie rozprawia się ze światem korporacyjnym. To już bardziej Wooden Ships (Stills/Crosby) by się do tego nadawały, ale tu mam z tym bardzo przyjemnym skądinąd utworem z niegłupio pacyfistycznym przesłaniem pewien problem: o ile srebrzące się na morzu, wybornie zharmonizowane refreny, bardzo przypadają mi do gustu, o tyle gdy Stills wchodzi w swoje - nawet pewnie wytworne - plumkanie, od razu mi się to nudzi. Ale nie ma co narzekać, bo solówek na tej płycie aż tak dużo znowu nie ma.
Graham Nash, chyba niespodziewanie dla wszystkich, wyrósł na postać nr 2 w tym malowniczym trójkącie. Zadecydowały o tym dwa aspekty. Po pierwsze, to utwory jego autorstwa miały się stać największymi przebojami singlowymi tej supergrupy, co dało zespołowi dużo niejako zewnętrznego paliwa i przydało wolności artystycznej na trudniejsze czasy gdy balonik mitu nie był już tak mocno napompowany. Po drugie jego głos, dość podobny w barwie i skali do głosu Crosby'ego, okazał się bardziej, no tu jedni powiedzieliby "przeszywający", inni - "świdrujący". Sprawiło to, że to jego głos zawsze zamykał harmonię od góry i to jego głos wybierany był do harmonii ze Stillsem w tych nielicznych miejscach, kiedy wystarczył w danym fragmencie zwykły dwugłos. Graham chyba wykorzystał swoją szansę i zrealizował większość z tych marzeń, które pchnęły go do oddzielenia grubą kreską przeszłości w jego zdaniem zaściankowej Anglii. Wprawdzie najbardziej zatwardziali fani grupy trochę podśmiechują się z tego jego popowego sznytu, ale jego rola w tercecie przydała się bardzo do tonowania szalonych poczynań Crosby'ego. Nie tego pewnie się do końca spodziewał, bo to przecież on był tym "nienormalnym" w Hollies, ale tutaj po prostu wydoroślał. Jego - mimo wszystko - bardziej charyzmatyczni koledzy postawili mu też wykonawczą poprzeczkę na tyle wysoko, że pokornie bardzo poprawił intonację.
Na niniejszym albumie Nash wyraźnie zaprezentował się właśnie jako "ten z Hollies", co było naturalną konsekwencją faktu, że dwie najważniejsze ze swoich trzech tutaj piosenek napisał jeszcze dla byłego zespołu. Odrzucenie przez Allana i Tony'ego utworu Marrakesh Express (jeden z ważniejszych powodów jego odejścia) było na pewno grubym błędem, bo utwór jest bardzo słoneczny, wyrazisty i kolorowy i kto wie, czy Hollies aby nie wykonaliby go lepiej, tu trochę mogą razić wszechobecne treble zarówno, wiadomo, w partiach wokalnych, ale też w akompaniamencie. Najładniejsza jest chyba część środkowa tego utworu z ujmującą linijką I've been saving all my money just to take you there... I potem to charakterystyczne, melizmatowe zawieszenie akcji nadal w harmonii: I smell the garden in your ha-a-a-air... Z kolei jeśli chodzi o balladę Lady of the Island, to muszę się zgodzić z chłopakami z Hollies, którzy dyplomatycznie skwitowali tę piosenkę jako "zbyt osobistą". Jest to bowiem właściwie ballada erotyczna i choć nie sposób odmówić jej wdzięku, może istotnie robić wrażenie nieco zbyt bezpośredniej. No ale tak właśnie ta trójeczka (dys)funkcjonowała, nietrudno można znaleźć w necie opowiadania o rywalizacjach w zespole na polach nie tylko artystycznych... Najbardziej nijaka z propozycji Nasha, Pre-Road Downs, to piosenka pop, która udaje rockową, nie ratuje jej w moim pojęciu ani gitara od tyłu, ani te niby siarczyste wokale, do których - przynajmniej jeszcze wtedy - Nash wyraźnie nie miał drygu.
