piątek, 28 listopada 2025

CROSBY, STILLS & NASH

Fear is the lock and laughter the key to your heart 


Crosby, Stills & Nash
CROSBY, STILLS & NASH                                                          
              
1969

gatunek: folk rock, rock, acoustic rock
najlepsza piosenka: Suite: Judy Blue Eyes
najlepsze momenty: właściwie wszystkie wielogłosy

Suite: Judy Blue Eyes * Marrakesh Express Guinnevere You Don't Have to Cry * Pre-Road Downs * Wooden Ships * Lady of the Island * Helplessly Hoping * Long Time Gone * 49 Bye-Byes

* * * * i 1/4

W sierpniu 1994 roku, w 25-tą (dopiero, wtedy!) rocznicę festiwalu Woodstock, jako przystawkę do pierwszej próby jego reaktywacji, TVP wyemitowała słynny film dokumentalny z 1970 roku. Nagrałem sobie z niego na - jak się wtedy mówiło - magnetowid pieśń Suite: Judy Blue Eyes, która zrobiła na mnie kolosalne wrażenie. Z trójki śpiewaków jedynie kompozytor tego właśnie utworu był mi nieznany. Niestety nie był to jeszcze czas, w którym szczególnie łatwo było znaleźć na żądanie taką muzykę na jaką miało się ochotę, więc na nieco szerszą znajomość z tymi dream-telmenami przyszedł dla mnie czas dopiero w XXIw. Wtedy jednak byłem już na zupełnie innym etapie powiedzmy mentalnym. Właśnie w 1994 r., między trzecią i czwartą klasą liceum, kończył się dla mnie powoli ten lelevel psychodelicznego rozwoju [śmiech w "Tylko Rocku"], kiedy to jeszcze jakoś ważne było dla mnie to, co moi szemrani rockowistyczni idole mieli mi do powiedzenia. Dzięki Bogu, nigdy nie wkręciłem się ani w dragi, ani w sumie w żadne inne odnogi hippisowskiej osnowy, choć zawsze sympatyzowałem z przysłowiowymi talerzami od tyłu i oczoniesłychanymi zestawieniami jaskrawych kolorów na ubrankach wykonawców.

Piszę o tym wszystkim dlatego, że jednak formacja (bo przecież nie zespół) Crosby, Stills & Nash, czy to z Youngiem, czy bezsh, w dużym jednak stopniu czerpała właśnie z pozamuzycznych astrali. Czy to przez wrodzony spryt, czy przez nadzwyczaj silne organizmy, żaden z nich nie zatracił się dokumentnie w używkach ani też (chyba) do końca nie wkręcił w jakąś groteskową duchowość typu Chrześcijańskie Bractwo Czcicieli Peyotlu. Na pewno jednak panowie C, S, N i Y byli jednymi z czołowych przedstawicieli mniej groteskowego hippizmu, z którym mimo wszystko - nie ukrywam - mam z biegiem lat coraz większy problem. Właściwie muszę chyba przyznać, że na swoją prywatną modłę obwiniam ruchy kontrkulturowe z drugiej połowy lat 60-tych za - jak by nie było - globalny kryzys wartości, który widzę dzisiaj. Oczywiście nie wyłącznie i sprawa jest złożona i niejednoznaczna, ale musiałem zaznaczyć, że pod względem filozoficznym obecnym tu panom niezbyt kibicuję, a z Grahamem Nashem to prywatnie chyba bym w ogóle nie chciał mieć nic do czynienia.

Po co więc piszę tę reckę, skoro panowie C, S, N i Y mają ze mną tak bardzo pod górkę (czy to ja z nimi)? No bo muzyka na tej (i następnej) płycie bywa w pytę dobra, a momentami doskonała przy wszystkich swoich artystycznych mieliznach. Nie wiem w jakim stopniu piękna muzyka stanowi "saving grace" dla życiowych błędów i w sumie nie mnie to osądzać, ale koło tych wielogłosów mimo wszystko nie potrafię przejść obojętnie.

Bez wątpienia (nie tylko chyba dla mnie) najlepsze piosenki na tej płycie podpisał Stephen Stills. Obdarzony najniższym rejestrem i najmniej oryginalną barwą głosu z całej trójki pofolgował sobie w warstwie instrumentalnej (zagrał na wszystkich instrumentach oprócz bębnów i okazjonalnych gitar akustycznych) i właśnie songwriterskiej. Otwierająca całość wielka słodycz o błękitnych oczach Judy Collins (rzeczywiście, blue jak cholera, Egon!) pozostaje dla mnie najcenniejszym fragmentem albumu, choć mam leciutki problem z tym, że ze wszystkich dostępnych na rynku wersji żadna nie wydaje mi się TĄ. Chyba mimo wszystko wskazałbym na tę z Woodstocku, mimo niedostrojonych gitar S i C i niedociśniętych fraz. Sam kompozytor nieśmiało wspominał o wersji demo (do wglądu na płycie Just Roll Tape). My oczywiście pochylimy się nad wersją albumową, ale od razu muszę zaznaczyć, że akurat tutaj niemałe umiejętności wykonawcze Stephena trochę - moim oczywiście zdaniem - odciągają uwagę od tych (a jednak!) niebiańskich trójgłosów. Ani bas, ani Hammondzik, ani tym bardziej tamburynek nie są tu mi w zasadzie do niczego potrzebne.

Istotnie jest to s u i t a, składająca się z czterech właściwie niezwiązanych ze sobą pod względem melodycznym części. Najdłuższa jest część najbardziej "piosenkowa", ze zwrotkami, refrenami i interludium. Jest ona najmniej poetycka i najbardziej "psychologizująca" ze wszystkich i stanowi przepiękną refleksję nad relacją miłosną z jakiegoś powodu skazaną na rychłe zakończenie. Narrator próbuje ze wszystkich sił zaklinać rzeczywistość odnosząc się do najgłębszych aspektów więzi, a koledzy dośpiewują mu emfatycznie kluczowe frazy. Zwycięski przełom w przeczuwanym kryzysie wydaje się na wyciągnięcie ręki, ale z perspektywy roku czy dwóch od opisywanych zdarzeń wiadomo, że nie nastąpi (Adresatka miała powiedzieć Stillsowi, że "to piękna pieśń, ale dzięki niej mnie nie odzyskasz", ał!) I nagle pieśń wsiąka w jakieś nieprzezroczyste tereny, dla nas dobrze, że niknie tamb, ale dla niego źle, że zaczyna się błaganie: what have you got to lose? Stills zatrzymuje przez chwilę akcję i uderza w bardzo dramatyczne, falsetowe tony zanim zajaśnieje mu tymczasowe rozwiązanie: I'm going to fly away - what have I got to lose... Najwyraźniej jednak ten ruch nie przynosi nikomu żadnej ulgi, zaczyna się teraz dziwna improwizacja na gitarze w niestandardowym stroju, która oczyszcza przedpole dla najpiękniejszej i najbardziej eterycznej części pieśni. Narrator teraz będzie apelował do najbardziej nieuchwytnej, poetyckiej wrażliwości Ukochanej, posługując się okazjonalnie aliteracją i wzywając na pomoc wszystkie ptaki. Pod względem muzycznym wygląda to tak, że każdą z tych trzech czarownych i rozłożystych trzyczęściowych linijek rozpoczyna solo Stills, po czym dołącza do niego Nash i za chwilę Crosby dopełnia harmonii - przeciągają w trójkę ostatni akord i wszyscy dookoła czują, że dzieje się coś niesamowitego (zawsze w tych momentach na koncertach wybuchały brawa). W ostatnim z tych trzech fragmencików Stills wspina się na wyżyny kruchych i zbolałych emocji: lacy lilting lycic, losing love lamenting - (drriang!) - change my life - (drriang!!) - make it right - (drriang!!!), be my laaaay-dy!!! Trochę niezrozumiałe jest dla mnie to, co dzieje się potem, utwór wybucha w radosne skandowane świętowanie ze Stillsem wyśpiewującym głupawe frazy po hiszpańsku... Dziwne to katharsis, może to ostatnia próba przeciągnięcia rzeczywistości na swoją stronę, a może próba pokazania, że nieuchronną porażkę można przyjąć z nie nieszczerym śmiechem na ustach? Jak by nie było, nikt później nigdy czegoś podobnego światu nie przedstawił, Stills zresztą też nie...

Spośród czterech innych podpisanych przez niego piosenek (w tym jednej współtworzonej przez Crosby'ego i kogoś z Jeffersonów) najbardziej wyróżnia się kolejna zbolała ballada (choć zbolała nie na sposób rozpaczliwy): Helplessly Hoping, na pierwszy rzut ucha taki trochę Simon & Garfunkel na trzy głosy, bo Stills powiela tu jedną czy dwie charakterystyczne dla Paula Simona zagrywki na gitarze akustycznej. Przy bardziej wnikliwej analizie utwór objawia się jako trochę mniejszy brat Suity, może przez to, że bardziej konsekwentnie przeprowadzone są tu w tekście eksperymenty z aliteracją. Ale w tekście wyróżnia się jeszcze jedna rzecz, niby prosta ale bardzo skuteczna sztuczka z ukrytymi w słowach liczbami, wzmocniona oczywiście przez nawarstwianie się głosów w harmonii:

They are one person,
They are two (too?) alone,
They are three (free?) together
They are for each other...

