hey-ho, never be still!
The Madcap Laughs
SYD BARRETT
SYD BARRETT
1970
gatunek: folk-rock, psychedelic pop, rock, acoustic rock
najlepsze numery: Long Gone oraz Feel
best moments: wielogłosy w Long Gone, refren Octopus, bębny w Octopus i No Good Trying
Terrapin * No Good Trying * Love You * No Man's Land * Dark Globe * Here I Go * Octopus * Golden Hair * Long Gone * She Took a Long Cold Look * Feel * If It's In You * Late Night
* * * i 1/2
W chwili, gdy piszę te słowa, powoli zbliża się 20 rocznica śmierci Syda i niedługo też stuknie 55 lat odkąd postawił w studiu ostatnie wykorzystane później oficjalnie dźwięki. A jednak jego legenda ma się nieźle, podsycana zarówno przez mit, a także przez sprytnie i subtelnie podrzucane nam nowe wydawnictwa ogrywające stary materiał, no i przede wszystkim przez wielkie oddanie fanów. Nigdy nie zapomnę chwili, gdy z przyjaciółmi stanęliśmy pod jego niepozornym domkiem (połową bliźniaka na przedmieściach Cambridge) dosłownie kilkanaście dni po jego śmierci (wyprawę do Anglii mieliśmy zaplanowaną długo wcześniej, ale bez tego elementu). I jakoś ma to jakiś u mnie sens, nie potrafię sobie wyobrazić, że idę pod dom jakiegokolwiek innego muzyka, nawet z Liverpoolu. A historię Syda, mimo że jest o wiele bardziej tragiczna niż romantyczna, nadal odbieram w jakiś sposób osobiście, choć przez lata to wszystko gaśnie.
Krótkie tło historyczne jest następujące: na początku roku 1968 Syd został w groteskowy sposób usunięty z Pink Floyd i potem przez półtora roku męczył się z paroma różnymi producentami nad skleceniem swojego debiutanckiego albumu solowego. W tym czasie dalej tracił stopniowo kontrolę nad swoimi władzami umysłowymi i kolejnymi odsłonami swojego niebywałego talentu. W rezultacie to, co otrzymaliśmy, jest nie tyle wypowiedzią artystyczną (jeśli już, to w imieniu Syda ogłosili ją koledzy Waters i zwłaszcza Gilmour) co zapisem postępującej choroby psychicznej. I nie każdy musi mieć ochotę się nad tym pochylać, co doskonale rozumiem.
Cóż za potworny paradoks - tylu artystów sili się na oryginalność, a Syd miał jej za dużo - i w pozytywnym, i w negatywnym aspekcie. Album jest tak dziwaczny i pokręcony, że dzisiaj nikt by go nie chciał wydać, chyba że domowymi sposobami. I nie jest to dziwaczność, która rozwija skrzydła słuchaczy lub wprawia ich w "magiczny nastrój", może jeden utwór (Golden Hair) sprawia wrażenie od początku do końca "normalnego" i to też tylko dzięki wtłoczeniu we wręcz niesłyszalne tło chropowatych harmonii wokalnych znanych z wersji wcześniejszych. Przy okazji wszystkich bez wyjątku innych utworów podświadomie czeka się przynajmniej na następną pomyłkę wykonawczą, jeśli nie na moment kiedy ten grubymi nićmi szyty domek z kart się ostatecznie rozwali.
Czy jest sens tej muzyki słuchać bez kontekstu biograficznego i przynajmniej minimalnego empatyzowania z wykonawcą? Szczerze mówiąc, wątpię, choć nierzadko różne dzikie spiętrzenia dźwięków mogą się wydać olśniewające. Tylko że to nie są te dzikie i radosne, narkotyczne spiętrzenia z pierwszej płyty Pink Floyd. To są spiętrzenia egzystencjalne, a przy tym pozostaje pytanie, które często stawiali sobie współpracownicy Syda - czy on nas aby czasem nie nabiera? Bo wydaje się tu i ówdzie, że wystarczyłoby nagrać jeszcze jedną wersję danego utworu i byłoby tak jak trzeba. No jednak nie - z nagrań dodatkowych wiemy, że Barrett nigdy nie wykonał dwa razy tego samego utworu w zbliżony sposób. Zawsze gmatwał mu się rytm (tutaj wielkie brawa dla perkusistów Wyatta i Gilmoura, którym jakimś cudem udało się mocno wygładzić boleśnie nieparzyste podziały), czasem nie mógł utrafić nie tylko w tonację, ale też w żądaną oktawę (!), a podczas całej sesji ten przed chwilą świetny gitarzysta o niesamowitej wyobraźni i gruwie nie potrafił z siebie wykrzesać ani jednej w pełni udanej partii solowej. Śpiewał też niepewnie, często przechodząc w mruczenie lub pojękiwanie. Jedynie na polu tekstowym można od biedy wykazać pełen rozwój i metodę w tym szaleństwie, ale to tylko dlatego, że papier z zasady jest bardziej cierpliwy (nawet jeśli czerpany, hłe hłe) niż taśma.