Zostały nam jeszcze dwie piosenki, krańcowo zresztą od siebie różne. Ich autor, David Crosby, jak pamiętamy został niedawno usunięty z The Byrds m.in. za próbę przeforsowania kontrowersyjnej w przekazie piosenki Triad, której tytuł mówi sam za siebie i oczywiście CSN&Y grali ją później na koncertach. Przepiękna skądinąd piosenka Guinnevere jest o wiele bardziej subtelną polemiką z tradycyjnie pojętą moralnością "związkową". Przypomnijmy, że tytułowa (choć jej imię zapisano na płycie z błędem [o jedno "n" za dużo]) Ginewra, żona legendarnego króla Artura, narobiła dużo sy... e, rozgardiaszu wikłając się w romans z rycerzem Lancelotem. Piosenka Crosby'ego, wedle jego własnych słów, opowiada o trzech współczesnych kobietach, które obdarzał uczuciami. Są one w różnych aspektach podobne do mitycznej nomen omen heroiny, np. jedna rysuje na ścianie pentagramy, takie jak ona, jak ona... Ten niefrasobliwy (na szczęście dla piosenki marginalny) okultyzm sympatycznego (zależy pewnie dla kogo) Wąsala trochę psuje mi obraz tej jako się rzekło przepięknej pod względem muzycznym pieśni. Tak jak w przypadku Lady of the Island, w jej nagraniu w ogóle nie wziął udziału Stills, na przestrojonych tajemniczo gitarach zagrał sam kompozytor, natomiast wielowarstwowe wielogłosy pieczołowicie ponakładane przez Davida i Grahama są naprawdę czarowne, zwłaszcza w tych miejscach, gdy wypływają z wyciszenia, ale też w ostatniej zwrotce, w której Nash nakłada wyższe pasmo niż w zwrotkach poprzednich. Kluczową linijkę we shall be free należy pewnie interpretować w duchu zgodnym z tym, co powiedział na słynnej rozprawie sądowej po nalocie w Redlands Keith Richards: We are not old men. We are not worried about petty morals. Na szczęście w samym utworze Crosby'ego nie jest to wprost powiedziane i potrafię docenić jego niewątpliwie urzekającą - mimo tych nieszczęsnych pentagramów - aurę, ale zdecydowanie wolę jak chłopaki pisały o miłości nieodwzajemnionej.
Long Time Gone, druga z wyłącznych kompozycji Crosby'ego na tej płycie jest jego emocjonalnym komentarzem na temat niedawnego (wtedy) zabójstwa Roberta F. Kennedy'ego, choć w samym tekście tak szczegółowego odniesienia nie znajdziemy. Niestety mimo tych wzniosłych i zrozumiałych pobudek nie mogę się jakoś odnaleźć w samej warstwie muzycznej, jest to bowiem kolejny utwór o zdecydowanie rockowym charakterze, z którym aksamitnemu głosowi Davida jest po prostu nie po drodze, mimo że dwoi się tu i troi, żeby zabrzmieć zupełnie nie jak aksamitny on. Na szczęście (!) można łatwo znaleźć w necie niesamowitą wersję zagraną - wolniej i pełniej - już przez pełen skład z Neilem Youngiem z Tomem Jones'em na wokalu (w refrenach solową pałeczkę przejmuje o dziwo Stills) - o tak, Jones potrafił unieść ten straszliwy kontekst i rozanielone spojrzenia Crosby'ego u jego boku zdecydowanie to potwierdzają. Swoją drogą trochę żal mi Crosby'ego, bo jego wokale i to na tej płycie konkretnie, i to w ogóle w kontekście CSN (& Y) często nikną w natłoku wydarzeń. W tej konstelacji przypadły mu zawsze najtrudniejsze w trójgłosach (o ile nie prowadzi się głównej melodii) partie środkowe... W Byrds miał o wiele łatwiej, bo na tle matowych barytonów Clarka, McGuinna i Hillmana zawsze błyszczał, tutaj przyćmiewa go od góry Nash i podcina od dołu też brzytewny Stills...
No i tak na przelatuje ten dziwny album. Istotnie, bardzo zapisał się w historii muzyki popularnej, bo właśnie to rozstawienie czyli baryton + dwa tenory nadało kierunek, w którym wielogłosowe opracowania zaczęły rozwijać się w latach 70-tych, zdecydowanie przechodząc w wyższe rejestry niż te ustalone w opracowaniach Beatlesowskich. Muszę też przyznać, że mimo wszystkich moich osobistych Ale, doceniam pracę jaką Stills, Nash i Crosby wykonali w kierunku nadania swojemu projektowi walorów w jak najmniejszym stopniu egoistycznych i jak najbardziej mimo wszystko zespołowych. Nie dość, że dość swobodnie wymieniali się wokalami, to jeszcze próbowali nadać swojej płycie znamion czegoś więcej niż zbioru przypadkowych piosenek - piosenkę Marrakesh Express zaczyna np. mruczando Crosby'ego w jakimś dziwnym języku, a ostatni utwór (we wczesnych wydaniach albumu) otwiera jego podśpiewywanie fragmentu piosenki niesławnego Roberta Johnsona. I trochę się to nawet udało, album Crosby, Stills & Nash jest artystycznie spójny i przedstawia jakąś swoja wizję świata. Wiadomo, że przy takich charakterkach długo się taka harmonia nie miała prawa utrzymać, ale na razie wszystko wydawało się zmierzać ku świetlanej przyszłości, posrebrzanej jak woda, po której płynęły te drewniane statki..