Może nienajlepszym pomyłem realizacyjnym było tu wpuszczenie głosów Crosby'ego i Nasha w ekstremalne stereo, ale przynajmniej dokładnie słychać jak Crosby w refrenie dośpiewuje niecharakterystycznym dla siebie barytonem, no a utwór jest po prostu przepięknym studium "nadziei wbrew nadziei". Bardzo lubię ten utwór nie tylko dzięki osobistym konotacjom, ale też dlatego, że dzięki niemu (i poprzedniemu) Stills wypada tu na tle pozostałych miłosnych przepatanów ujmująco krucho i "ludzko", bardzo ocieplając mi te czasami zbyt pstrokate konteksty. Także i kończąca całość piosenka 49 Bye-Byes traktuje o niespełnionej miłości, ale już z pozycji pokonanej i pogodzonej się z losem, choć zawsze otwartej na jakąś dzieję (write if you think of it maybe). Ten utwór dobrze pokazuje pewną słabość naszych tu zgromadzonych gwiazdorów, no bo jednak trochę słychać, że to nie gra p r a w d z i w y zespół, tylko jeden facet sobie tu wszystko sam nałożył, a utwór jest ewidentnie rockowy i takie numery łatwo nie przejdą, Hans. Z drugiej jednak strony wielogłosy mnożą się tutaj i dzielą jak kaskady wody w wodospadzie, chłopaki wykorzystali tu chyba wszystkie możliwe tricki aranżacyjne i produkcyjne, żeby te wielokrotnie ponakładane na siebie głosy jakoś poukładać w sterele, no i tym razem jednak się to udało, bo parę razy mocno w tym utworze zajaśniało.

Dwie kolejne piosenki podpisane przez Stillsa mają już bardziej "programowe" przesłania. Folkowa You Don't Have to Cry jest zaśpiewana po mistrzowsku. To był utwór, który przesądził o powstaniu formacji; jak to muzycy opowiadali przez wiele następnych lat z niesłabnącym zachwytem, Nash po dwóch przesłuchaniach tego co na głosy śpiewali Stills i Crosby, bez trudu dołożył najwyższą harmonię i od razu było wiadomo, że to jest TO. Sama piosenka przez swoją dość płaską, folkową właśnie, osnowę może się łatwo znudzić, ale przecież nikt nie będzie tego słuchał w kółko, hę? Tym bardziej, że utwór nieco protekcjonalnie rozprawia się ze światem korporacyjnym. To już bardziej Wooden Ships (Stills/Crosby) by się do tego nadawały, ale tu mam z tym bardzo przyjemnym skądinąd utworem z niegłupio pacyfistycznym przesłaniem pewien problem: o ile srebrzące się na morzu, wybornie zharmonizowane refreny, bardzo przypadają mi do gustu, o tyle gdy Stills wchodzi w swoje - nawet pewnie wytworne - plumkanie, od razu mi się to nudzi. Ale nie ma co narzekać, bo solówek na tej płycie aż tak dużo znowu nie ma.

Graham Nash, chyba niespodziewanie dla wszystkich, wyrósł na postać nr 2 w tym malowniczym trójkącie. Zadecydowały o tym dwa aspekty. Po pierwsze, to utwory jego autorstwa miały się stać największymi przebojami singlowymi tej supergrupy, co dało zespołowi dużo niejako zewnętrznego paliwa i przydało wolności artystycznej na trudniejsze czasy gdy balonik mitu nie był już tak mocno napompowany. Po drugie jego głos, dość podobny w barwie i skali do głosu Crosby'ego, okazał się bardziej, no tu jedni powiedzieliby "przeszywający", inni - "świdrujący". Sprawiło to, że to jego głos zawsze zamykał harmonię od góry i to jego głos wybierany był do harmonii ze Stillsem w tych nielicznych miejscach, kiedy wystarczył w danym fragmencie zwykły dwugłos. Graham chyba wykorzystał swoją szansę i zrealizował większość z tych marzeń, które pchnęły go do oddzielenia grubą kreską przeszłości w jego zdaniem zaściankowej Anglii. Wprawdzie najbardziej zatwardziali fani grupy trochę podśmiechują się z tego jego popowego sznytu, ale jego rola w tercecie przydała się bardzo do tonowania szalonych poczynań Crosby'ego. Nie tego pewnie się do końca spodziewał, bo to przecież on był tym "nienormalnym" w Hollies, ale tutaj po prostu wydoroślał. Jego - mimo wszystko - bardziej charyzmatyczni koledzy postawili mu też wykonawczą poprzeczkę na tyle wysoko, że pokornie bardzo poprawił intonację.

Na niniejszym albumie Nash wyraźnie zaprezentował się właśnie jako "ten z Hollies", co było naturalną konsekwencją faktu, że dwie najważniejsze ze swoich trzech tutaj piosenek napisał jeszcze dla byłego zespołu. Odrzucenie przez Allana i Tony'ego utworu Marrakesh Express (jeden z ważniejszych powodów jego odejścia) było na pewno grubym błędem, bo utwór jest bardzo słoneczny, wyrazisty i kolorowy i kto wie, czy Hollies aby nie wykonaliby go lepiej, tu trochę mogą razić wszechobecne treble zarówno, wiadomo,  w partiach wokalnych, ale też w akompaniamencie. Najładniejsza jest chyba część środkowa tego utworu z ujmującą linijką I've been saving all my money just to take you there... I potem to charakterystyczne, melizmatowe zawieszenie akcji nadal w harmonii: I smell the garden in your ha-a-a-air... Z kolei jeśli chodzi o balladę Lady of the Island, to muszę się zgodzić z chłopakami z Hollies, którzy dyplomatycznie skwitowali tę piosenkę jako "zbyt osobistą". Jest to bowiem właściwie ballada erotyczna i choć nie sposób odmówić jej wdzięku, może istotnie robić wrażenie nieco zbyt bezpośredniej. No ale tak właśnie ta trójeczka (dys)funkcjonowała, nietrudno można znaleźć w necie opowiadania o rywalizacjach w zespole na polach nie tylko artystycznych... Najbardziej nijaka z propozycji Nasha, Pre-Road Downs, to piosenka pop, która udaje rockową, nie ratuje jej w moim pojęciu ani gitara od tyłu, ani te niby siarczyste wokale, do których - przynajmniej jeszcze wtedy - Nash wyraźnie nie miał drygu. 

Zostały nam jeszcze dwie piosenki, krańcowo zresztą od siebie różne. Ich autor, David Crosby, jak pamiętamy został niedawno usunięty z The Byrds m.in. za próbę przeforsowania kontrowersyjnej w przekazie piosenki Triad, której tytuł mówi sam za siebie i oczywiście CSN&Y grali ją później na koncertach. Przepiękna skądinąd piosenka Guinnevere jest o wiele bardziej subtelną polemiką z tradycyjnie pojętą moralnością "związkową". Przypomnijmy, że tytułowa (choć jej imię zapisano na płycie z błędem [o jedno "n" za dużo]) Ginewra, żona legendarnego króla Artura, narobiła dużo sy... e, rozgardiaszu wikłając się w romans z rycerzem Lancelotem. Piosenka Crosby'ego, wedle jego własnych słów, opowiada o trzech współczesnych kobietach, które obdarzał uczuciami. Są one w różnych aspektach podobne do mitycznej nomen omen heroiny, np. jedna rysuje na ścianie pentagramy, takie jak ona, jak ona... Ten niefrasobliwy (na szczęście dla piosenki marginalny) okultyzm sympatycznego (zależy pewnie dla kogo) Wąsala trochę psuje mi obraz tej jako się rzekło przepięknej pod względem muzycznym pieśni. Tak jak w przypadku Lady of the Island, w jej nagraniu w ogóle nie wziął udziału Stills, na przestrojonych tajemniczo gitarach zagrał sam kompozytor, natomiast wielowarstwowe wielogłosy pieczołowicie ponakładane przez Davida i Grahama są naprawdę czarowne, zwłaszcza w tych miejscach, gdy wypływają z wyciszenia, ale też w ostatniej zwrotce, w której Nash nakłada wyższe pasmo niż w zwrotkach poprzednich. Kluczową linijkę we shall be free należy pewnie interpretować w duchu zgodnym z tym, co powiedział na słynnej rozprawie sądowej po nalocie w Redlands Keith Richards: We are not old men. We are not worried about petty morals. Na szczęście w samym utworze Crosby'ego nie jest to wprost powiedziane i potrafię docenić jego niewątpliwie urzekającą - mimo tych nieszczęsnych pentagramów - aurę, ale zdecydowanie wolę jak chłopaki pisały o miłości nieodwzajemnionej.