Przechodzimy do szczegółu... Okraszona przepiękną melodią otwierająca album piosenka Terrapin z każdą minutą coraz bardziej męczy, bo tempo jest nużąco leniwe, a solówki gitarowe niechlujne i nieciekawe, co stanie się niestety na tej płycie normą. O dziwo w następnym kawałku No Good Trying te wszystkie wykonawcze nieścisłości może i nawet działają na korzyść utworu, towarzyszący wokaliście muzycy zespołu Soft Machine (zwłaszcza wspomniany perkusista) dokonują cudów wykonawczych i ostatecznie to wyznanie nietrafionych i bezsensownych uczuć staje się bardzo poruszające. Z kolei Love You może od biedy uchodzić za utwór radosny (jedyny taki na płycie) czy nawet euforyczny... Tylko ta euforia znowu jest podszyta szaleństwem, tym razem nikt nie próbuje nawet załatać dziur w metrum, na szczęście piosenkę trochę ratuje niespodziewana partia zdaje się tuby, która sprytnie odwraca uwagę od niejakiej katastrofy motorycznej. Dalej występują dwa utwory bardzo zbolałe, najpierw No Man's Land z fuzzem o okropnej barwie i wstrząsającą linijką when I live, I die... Melodia jest nawet ładna a utwór nawet hipnotyzujący, ale nagle ni stąd ni z owąd Syd popada w mruczane mielizny i tyle go widzieli. Dark Globe jest o tyle interesujący, że Syd (z domu Roger przecież) śpiewa go manierą, którą jego imiennik Waters odkryje dla siebie pod koniec lat 70-tych. I znowu tekst jest tutaj wstrząsający, kosmicznie dziwaczne metafory próbują zakryć tęsknotę odrzuconego serca. Ciekawe to, na The Piper at the Gates of Dawn mieliśmy tylko jedną piosenkę względnie miłosną, (rozchachany Bike), a tutaj większość traktuje o sprawach damsko-męskich i to w sposób nieledwie rozpaczliwy, wyrażając głęboką tęsknotę za wielką miłością w różnych odcieniach, w dwóch piosenkach pojawiają się na przykład zdumiewające odniesienia do ojcostwa. Wieńcząca stronę A piosenka Here I Go próbuje udawać pastisz wodewilu, ale znowu wyzierają z niej egzystencjalne ciernie głównie za sprawą beznamiętnych a nawet znowu nieco rozpaczliwych wokali Syda. Ciekawostka, w wersji oryginalnej nie ma tu partii basu, kilkadziesiąt lat później Gilmour dograł go na poczet kolejnej składanki z muzyką Syda, tym razem obejmującej i rzeczy Floydowe, i solowe.
Uff, zaczyna się w końcu strona B, która - do pewnego momentu - robbie na mnie o wiele lepsze wrażenie. Octopus nie jest może wesoły, ale energii mu nie brakuje, nawet w śpiewaniu Syda, choć producent Gilmour musiał przesunąć drugi dograny przez Barretta wokal na pozycje boczno-marginalne, bo wyraźnie miejscami nie konweniował z wokalem głównym. Refren jest jednak w jakiś sposób zaraźliwy, a perkusista (tym razem Gilmour) dwoi się i troi, żeby znowu połatać dziury w metrum i jest w tym zaskakująco skuteczny. Muszę przyznać, że jego partia w wyciszeniu, a zwłaszcza moment z opóźnionymi triolami należy do moich ulubionych partii perkusyjnych w o g ó l e! Golden Hair (do malowniczego wiersza Jamesa Joyce'a) bardzo przypomina niemal równolegle nagrywane przez Floydów rzeczy z płyty More, piękny to zakątek na płycie, choć oparty tylko na jednej linijce melodii wielokrotnie powtarzanej, więc może się szybko znudzić.