Long Time Gone, druga z wyłącznych kompozycji Crosby'ego na tej płycie jest jego emocjonalnym komentarzem na temat niedawnego (wtedy) zabójstwa Roberta F. Kennedy'ego, choć w samym tekście tak szczegółowego odniesienia nie znajdziemy. Niestety mimo tych wzniosłych i zrozumiałych pobudek nie mogę się jakoś odnaleźć w samej warstwie muzycznej, jest to bowiem kolejny utwór o zdecydowanie rockowym charakterze, z którym aksamitnemu głosowi Davida jest po prostu nie po drodze, mimo że dwoi się tu i troi, żeby zabrzmieć zupełnie nie jak aksamitny on. Na szczęście (!) można łatwo znaleźć w necie niesamowitą wersję zagraną - wolniej i pełniej - już przez pełen skład z Neilem Youngiem z Tomem Jones'em na wokalu (w refrenach solową pałeczkę przejmuje o dziwo Stills) - o tak, Jones potrafił unieść ten straszliwy kontekst i rozanielone spojrzenia Crosby'ego u jego boku zdecydowanie to potwierdzają. Swoją drogą trochę żal mi Crosby'ego, bo jego wokale i to na tej płycie konkretnie, i to w ogóle w kontekście CSN (& Y) często nikną w natłoku wydarzeń. W tej konstelacji przypadły mu zawsze najtrudniejsze w trójgłosach (o ile nie prowadzi się głównej melodii) partie środkowe... W Byrds miał o wiele łatwiej, bo na tle matowych barytonów Clarka, McGuinna i Hillmana zawsze błyszczał, tutaj przyćmiewa go od góry Nash i podcina od dołu też brzytewny Stills...

No i tak na przelatuje ten dziwny album. Istotnie, bardzo zapisał się w historii muzyki popularnej, bo właśnie to rozstawienie czyli baryton + dwa tenory nadało kierunek, w którym wielogłosowe opracowania zaczęły rozwijać się w latach 70-tych, zdecydowanie przechodząc w wyższe rejestry niż te ustalone w opracowaniach Beatlesowskich. Muszę też przyznać, że mimo wszystkich moich osobistych Ale, doceniam pracę jaką Stills, Nash i Crosby wykonali w kierunku nadania swojemu projektowi walorów w jak najmniejszym stopniu egoistycznych i jak najbardziej mimo wszystko zespołowych. Nie dość, że dość swobodnie wymieniali się wokalami, to jeszcze próbowali nadać swojej płycie znamion czegoś więcej niż zbioru przypadkowych piosenek - piosenkę Marrakesh Express zaczyna np. mruczando Crosby'ego w jakimś dziwnym języku, a ostatni utwór (we wczesnych wydaniach albumu) otwiera jego podśpiewywanie fragmentu piosenki niesławnego Roberta Johnsona. I trochę się to nawet udało, album Crosby, Stills & Nash jest artystycznie spójny i przedstawia jakąś swoja wizję świata. Wiadomo, że przy takich charakterkach długo się taka harmonia nie miała prawa utrzymać, ale na razie wszystko wydawało się zmierzać ku świetlanej przyszłości, posrebrzanej jak woda, po której płynęły te drewniane statki..

wtorek, 25 listopada 2025

SKALDOWIE - Rezerwat miłości

Złoto, fiolet i purpura
oczyszczają serce z mgły

Rezerwat miłości
SKALDOWIE                                                             
              
1979

gatunek: pop, baroque pop, art rock
najlepsza piosenka: Pójdę do nieba oraz Jasny dzień przynosisz
najlepsze momenty: wstęp do Nie widzę ciebie... i zakończenie Jasnego dnia

Rezerwat miłości * Jasny dzień przynosisz * Wierniejsza od marzenia * Nie widzę ciebie w swych marzeniach * Z tobą wszystko jest niezwykłe * Pora chleba i owoców * Pójdę do nieba * Dopóki jesteś * Gdyby nie śpiewał nikt [+bonusy]

* * * * (wersja z bonusami: * * * * i 1/4)

Rezerwat miłości to godne pożegnanie Skaldów z latami 70-tymi i - jak mi się dziś zdecydowało - ostatnia płyta zespołu, która zostanie opisana na tym blogu (pod niniejszym wpisem będzie jeszcze krótki postskrypt o dalszych poczynaniach dyskograficznych). Kiedyś iść trzeba w tę najdalszą dal... Już w roku 1979 czasy dla ambitnej muzyki nie były sprzyjające, a miało być oczywiście jeszcze gorzej. Jeszcze w roku poprzednim Andrzej Zieliński zdążył przeprowadzić kolegów przez swoją kolejną wielką formę, Podróż magiczną (do przedstawienia baletowego), która nie ustępowała rozmachem swoim dwóm wielkim poprzednikom, choć brzmieniowo była od progresywnych ogrodów dość daleka. A teraz zaproponował pop rostu pop, z elementami art rocka. Mądry to pop i przebojowy, ale coś wyraźnie się skończyło. O na przykład, pierwsza z brzegu rzecz: w wersji podstawowej w ogóle nie uświadczysz tu Hammonda. Tak, jeśli uznamy, że Skaldowie to polscy Moody Blues, to to jest ich Octave, tylko że o wiele żywsze i nie takie smutne.

Dla niektórych - przede wszystkim, dla innych (w tym dla mnie) - na końcu stawki, Rezerwat miłości zawiera dwa kolejne wielkie szlagiery zespołu, które z powodzeniem wykonywał na koncertach (i to bardzo przekonująco) nawet i trzydzieści parę lat później. Mi osobiście już bardziej podoba się Wierniejsza od marzenia, ze zdziwieniem odkryłem dziś, że utwór ten śpiewał na płycie Andrzej Zieliński, bo na koncertach częściej słyszałem go w wykonaniu jego brata. Niegłupi to przebój z niegłupim tekstem, bardzo szanuję, mimo że taka "festiwalowa" estetyka (oj, te trąbki...) absolutnie nie jest moja. Z kolei jeszcze lżejsza piosenka Dopóki jesteś raczej mnie nudzi, choć nawet ona nie jest pozbawiona typowo Skaldowskich akcentów melodycznych i na pewno nie przynosi zespołowi wstydu, bo przecież to nie ich wina, że lata później Wojciech Gąssowski przejął śpiewane basowe bombombombom do swojego już bardzo upiornego przeboju o prywatkach. Z pewnością jednak to nie te dwa utwory stanowią dla mnie o wartości tej płyty.

Trzeci w kolejności najbardziej z niej rozpoznawalnych kawałków to Nie widzę ciebie w swych marzeniach z gościnnym udziałem wokalisty Stanisława Wenglorza, choć właściwie nie tak do końca gościnnym, bo przez parę miesięcy był właściwie stałym członkiem zespołu. Jak by nie było, utwór jest na wskroś Skaldowy w swoim rozbuchaniu i na szczęście znowu nieoczywistej formie, Owszem, żaden z braci Zielińskich nie mógłby zaśpiewać go aż tak ekspresyjnie (zwłaszcza w bardzo ryzykownych momentach falsetowych), ale rozbuchany śpiew Wenglorza równoważony jest w refrenie przez najpierw falsetową a potem niższą harmonię Andrzeja Zielińskiego (bardzo sprytnie wymyślone!), a między tymi linijkami Jan Budziaszek sadzi swoje już wręcz przysłowiowe triole (oczywiście kompozycja nie jest też pozbawiona soczyście zawieszonych kwart). Dodatkową atrakcją utworu jest tajemniczy, dynamiczny wstęp w zupełnie innym metrum a także ciekawie zaaranżowana partia orkiestrowa i nieoczywisty tekst Leszka Aleksandra Moczulskiego. To chyba ostatni w dyskografii Skaldów utwór o jednoznacznie rockowym charakterze.

Ponoć w epoce popularna była też piękna piosenka z folkowymi pobrzękami zatytułowana Pójdę do nieba, dla mnie o tyle ważna, że - pomijając dwie ciekawostki z innej bajki z lat 80-tych autorstwa Jacka Zielińskiego - była ona chronologicznie najnowszą propozycją w programie kluczowej dla mnie składanki pt. Ballady. To jeden z trzech utworów na Rezerwacie, który ozdabia 12-strunowa gitara akustyczna niejakiego Pawła Birulego i w tym gra ona chyba najpiękniej. Dzięki przepięknemu tekstowi Jastrzębca-Kozłowskiego przed naszymi oczami po raz kolejny pojawiają się góry, choć akurat melodyka tej pieśni nie wskazuje wyraźnie na Tatry. Nie szkodzi, to chyba najbardziej tradycyjny na płycie utwór pod względem brzmieniowym, zdominowany przez nadal atrakcyjne wielogłosy, do tego poprowadzone niejako dwuwarstwowo. Zawsze miałem wrażenie, że refreny śpiewa tu Konrad Ratyński, ale dziś muszę się z tego wrażenia wycofać, choć mam podejrzenie, że drugi przewrót refrenu śpiewają Andrzej z Konradem unisono (a kończy się to wszystko stylowymi trójgłosami). Na początku mojej przygody ze Skaldami miałem w posiadaniu jakąś kasetę greatest hits, na której - być może w wyniku błędu - umieszczono radiową wersję niniejszego utworu, nieco mniej bogatą brzmieniowo i z leciutko innym frazowaniem w zwrotkach, ale też bardzo niczego sobie. Na wydaniu Kameleona można ją oczywiście znaleźć w bonusach, dlatego teraz damy tu okładkę, w środku recenzji, tak jak kiedyś Monty Python dawał napisy końcowe nie tak gdzie trzeba.

O prosz:














Moim z kolei drugim (po Pójdę do nieba) ulubionym utworem w zestawie jest rozbuchana piosenka Jasny dzień przynosisz. Po raz kolejny jej głównym walorem są niesamowite partie wokalne, czy to w formie "call (Jacek) & response (Andrzej + Konrad)", czy to - w znowu wyśmienitej - trójgłosowej harmonii. Ale nie tylko na wielogłosach zawieszona jest ta przedziwna pieśń. Pomijając nawet typowy dla Andrzeja Zielińskiego konglomerat inspiracji, który niestety miał niedługo zniknąć ze Skaldowskiej stylistyki (tutaj słyszę motywy meksykańskie, bałkańskie i rosyjskie), utwór jest przedziwny pod względem rytmicznym. Po pierwsze Jan Budziaszek zaskakuje tutaj odważnymi akcentami "na i" wygrywanymi na hi-hacie w zwrotkach, które w refrenie zmieniają się w granie bardziej osadzone i "w uszach utajone", bo po prostu bębny bardzo wtapiają się w tło. Ale najlepsza jest zwariowana coda, w której zespół powtarza frazę jakbyś niczego nie miała na swoją obronę/tylko co głęboko w oczach utajone w coraz szybszym tempie i znowu z akcentami "na i", teraz mocno wybijanymi nie tylko na hi-hacie ale i na werblu. Tempo ostatniego z tych kółek jest naprawdę obłędne i zespołowi należą się tu wielkie brawa za tak fantastyczne ugranie (i uśpiewanie!) tego fragmentu. Jest jeden z najbardziej wyróżniających się momentów w c a ł e j historii fonograficznej zespołu Skaldowie i jedna z ich najbardziej energetycznych chwil, może nawet tylko dla niej jednej warto sięgnąć po ten album.

Na tej stosunkowo krótkiej płycie mamy jeszcze cztery mniej znane piosenki, z których dwie skomponował Andrzej Zieliński. Różnią się one od siebie jak dzień i noc. Numer tytułowy jest niecharakterystycznie zbolały i niepokojąco realistyczny. To bodaj jedyny w dorobku Skaldów utwór z tekstem Macieja Zembatego, ale wyraźnie mamy tu do czynienia z czymś więcej niż jakiś kolejny tekst do kolejnej piosenki. Tu nie ma mowy o żadnej stylizacji, żadnej wielkiej poezji, ani o kunsztownych żartach, tutaj jest jakby samo życie, w jednym z najsmutniejszych swoich oblicz, choć opisywane w tekście rozstanie odbywa się w sposób bardzo cywilizowany, tym smutniej się paradoksalnie robi... Bardzo mocna rzecz. Z kolei skoczna pioseneczka Z tobą wszystko jest możliwe to, jak rozumiem, pastisz Stevie'go Wondera, dla mnie rzecz pośledniej wartości, choć ratuje ją refren oparty na już typowo Skaldowej melodyce, z bardzo fajną partią syntezatora niezobowiązująco w tle. Utwór ten świetnie wywiązuje się ze swojego zadania poszerzenia gamy stylistycznej płyty Rezerwat miłości, ale obawiam się, że poza tym mało z niego pozostaje.

Z kolei dwa utwory skomponowane przez - jak by nie było - nadal beniaminków songwriterskich na łonie zespołu prezentują się całkiem zacnie, choć zdecydowanie daleko im do evergreenów. Jackowa Pora chleba i owoców urzeka stonowaną aurą i tradycyjnym brzmieniem (z instrumentów klawiszowych w akompaniamencie tylko zacne pianino elektryczne). Pod względem melodycznym jest to rzecz zaskakująco różna od piosenek pisanych przez brata Andrzeja, w zwrotce opartej na bujaniu bossa-novy jest coś z piosenki poetyckiej, a w refrenie już już wydawało mi się, że melodia poleci w stronę jednej z piosenek Czerwonych Gitar, ale w ostatniej chwili skręca ona gdzieś w jesienną mgłę. To dość ważna piosenka w tym miejscu dyskografii Skaldów, bo już w XXIw. ukaże się parę płyt Skaldów w dużej mierze (lub w całości) opartych na kompozycjach Jacka Zielińskiego i właśnie Pora chleba i owoców dobrze wyznacza kierunek jego autorskich pohukiwań. Melodia płynie tu niespiesznie, akordy zmieniają się dość subtelnie (choć też niebanalnie) i generalnie akompaniament stara się nie przeszkadzać popisom wokalnym, dla których robi się nagle dużo więcej miejsca niż w piosenkach Andrzeja, o wiele bardziej podporządkowanych harmonii. Na ich tle niniejszy utwór wypada jednak bardzo sympatycznie i ożywczo.

Rezerwat miłości zamyka dość energetyczna kompozycja Konrada Ratyńskiego pt. Gdyby nie śpiewał nikt. Jest ona zupełnie odmienna w swojej bluesowej aurze od kompozycji braci Zielińskich i przydałaby się jej bardziej surowa produkcja, ale i tak robi na mnie bardzo dobre wrażenie głównie dzięki fajnym harmonizacjom (i wokalnym, i gitarowym), które windują tę prostą, trochę big-beatową melodię na wyższy poziom rozmarzenia.

I to już byłoby wszystko, ale dzięki wydaniu Kameleon Records możemy sobie przedłużyć rozmarzenie o osiem dodatkowych utworów. W dwóch z nich ponownie zaśpiewał Stanisław Wenglorz, a trzy kolejne to ciekawe wersje radiowe piosenek omawianych wcześniej, ja jednak skupię się na dwóch innych piosenkach nagranych dla radia (jedna w roku 1975, druga w 1979), które brzmią o wiele bardziej rozłożyście i progresywnie niż cokolwiek w bazowej trackliście. Obie można też znaleźć na wspominanej wcześniej płycie Z biegiem lat.  Starsza z tych kompozycji, W oknach otwartych, to właściwie zapomniany Skaldowy klejnot, jak dla mnie absolutny klasyk, co z tego że na mniejszą skalę rozpoznawalności. Ta wieloczęściowa piosenka (bo mimo wszystko jest to bardziej piosenka, niż jakiś wielki utwór, co tylko dodaje jej czaru) zaczyna się bardzo podobnie do Łagodnego świata twoich oczu, tylko że zamiast partii fletu mamy w tym otwarciu (okna) mamy tu ładne wokalizy na trzy głosy. Wchodzi tęskna zwrotka, niby o tym samym co zwykle (słowa: Jastrzębiec-Kozłowski) ale znowu: wszystko to jest mniej upoetyzowane a wręcz do bólu "życiowe": chodzą plotki podobno na mieście/że o tobie nie mogłem zapomnieć...  I właśnie w tym miejscu następuje przełamanie z fortepianem elektrycznym, które z wejściem bębnów nabiera coraz większej dynamiki, a za chwilę zaskakuje jeszcze bardziej, bo powrót partii wokalnych jest wręcz nieco drapieżny, rozchodzą się one w ryzykowne, częściowo falsetowe wielogłosy, które jednak świetnie współgrają z nieco rozpaczliwym przesłaniem. I nagle na placu bitwy zostają tylko bębny i prawie niesłyszalnie pulsujący bas, na tle których Andrzej Zieliński wygrywa - na syntezatorze - przedziwne solo, trochę wirtuozerskie, trochę puszczające oczko, trochę sarkastyczne. Tak jak zwykle nie bardzo lubię te Andrzejowe Yamahy (Yamachy?), to tę (dlaczego tak krótką?!) solówkę cenię nad wyraz. Wkrótce do klawisza nerwowo dołączają skrzypce i potem jeszcze jeden synth i ten instrumentalny trójgłosik ostentacyjnie przerywa dobitne wejście bębnów (znowu a la King Crimson), które przerywa ten taniec i przypomina o tym, że przecież ona odeszła i że boli. Znowu toczy się zbolała zwrotka i znowu chodzą plotki... I znowu to samo przełamanie, już nie zaskakuje, ale jeszcze bardziej odziera umysł z mgły iluzji. wyraźnie trzeba ten stan ducha/serca jakoś zakończyć i rzeczywiście tak się staje, krótka nieoczekiwana mocna triolowa wstawka kończy te wszystkie płaczliwości i rozbija nieprawdziwe jesienne kolory w proch i pył.