Nie grozi to na szczęście następnej w kolejności piosence Long Gone o dość tradycyjnej formie ale za to bardzo odjechanej melodiach najpierw zwrotki w niskich (powiedzmy sobie szczerze: zbyt niskich) rejestrach i potem kontrastującym z nią szybującym refrenem. Utwór jest oczywiście posępny w wymowie, ale wykonany z nutą, no nie wiem, nadziei, że jednak wróci, w każdym razie na mnie robi wrażenie kolosalne (and wondered for those I love still, co za linijka!). Jest to po prostu (choć na tej płycie nic nie jest proste) najlepiej napisany i zaaranżowany utwór na Madcap Laughs. Grający na organach Hammonda Wright (?) a może znów Gilmour (?) dokłada tu niepokojący dronowaty jednodźwięk w zwrotce, który wybucha w refrenie w przelewającą się pełnię efektu Leslie, na czym Syd swobodnie i lekko konstruuje bardzo ciekawe harmonie mieszając (nareszcie!) kontrastujące barwy swojego głosu (ostatni trójgłos na słowie eyes robi na mnie największe wrażenie). W tym utworze, tak jak w No Good Trying, nawet niedoskonałości wykonawcze dokładają się do niesamowitości utworu, w zwrotkach bowiem niepewny wokal nominalnie zaznaczać ma chyba akord mollowy, ale czasami się i pośliźnie i wejdzie w dur. Potwornie poruszający utwór, tylko co z tego, wiadomo przecież, że dziewczyna nie wróci do takiego dziwaka.
Niestety po tak obiecującym tercecie następuje na albumie jego najmniej ciekawy aranżacyjnie moment - trzy z kolei piosenki wykonane przez Syda jedynie z towarzyszeniem gitary akustycznej. Najpierw idzie nudnawa She Took a Long Cold Look, ciągnie się jak flaki z... makaron, a i tak Syd mówi na końcu: "taka krótka", w środku słychać też jak przewraca kartki z tekstem. Dalej mamy wprawdzie świetny utwór Feel, w którym jakimś cudem Sydowi (jak słyszymy, w pierwszym podejściu) udało się okiełznać wszystkie niesymetryczności rytmiczne i niespiesznie snuje kolejną dziwaczną opowieść o nieodwzajemnionej miłości i o tym, że chce wracać do domu... Szkoda tylko, że nic nie zrobiono z wyraźnie zostawionym w środku miejscem na solówkę, widocznie nie starczyło czasu. Karygodne jest za to to, że w ogóle na płycie pojawia się teraz niezamierzenie groteskowy utwór If It's In You, zaczynający się od koszmarnego kiksu wokalnego Syda, a w kolejnym podejściu jest niewiele lepiej - męczy się z melodią w za wysokiej tonacji, oczywiście myli rytm i pozostawia za sobą koszmarne wrażenie. Recenzenci (i wczesny producent albumu Jones) wytykali w tym miejscu Gilmourowi sabotaż i publiczne pranie brudów i niestety trudno się z tymi zarzutami nie zgodzić, bo naprawdę trudno się tego słucha przy całej dla chłopaków sympatii. Na szczęście na zakończenie dostajemy kojącą i w miarę gładką kołysankę Late Night z absolutnie wzruszającym tekstem o mniej nieodwzajemnionych barwach. Wygląda mi usznie na to, że partie gitar slide grają tu i Gilmour, i sam Barrett, bo niektóre z nich są trafione w dziesiątkę, a inne - powiedzmy w siódemkę, ale może to Syd miał lepszy i gorszy kwadrans. W każdym razie na moment powraca tu echo dawnych baśniowych klimatów z Pipera. Dobre i to.
Z jakiegoś powodu układający tracklistę albumu Barrett i Gilmour zapomnieli o wstrząsającym utworze Opel, który był na tym etapie w miarę gotowy do publikacji i na pewno całość mocno by zyskała, gdyby zastąpić nim to nieszczęsne If It's In You. Ale i tak to, co dostaliśmy jest jedynym w swoim rodzaju prezentem od Szalonego Diamentu, którego równie dobrze mogło w ogóle nie być, zważywszy na jego chybotliwy mentalny stan. A zresztą teraz mamy epokę streamingów i jutuba i można sobie samemu skonstruować odpowiednią wersję tej płyty.
No właśnie, wtedy z Cambridge pojechaliśmy szybko do domku naszych w Anglii i Szkocji Przewodników, trochę na południe od Londynu. Tam właśnie po raz pierwszy w życiu wszedłem na jutuba. Syd czasów streamingów nie dożył, ciekawe czy w ogóle rzuciłby na nie okiem czy uchem. Z tego, co czytałem, to raczej śmiem wątpić.
Może nie był tak do końca szalony.