Kolejny utwór w sekcji bonusowej, Ostry zakręt, został nagrany cztery lata później i oczywiście odbija się to na brzmieniu, które jest o tyle bardziej popowe, że nawet w rytmicznej podstawie brzęczy syntezator. Ale to nadal świetny utwór, bo tym razem napięcie budowane jest przez miarowo wzrastającą ekspresję wokalną - utwór zaczyna się od zgorzkniałych fraz śpiewanych solo przez Andrzeja Zielińskiego, do którego  w kolejnym kółku za chwilę dołącza w dole Jacek, a w jeszcze kolejnym Jacek przechodzi na harmonię w górze, a Konrad zdaje się dostawia swój głos w dole. W takim trójgłosowym "rozstawie osi" wkraczamy w dosadny refren, którego aury nie zdoła złagodzić klawiszowa poświata: ach tak wygląda świat? tak przyjaźń, a tak miłość?/ a całe życie dotąd, a całe życie dotąd - zdawało się, przyśniło! A może by tak przystawić te słowa do Krywania i innych tego typu form górotwórczych, może one też tylko zdawały się, przyśniły? I może też Sierżant Pepper, Syd Barrett, topograficzne oceany i Eldorado? Bo teraz, pod sam koniec lat 70-tych zdaje się jakby w modzie były tylko boleści rodem z  The Wall... I nikt nie gratuluje: "poznał pan wreszcie życie"... A lata 80-te, westchnął smutno, będą dla muzyki jeszcze gorsze niż czasy punka i disco.

Na szczęście płyta Rezerwat miłości rozstaje się z latami 70-tymi w sposób godny i mimo wszystko - przynajmniej w jakiejś mierze - na swoich zasadach. Otrzymaliśmy płytę spójną brzmieniowo i tekstowo (o tak, wyjątkowo mamy tu dobre teksty) i różnorodną pod względem stylistyki i inspiracji. To są nadal królewscy i zwycięscy Skaldowie i niech tak jeszcze na długo zostanie.

_______________________________________________

Po wydaniu niniejszego longplaya, w kolejnym roku przydarzyło się Skaldom nieszczęście w postaci "olimpijskiej" płyty Droga ludzi, której wartość w dużej mierze dyskredytują straszliwie złe teksty. Nie potrafiłbym o tej płycie pisać na sposób inny niż cyniczny, a tego chciałbym Państwu oszczędzić. Potem zespół się na parę lat rozsypał, a pod koniec lat 80-tych wrócił z płytą Nie domykajmy drzwi bez Andrzeja Zielińskiego w składzie, który jednak potem wracał (mniej lub bardziej dorywczo) na koncerty i kolejne wydawnictwa.

W 2008 roku ukazała się niezła składanka 2CD pt. Z biegiem lat wydana przez Polskie Radio. Zawiera ona utwory radiowe z lat 1972-1980, które nie miały swoich odpowiedników studyjnych. Niektóre z nich Kameleon dołączył do opisywanych tutaj płyt w wersjach bonusowych, inne można znaleźć na płytach Twą jasną widzę twarz i Nocni jeźdźcy. Wypełnia je bardziej popowe oblicze Skaldów, ale to nie znaczy, że nie da się tam znaleźć jeszcze paru perełek. Należy do nich m.in. właśnie bardzo wyrazista piosenka Nocni jeźdźcy. Zaskakująco dobrze udokumentowana jest też koncertowa działalność zespołu, z klasycznego okresu najlepiej brzmią chyba nagrania zarejestrowane oczywiście w Niemczech, choć parę niezłych rzeczy można znaleźć też na czteropłytowym boksie z cyklu Z archiwum Polskiego Radia.

czwartek, 20 listopada 2025

SKALDOWIE - German Radio Sessions

 Das ist die Romantik der Polen: von Kalisz bis Pcim und so fort


German Radio Sessions
SKALDOWIE                                                             
              
2017/2019

gatunek: baroque pop, art rock, folk-rock, pop

wersje moim zdaniem lepsze niż polskie oryginały: Nimm alles wieder, Du bist gekommen, Diese zwei Zeilen, Dad ist Dein Gesischt, Abends..., Nur Muzik, Ich weiss es jetzt oraz (największe zaskoczenie): Ballade (!)

najlepsze momenty (inne niż w wersjach polskich): końcówka Stille, wyciszenie Das is Dein Gesischt, przewrót refrenu Nimm alles wieder z wysoką harmonią śpiewaną przez Andrzeja Zielińskiego, przyspieszenie pod koniec Kennst du das nicht

vol. 1 (1970-1971)
Cisza krzyczy (Stille) Zapomniany młyn (Die vergessene Muhle) * Na wszystkich dworcach świata (so viele Zuge kommen) * Od wschodu do zachodu słońca (Guten Tag, heller neuer Tag) * Czasem kochać chcesz (Kennst du das nicht) Narodził się człowiek (Du bist gekommen) * Prawo Izaaka Newtona (Isaak Newton) *  Noc w Krakowie (Funkelnde Nacht) * Der Blick vom Turm *  Łagodne światło twoich oczu (Ein sanften Leuchten deiner Augen) * Zabierz sobie wszystko (nimm alles wieder) * Tylko muzyka (Nur Musik) * Zajęczym tropem (Wanderung) * Jaskółka (Diese zwei Zeilen) * Zaśnij, słoneczko (Wiegenlied)

* * * * 

vol. 2 (1973 - 1976)
Aż do gwiazd (Sterne werden Erden sein) * Księżyc we włosy (Mondschein im Haar) * Miłość przez wieki się nie zmienia (Was Liebe war...) * Na granicy dnia (Das ist Dein Gesischt) * Dziej się nam ballado (Ballade) *  Wieczór na dworcu Kansas City (Abends auf der Bahnhof von Kansas City) * Nie słuchał mnie nikt (Ich weiss es jetzt) * Szukam cię od rana (Ich such' mein Madchen) * Słowa do matki (Trag diesen Ring) *  Street 2000 (Strasse 2000) Jak znikający punkt (Ein ferner Punkt* W oknach otwartych (Am offeren Fenster) * Wszystko kwitnie wkoło (Fruhling) 

* * * * i 1/4


Poza opisywaną tu wcześniej "niemiecką" wersją Krywania oraz (też opisanym) wyborem progresywnych nagrań zarejestrowanych w Niemczech ale śpiewanych po polsku, Kameleon Records wydał jeszcze dwie kompilacje wyłącznie niemieckojęzycznych wersji różnych utworów z najlepszego moim zdaniem okresu działalności zespołu Skaldowie. I tu dziwna sprawa: dostałem je parę lat temu do recenzji, każdą wysłuchałem dwa czy trzy razy, napisałem, co miałem napisać i o nich zapomniałem. Bez większego entuzjazmu postanowiłem dołączyć je do niniejszego cyklu na fali późnego zachwycenia Skaldami i ku mojemu najwyższemu zdumieniu okazało się, że to nie są tylko dodatki do dyskografii na prawach marginalnej ciekawostki. Nie! One są naprawdę esencjonalne i co lepsza, druga z tych płyt wcale jak dla mnie  nie odstaje od pierwszej, wręcz przeciwnie, wbrew temu, co wydawca Paweł Nawara napisał we wkładce.

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że dla płyty te są tylko dla zagorzałych fanów Skaldów i zapewne dla wielu z nich śpiewanie tych pięknych pieśni w języku niemieckim zakrawa na jakąś obrazę. Rozumiem takie obiekcje, sam je miałem. Jeśli jednak nie jest to przeszkoda nie do przeskoczenia, gorąco zachęcam do zapoznania się z tymi wydawnictwami. Były momenty (zwłaszcza na vol. 2), że byłem autentycznie wzruszony. Zresztą moje wewnętrzne statystyki mówią same za siebie: powyżej wypisałem aż osiem utworów, których niniejsze niemieckie wersje uważam za lepsze niż oryginalne, a być może powinienem do nich jeszcze dodać Strasse 2000 (tak, jest w tej wersji nawet ten niezwykle oryginalny opad wokalny!)

Jedna sprawa nie ulega wątpliwości: znakomita większość tych utworów po prostu o wiele lepiej b r z m i niż studyjne polskie oryginały. Dotyczy to wszystkich utworów na drugim dysku za wyjątkiem Okien otwartych (tak, używajmy już polskich tytułów),  Słów do matki  i Znikającego punktu, w których drażni mnie trochę realizacja głównych wokali (w trzecim z wymienionych chodzi mi tylko o zwrotki), wywalonych za bardzo do przodu w miksie i trochę dudniących. Ale nawet w tych trzech propozycjach mamy bardzo interesujące momenty inne od tych nam znanych, np. w Słowach za głównym wokalem świecą się jeszcze jakieś falsety (głównie słyszę tam Konrada), a z kolei w refrenach Punktu i tej środkowej części z echem na trąbkę w końcu wszystko mi się skleiło. A w przypadku niektórych utworów różnice w produkcji są wręcz kolosalne. Dotyczy to zwłaszcza dynamiki całości, ale też spójności akompaniamentu. Wschodnioniemieccy realizatorzy zrozumieli w lot, że Skaldom nie jest potrzebna jakaś nie-wiadomo-jaka selektywność (taka jak na Stworzeniu świata...), bo wtedy tracą polot i kopa. Jedyny całościowy zarzut, który mam do kwestii produkcyjnych, jest taki, że stricte rockowe fragmenty są tu wyraźnie ugładzone w kierunku popowym, stąd np. Dworce świata wypadają o wiele mniej wyraziście, rażą mnie też pogłosy na wokalach w Aż do gwiazd, no i wejście w refren Księżyca we włosy też nie jest aż tak porywające. Ale żadna z tych wersji nie jest dla mnie jakimś wielkim rozczarowaniem, a w drugą stronę różnice są o wiele większe. Jedynie w utworze W oknach otwartych razi mnie układ niemieckich słów, jest ich w porównaniu do wersji polskiej po prostu za dużo, tam gdzie mieliśmy pięknie zharmonizowane melizmaty, tutaj mamy osobne sylaby. W dodatku w części szybszej do głosów Skaldowych (trochę się zresztą rozmijających we frazowaniu) dołączają jeszcze głosy żeńskie i jak dla mnie zdecydowanie robi się z tego chaos... No, ale na pocieszenie mamy oczywiście kapitalną wersję polskojęzyczną, do znalezienia na składance pt. Z biegiem lat.

Tak jak pisałem wcześniej, niemieckie studia wyzwoliły w Skaldach o wiele większy luz i pewien rodzaj wesołości, wynikający zapewne z tego, że muzycy zdawali sobie sprawę z tego, że nagrywają przecież wersje alternatywne, czyli z zasady o mniejszym kalibrze. Czasami jednak brak spinki potrafi urodzić rzeczy niespodziewane. Szybsze tempa bardzo przydają się zwłaszcza utworom Zabierz sobie wszystko oraz Na granicy dnia, które na macierzystych płytach wydawały się średniakami, a tutaj każdy z nich kipi energią. W pierwszym z nich bardzo urzekł mnie ostatni refren, w którym Andrzej Zieliński sam śpiewa wyższą partię do tej pory zarezerwowaną dla Jacka. Andrzeja jest w tych nagraniach zdecydowanie więcej niż Jacka, chyba czuł się pewniej w języku niemieckim (zwłaszcza na vol. 1, na moje laickie (choć nadal lingwistyczne) ucho na vol. 2 ich śpiew wypada o wiele bardziej naturalnie). Ale fani wokalu Jacka Zielińskiego też mają się tu w czym zasłuchać - w ...granicy dnia wypada on wręcz fenomenalnie, a do tego niewymienione w opisie żeńskie chórki udatnie mu pomagają. Także Kansas City jest wykonane szybciej i bardziej porywająco (i jeszcze z podwójnym zakończeniem!), trochę w tej niemieckiej wersji przypomina klimatem piosenkę Szanujmy wspomnienia, brawo. Szybsze tempo nie służy tylko wspomnianym Dworcom, które zupełnie straciły tu swoją kolejową "mosiężność". Ale trójgłosy nadal brzmią tu stylowo... Z kolei Czasem kochać chcesz generalnie zagrane jest bardzo podobnie do wersji ze Wschodu do zachodu, ale może zaskoczyć kontrmelodią w postaci wokalizy Andrzeja Zielińskiego w zwrotkach oraz niesamowicie energetycznym zakończeniem (co za bas!).

Co tam jeszcze... Piosenka Od wschodu do zachodu słońca trochę się dłuży pod koniec, ale w nagrodę otrzymujemy nieoczekiwaną falsetową harmonię w końcowych refrenach (Konrad Ratyński to śpiewa?) Inne piosenki z tej płyty wypadają w wersjach niemieckich w miarę podobnie do polskich, tylko w Cisza krzyczy więcej zabawy w partiach instrumentalnych (nie ma tu też wokaliz a-a-a-a, które w wersji oryginalnej zakrywały partie trąbek w łączniku i to dobrze). Bardzo pociesznie wypada Zajęczym tropem, gdzie tłumacz tekstu nie zrezygnował z nazw polskich miejscowości. Zamiana gitary akustycznej na elektryka przenosi piosenkę stylistycznie z folku w stronę rocka, choć tamburyn tę zmianę tonuje. Niezbyt lubię oryginalne wersje pieśni Narodził się człowiek oraz Jaskółka, tutaj jednak obie bardzo mi się podobają, wokale się aż tak bardzo nie wysuwają na przód i oba utwory szczęśliwie tracą na patosie, a zyskują na barwach. Zwłaszcza dotyczy to Jaskółki, której wydłużone zakończenie nieoczekiwanie ozdabia dźwięk dzwonów. O, Zaśnij słoneczko też zaśpiewane jest dużo szybciej niż obie wersje polskie i tym razem burzy to intymny nastrój kołysanki, ale piosenka nadal jest tak ładna, że słucha się jej ze wzruszeniem, zwłaszcza, że tym razem Andrzej Zieliński nie ma problemu z najniższymi dźwiękami. A Szukam cię od rana wypada równie ujmująco jak na Wspomnieniach, tylko że brzmi bardziej naturalnie (partię syntezatora tu wykonuje chyba gitara przepuszczona przez efekt?), a na dodatek jest to pełna wersja z dwoma refrenami i dwoma zwrotkami, tak jak u nas w wersji radiowej. 

Jest na tych dwóch płytach parę ciekawostek: bardzo ładna wersja mniej znanej piosenki Noc w KrakowieTylko muzyka tym razem zaśpiewana przez Jacka i też jakoś pełniejsza pod względem dynamiki oraz zupełna niespodzianka, piosenka Der Blick vom Turm nie pochodząca w ogóle z repertuaru Skaldów. I jeszcze jedno, Miłość przez wieki się nie zmienia jest jedyną z 28 pozycji na obu płytach, której podkład wykorzystano też w wersji polskojęzycznej, tej która na Kameleonowym wydaniu albumu Stworzenia świata część druga została opisana jako (wersja alternatywna). Oczywiście wszystkie podtrzymuję wszystkie komplementy, którymi obsypałem ją w poprzednim wejściu.

Z tego rodzaju zbiorami wersji alternatywnych (żeby nie powiedzieć: "dziwacznych") jest pewnie tak jak z różnymi niekanonicznymi koncertówkami - te utwory, które uwielbiamy w wersjach studyjnych zwykle trudno przebić (zgodnie z "prawem pierwszego przesłuchania/upodobania") a łatwiej przekonać się do innych wersji piosenek mniej dla nas ważnych. Ale jeśli chodzi o wg. mnie najlepsze dwa opracowania na tych dwóch płytkach z Niemieckimi sesjami radiowymi, to pochodzą one z dwóch porządków. Otóż za podniosłą pieśnią Nie słuchał mnie nikt (też poznałem ją na składance Z Biegiem lat) zbytnio nie przepadam, trochę przeszkadza mi czasem obecny w repertuarze Skaldów trudny do zniesienia patos. Natomiast w wersji niniejszej utwór ma zupełnie inny nastrój. Główny wokalista, Jacek, śpiewa wprawdzie nadal podniośle, ale tonuje go nieobecny w wersji polskiej Hammond ale i - przede wszystkim - rozłożyste, Beatlesowskie harmonie wokalne w tle, jakież to sycące, świetne! Mimo tych obfitości w podkładzie, aranżacja nie jest pozbawiona światła i utwór nie upada pod swoim własnym ciężarem. Jeszcze większym przebojem stała się jednak dla mnie niemieckojęzyczna wersja piosenki Dziej się nam ballado, co jest osiągnięciem o tyle znaczącym, że przecież w wersji radiowej utwór ten już od dawna zdecydowanie należał do moich ulubionych. Tu jednak dorzeczna realizacja wyniosła go jeszcze wyżej.  To już nie jest tajemnicza ballada z odcieniem "gotyckim", tylko raczej pełnoprawna pieśń art-rockowa, której ton nadaje już nie fortepian, ale Hammond, który z zwrotkach grany jest barwą klasyczną, a w refrenach (bracia Zielińscy wykonują je zgodnie unisono jak za najlepszych czasów) rozlewa się efektem Leslie. Podnosząca na duchu koda także nie rozczarowuje, a już trzypiętrowe Ballaa... (Andrzej) - Ballaa... (Jacek) - Ballaaade! (Konrad) wzrusza mnie do szpiku starokawalerskich kości.

Nie lekceważmy tych płyt!

Jak zawsze na koniec stosowne linki:

vol. 1














vol.2





piątek, 14 listopada 2025

SKALDOWIE - Stworzenia świata część druga

Już odkryta nasza przyszłość
chmury po niej goni halny


Stworzenia świata część druga
SKALDOWIE                                                             
              
1977

gatunek: rock progresywny, art rock, baroque pop, pop
najlepszy utwór: (wersja podstawowa:) tytułowy, (wersja rozszerzona:) Miłość przez wieki się nie zmienia
najlepsze momenty: (wersja podstawowa:) autocytacik z Jeszcze kocham w tytułowym, (wersja rozszerzona:) wszystkie przejścia perkusyjne w Miłość... oraz aaaaaaaa! w Street 2000 

(wersja podstawowa):
Stworzenia świata część druga  * Nasza miłość jak wiatr halny * Miłość przez wieki się nie zmienia * Przechodząc obok siebie  * Jak znikający punkt * 
* * * * 
(a w wersji rozszerzonej dodatkowo):
Aż do gwiazd  * Street 2000 (wersja radiowa)  * Jak znikający punkt (wersja radiowa)  * Nasza miłość jak wiatr halny (wersja radiowa)  Miłość przez wieki się nie zmienia  * Idąc przed siebie
* * * * *

Stworzenia świata część druga, zarówno w szerokim rozumieniu albumowym jak i w zawężonym do samej suity, często kwitowana jest jako coś w rodzaju „Krywania 2”. Jako gorliwy mitodestruktor miałbym wielką ochotę popolemizować z taką narracją, ale niestety zbyt wielu argumentów tu miał nie będę. Przed przystąpieniem do niniejszej recenzji przesłuchałem suitę parędziesiąt razy, tak więcej niż 50 i mniej niż 100, ale gdy dzisiaj próbowałem sobie przypomnieć szczegóły, nie przychodziło mi to łatwo. Ot, na początku część śpiewana (najpierw imponujące wokalizy w harmoniach, potem fragment z tekstem współautorstwa Andrzeja Zielińskiego), potem spiętrzenie z charakterystycznymi podziałami rytmicznymi, a dalej dużo improwizacji i na koniec wyrazisty, powtarzany prawie do znudzenia, motyw o lżejszym, nieco „opolskim” kalibrze, z wyraźnie i srebrzyście bzyczącym syntezatorem prowadzącym melodię. Zawsze robiło to na mnie dość duże wrażenie podtrzask samego słuchania, ale na pewno brakowało mi w tym utworze czegoś, co jakoś przebiłoby Krywania, choć przecież zawsze powtarzam, że muzyka to nie wyścigi, nawet z samym sobą.

Byłem więc w niezłej kropce, żeby nie powiedzieć: „znikającym punkcie” i nagle odkryłem – dla siebie – klucz do tego utworu. Z góry przepraszam Państwa i Zespół za projektowanie osobistych zmagań mentalnych, ale aż nie mogę się powstrzymać: dla mnie bowiem suita Stworzenia świata część druga to p o ż e g n a n i e z czasami dawnych wzlotów, marzeń, fantazji i wolności twórczej, a w węższym rozumieniu z „klasycznymi Skaldami”. Najpewniej takiego rozumienia Andrzej Zieliński nie planował, bo jest niezgodne ani z tytułem, ani z dość lapidarnym tekstem tego utworu, ale tutaj, po raz ostatni, słyszę oczywiście niedosłownie – wszystko, co dotąd nas w muzyce Skaldów urzekało. Mamy zatem rozmach, kontrolowany patos, wirtuozerskie wykonania, karkołomne zwroty akcji, grę kontrastami i kolorami, nieposkromioną fantazję i – rzecz jasna – żonglowanie gatunkami i inspiracjami (od muzyki klasycznej, przez góralszczyznę, echa big-beatu i awangardy, po Mahavishnu Orchestra), kontekstami a tym razem nawet autoodnośnikami. W środkowej części utworu nietrudno znaleźć niezbyt zawoalowany cytacik z samego Krywania a nawet z piosenki Jeszcze kocham. W takim kluczu pożegnania bardzo znamienny jest wspomniany końcowy fragment, który wcześniej przez chwilę pojawia się przez chwilę jako jeden z wielu elementów układanki, tak jak popowe oblicze zespołu było tylko jednym z wielu, które reprezentował. Teraz jednak, dokładnie w szesnastej minucie i szesnastej sekundzie utworu Jan Budziaszek w zasadzie kopiuje przejście perkusyjne Michaela Gilesa (jedno z moich ulubionych w historii muzyki rockowej zresztą) spod końca pewnego utworu z płyty z czerwoną gębą na okładce. Ale mimo, że wprowadzony temat metrycznie trochę przypomina refren In the Court…, to pod względem kolorystycznym – niestety (?) – jest to już czysty pop. To już koniec, zdaje się mówić zespół, zapraszamy na, nomen omen, część drugą naszej twórczości, już trochę mniej niesamowitą i mniej wyszukaną i przede wszystkim prawie zupełnie nierockową. Zapraszamy i dziękujemy za te niemal dziesięć lat, kiedy mogliśmy dla Was rzeczywiście stwarzać nowe fantastyczne światy.

No, my też dziękujemy.

Strona druga zaczyna się od bardzo przyjemnego utworu o charakterze Podhalańskim. Nazywa się on Nasza miłość jak wiatr halny i zupełnie nie ma w nim porywającego magnetyzmu paralelnego na Krywaniu utworu Juhas zmarł, ale to bardzo piękna pieśń z paroma charakterystycznymi dla Skaldów rozwiązaniami melodycznymi (ciekawe kontrasty moll-dur) i aranżacyjnymi (ponownie świetny dialog głosów Andrzeja i Jacka solo w refrenach w opozycji do nawet bardziej niż zwykle rozbuchanych trójgłosów w zwrotkach. Piękna pieśń, tylko niestety znowu dość płasko brzmią te górzyste muzyczne krajobrazy pod względem realizacyjnym… No, ale na razie tę kwestię zostawmy, bo właśnie przychodzi czas na utwór najbardziej w tym zestawie szokujący.

Piosenkę Miłość przez wieki się nie zmienia poznałem w roku 1997 na słynnej już na tym blogu kasecie Ballady i byłem nią zachwycony do tego stopnia, że właściwie weszła wtedy na czoło mojego Skaldowego rankingu (no, może dzieląc go z radiową wersją Skowronków). Nawet było mi trochę głupio wobec braci Zielińskich, bo przecież to kompozycja Konrada Ratyńskiego… Choć trzeba przyznać, że cały zespół wzorowo dołożył się do walorów wykonawczych i kolorystycznych, cała piątka zagrała tu po prostu genialnie. W roku 2004 natrafiłem na podwójne wydanie CD Krywań + Stworzenia… z serii „Yesterday” by Polskie Nagrania, tuż przed tym, gdy te płyty zupełnie zniknęły z polskich sklepów. Niestety byłem mocno zdegustowany jak się okazało katalogową wersją tego utworu. Tym razem winą mogę obarczyć tylko produkcję, a pewnie jeszcze bardziej stan techniczny polskiego studia nagraniowego, bo Skaldowie zagrali to niemal nuta w nutę tak samo jak – jak się okazało – parę lat wcześniej w studiu wschodnioniemieckiej Amigi, tylko teraz odrobinę wolniej. Dlatego też tym razem bardziej niż zwykle podkreślam rangę Kameleonowego wydania rozszerzonego. Jakby co, można też tę wersję niemiecką znaleźć na trzypłytowej Antologii. Ja w każdym razie polskiej wersji nie uznaję.

Od razu służę linkiem do omawianego wydania:

Znakomity utwór Miłość przez wieki się nie zmienia zaczyna się w wersji alternatywnej od krótkiego pisku Hammonda, do którego dochodzą skrzypce, przełamanego mocnym wejściem bębnów. Uprzedzając fakty, Jan Budziaszek być może gra w tym utworze swoją życiową partię i te jego kotły dudnią tu z nieprawdopodobną siłą. Trudną melodię wstępnego tematu, opartą zresztą na bardzo ciekawej progresji akordowej, kompozytor śpiewa falsetem w unisonie ze skrzypcami, na które nałożono ciekawy efekt. Temat kończy się wysoką trójdźwiękową kulminacją i sprawy wyciszają się, by wprowadzić zwrotkę, krystalicznie podaną przez matowy baryton Konrada Ratyńskiego, znany z wielu wcześniejszych wielogłosów, ale teraz po raz pierwszy aż tak wyeksponowany. Zwrotka płynnie przechodzi w piękny, podnoszący na duchu refren (słowa o miłości, która nigdy nie ustaje, napisała Ewa Lipska). Refren wprowadzony jest oczywiście przez kolejną monumentalną wstawkę bębnów i co ciekawe, refren ów nuta w nutę powtarza melodię zwrotki, zmienia się tylko progresja akordowa pod spodem oraz nasycenie i dynamika podkładu instrumentalnego. Jan Budziaszek przedziela niektóre linijki refrenu a później także powracającego tematu wstępnego swoimi ulubionymi triolami, które brzmią wprost doskonale i łatwo wbijają słuchacza zarówno w krzesło jak i w pełne zanurzenie w zachwyceniu. Druga zwrotka jest bardzo podobna do pierwszej, choć za plecami wokalisty zostaje teraz tylko Hammond, który leciutko zmienia harmonię w podkładzie, a w prawym kanale zdaje się odzywają się modne w latach 70-tych pedały basowe. Drugi refren jest bardziej intensywny niż pierwszy, bo śmielej odzywają się bracia Zielińscy w wokalnej kontrmelodii w lewej słuchawce, a po prawej dołącza wytworny fortepian. Teraz przychodzi czas na solo skrzypiec, z którym pięknie przegryzają się chórki, wyśpiewujące zamiast wcześniejszej kontrmelodii wokalizę, która powtarza główną melodię. I w końcu zaczyna się najlepsze, po półtonowej modulacji powraca śpiew Radka, który tym razem jest punktowany przez bardzo przyjemne dogadywanie gitary Jerzego Tarsińskiego, a na słowach kamień jak był, tak jest z kamienia, z kolei Hammond przeprowadza przez chwilę bardzo ryzykowną, krótką kontrmelodię… Konrad Ratyński powtarza teraz ostatnią frazę refrenu: i wieczna miłość jest odwieczna, a podkład z każdym powtórzeniem jest coraz bardziej nasycony: bracia Zielińscy, do tej pory śpiewający unisono, rozdzielają się w bardzo sycące wielogłosy, no i przede wszystkim Jan Budziaszek przedziela te powtórzenia swoimi przejściami, najpierw oczywiście triolowymi, ale ostatnie z nich, chyba najlepsze w jego karierze, jest trzydziestodwójkowe, niesamowicie precyzyjne, rozległe i ogniste. Po nim w końcu wszystko ucicha, zostają tylko punktowe, wysokie dźwięki gitary, trochę a la Getting Better ulubionego zespołu basisty, do których w zupełnym wyciszeniu dołącza niesforny Hammond, burząc ten gitarowy porządek. Cały utwór, pomijając nawet przepiękne przesłanie pełne nadziei, stanowi kolejne Skaldowe mistrzostwo aranżacji: każdy z muzyków doskonale znajduje w nim swoje miejsce, a grając genialnie nie przysłania swoim ego pozostałych instrumentalistów i wyśmienitej głównej melodii. Wielkie brawa!

Po takich wyżynach może nawet dobrze się stało, że następny utwór jest w pytę leciutki i szczerze mówiąc nie bardzo pasuje do całości, można nawet powiedzieć, że trochę psuje powagę utworów z nim sąsiadujących. Ale na jego korzyść zdecydowanie przemawia jego niezobowiązujący i rozsłoneczniony ton, przynajmniej w wersji radiowej (do znalezienia oczywiście w bonusach). No bo znowu, osobiście wolałem jak piosenka Przechodząc obok siebie nazywała się jeszcze Idę przed siebie, a świetny wokal Jacka Zielińskiego przegryzał się z leciutkim, ale mimo wszystko wyrafinowanym graniem Andrzeja Zielińskiego (chyba tylko on tak potrafił!) na Hammondzie w prawej słuchawce. Wersja studyjna jest zaskakująco niemrawa, a porównanie dialogujących ze sobą w wyciszeniach wokalizacji braci zdecydowanie wypada na korzyść wersji radiowej, w której jest po prostu namacalnie więcej radości. Szybko więc przechodzimy do ostatniego dania w głównym zestawie: monumentalnej, choć też dość żwawej pieśni Jak znikający punkt. Tym razem, może o dziwo, wolę chyba wersję studyjną od radiowej, ta ostatnia (rozgrywająca się w wyższej tonacji!) wydaje mi się troszeczkę zbyt rozwleczona i nie lubię tego stękania w części środkowej, choć sam już nie wiem: dwugłosy w refrenach są tu przecież bardziej ekspresyjne i lepiej zlepione! W wersji studyjnej wszystko jest jednak w sam raz, przyczajona zwrotka wybucha w potężny, niemal rozpaczliwy refren (znowu głos Jacka nad Andrzejowym) a w środku pojawia się fantastyczna, niespokojna część instrumentalna – tutaj w głównej roli trąbka z tajemniczym pogłosem a pod nią Hammond z jakimś wręcz psychodelicznym, pływającym efektem. Bardzo jest to mocna rzecz i jeśli ktoś nie miałby nic przeciwko mojej narracji o pożegnaniu z dawnymi wysokościami, czy to natury miłosnej, czy metafizycznej, czy tylko stylistycznej, to jest to pożegnanie w wielkim stylu.

Ale to jeszcze – na szczęście – nie do końca koniec. Jak już wspomniałem w omówieniu poprzedniego albumu, wersje radiowe dwóch piosenek z LP Szanujmy wspomnienia znalazły się w programie niniejszego wydania rozszerzonego. I bardzo słusznie, bo i Srebrny maszt, i Street 2000 są tu przedstawione w długich, bardzo progresywnych opracowaniach, o wiele lepiej pasujących do całości niż nieszczęsne Przechodząc obok siebie. Utwór Aż do gwiazd (bo tak pierwotnie nazywał się pierwszy z wymienionych) po raz pierwszy usłyszałem na wydanej w 2008 roku składance Z biegiem lat i było to bardzo mocne doświadczenie. Okazało się, że ten niepozorny na poprzednim longpleju utwór miał oryginalnie bardzo otwartą formę wypełnioną stylowymi… chciałem napisać „improwizacjami”, ale chyba te solówki były przynajmniej w części komponowane, bo łatwo zapadają w pamięć, nawet Jan Budziaszek ma tu swoje pięć minut. Nie tylko te solówki, ale przede wszystkim wspaniałe, rozłożyste trójgłosy w momentach śpiewanych nadają tej kompozycji jakiegoś kosmicznego wymiaru, nawet wręcz obrazoburczego, bo wymowny tekst Ewy Lipskiej traktuje – znowu! - o stworzeniu świata, lepiej niż to uczynił oryginalny Stwórca. A może to tylko moja nadinterpretacja? Zresztą to przecież „tylko” Skaldowie i nawet tak wielkie słowa w ich ustach brzmią jakoś umownie i - jak zawsze - trochę filuternie… W każdym razie w tej starszej wersji utwór Jacka Zielińskiego robi naprawdę wielkie wrażenie.

Z kolei Street 2000 brzmi w wersji radiowej mało klarownie, ale nawet w takim wydaniu – dla mnie oczywiście – bardziej przekonująco niż w tej płaskiej realizacji z poprzedniego albumu. Absolutnie ważniejsze od brzmienia jest tu jednak to, CO jest tu grane. W odróżnieniu od nienaturalnie wyciszonej wersji studyjnej, tutaj nikomu się nie spieszy. I zwrotki, i refreny wybrzmiewają dobitnie i – zgodnie z ponurym tekstem – dość złowieszczo. Trójgłosy w refrenach są też są tu zaaranżowane inaczej (co się będziemy krygować – lepiej!) niż w późniejszym przecież „pierwowzorze”. Ale największe zaskoczenia przynosi bardzo wydłużona część środkowa. Tam gdzie w wersji studyjnej płasko pikał fortepian, tutaj odzywa się… no chyba jednak Hammond, trochę tym razem brzmiący jak elektryczne pianino (i nie dziwota – to piękne solo wyraźnie inspirowane jest przepiękną partią Raya Manzarka z Riders on the Storm, choć nie ma tu mowy o jakimkolwiek plagiacie). W końcu solo gaśnie w zupełnym niemal wyciszeniu i wtedy… Wtedy, po krótkim przegraniu głównego motywu, dzieje się coś naprawdę niesamowitego nawet jak na niesamowitości Skaldowskie: bracia Zielińscy i Konrad Ratyński wykonują bardzo dziwny, dłuuugi glissandowy opad wokalny poparty jeszcze jakimś wysokim dźwiękiem wydanym przez sam nie wiem jaki instrument (a może to jest jeszcze jeden - preparowany - wokal?). To naprawdę wielkie szczęście, że ta kapitalna wersja funkcjonuje w obiegu wydawniczym. I warto się natrudzić, żeby ją zdobyć, tym bardziej że nawet wersji podstawowej tego albumu nie ma w streamingach.

A swoją drogą, Skaldowie przestrzelili z tymi przepowiedniami, ale tylko trochę, niestety. „Street 2000” nie była jeszcze taka zła, ale już „Street 2025”… Tym bardziej warto wracać do tamtych dawnych wysokości, nawet jeśli miałyby być tylko zaklęte w dźwiękach starej płyty.