czwartek, 14 sierpnia 2025

SYD BARRETT - The Madcap Laughs


hey-ho, never be still!

The Madcap Laughs                   
SYD BARRETT                                                              
              
1970

gatunek: folk-rock, psychedelic pop, rock, acoustic rock
najlepsze numery: Long Gone oraz Feel
best moments: wielogłosy w Long Gone, refren Octopus, bębny w Octopus i No Good Trying

Terrapin * No Good Trying Love You * No Man's Land * Dark Globe  Here I Go *  Octopus * Golden Hair * Long Gone * She Took a Long Cold Look * Feel * If It's In YouLate Night

* * * i 1/2

W chwili, gdy piszę te słowa, powoli zbliża się 20 rocznica śmierci Syda i niedługo też stuknie 55 lat odkąd postawił w studiu ostatnie wykorzystane później oficjalnie dźwięki. A jednak jego legenda ma się nieźle, podsycana zarówno przez mit, a także przez sprytnie i subtelnie podrzucane nam nowe wydawnictwa ogrywające stary materiał, no i przede wszystkim przez wielkie oddanie fanów. Nigdy nie zapomnę chwili, gdy z przyjaciółmi stanęliśmy pod jego niepozornym domkiem (połową bliźniaka na przedmieściach Cambridge) dosłownie kilkanaście dni po jego śmierci (wyprawę do Anglii mieliśmy zaplanowaną długo wcześniej, ale bez tego elementu). I jakoś ma to jakiś u mnie sens, nie potrafię sobie wyobrazić, że idę pod dom jakiegokolwiek innego muzyka, nawet z Liverpoolu. A historię Syda, mimo że jest o wiele bardziej tragiczna niż romantyczna, nadal odbieram w jakiś sposób osobiście, choć przez lata to wszystko gaśnie.

Krótkie tło historyczne jest następujące: na początku roku 1968 Syd został w groteskowy sposób usunięty z Pink Floyd i potem przez półtora roku męczył się z paroma różnymi producentami nad skleceniem swojego debiutanckiego albumu solowego. W tym czasie dalej tracił stopniowo kontrolę nad swoimi władzami umysłowymi i kolejnymi odsłonami swojego niebywałego talentu. W rezultacie to, co otrzymaliśmy, jest nie tyle wypowiedzią artystyczną (jeśli już, to w imieniu Syda ogłosili ją koledzy Waters i zwłaszcza Gilmour) co zapisem postępującej choroby psychicznej. I nie każdy musi mieć ochotę się nad tym pochylać, co doskonale rozumiem.

Cóż za potworny paradoks - tylu artystów sili się na oryginalność, a Syd miał jej za dużo - i w pozytywnym, i w negatywnym aspekcie. Album jest tak dziwaczny i pokręcony, że dzisiaj nikt by go nie chciał wydać, chyba że domowymi sposobami. I nie jest to dziwaczność, która rozwija skrzydła słuchaczy lub wprawia ich w "magiczny nastrój", może jeden utwór (Golden Hair) sprawia wrażenie od początku do końca "normalnego" i to też tylko dzięki wtłoczeniu we wręcz niesłyszalne tło chropowatych harmonii wokalnych znanych z wersji wcześniejszych. Przy okazji wszystkich bez wyjątku innych utworów podświadomie czeka się przynajmniej na następną pomyłkę wykonawczą, jeśli nie na moment kiedy ten grubymi nićmi szyty domek z kart się ostatecznie rozwali.

Czy jest sens tej muzyki słuchać bez kontekstu biograficznego i przynajmniej minimalnego empatyzowania z wykonawcą? Szczerze mówiąc, wątpię, choć nierzadko różne dzikie spiętrzenia dźwięków mogą się wydać olśniewające. Tylko że to nie są te dzikie i radosne, narkotyczne spiętrzenia z pierwszej płyty Pink Floyd. To są spiętrzenia egzystencjalne, a przy tym pozostaje pytanie, które często stawiali sobie współpracownicy Syda - czy on nas aby czasem nie nabiera? Bo wydaje się tu i ówdzie, że wystarczyłoby nagrać jeszcze jedną wersję danego utworu i byłoby tak jak trzeba. No jednak nie - z nagrań dodatkowych wiemy, że Barrett nigdy nie wykonał dwa razy tego samego utworu w zbliżony sposób. Zawsze gmatwał mu się rytm (tutaj wielkie brawa dla perkusistów Wyatta i Gilmoura, którym jakimś cudem udało się mocno wygładzić boleśnie nieparzyste podziały), czasem nie mógł utrafić nie tylko w tonację, ale też w żądaną oktawę (!), a podczas całej sesji ten przed chwilą świetny gitarzysta o niesamowitej wyobraźni i gruwie nie potrafił z siebie wykrzesać ani jednej w pełni udanej partii solowej. Śpiewał też niepewnie, często przechodząc w mruczenie lub pojękiwanie. Jedynie na polu tekstowym można od biedy wykazać pełen rozwój i metodę w tym szaleństwie, ale to tylko dlatego, że papier z zasady jest bardziej cierpliwy (nawet jeśli czerpany, hłe hłe) niż taśma.

Przechodzimy do szczegółu... Okraszona przepiękną melodią otwierająca album piosenka Terrapin z każdą minutą coraz bardziej męczy, bo tempo jest nużąco leniwe, a solówki gitarowe niechlujne i nieciekawe, co stanie się niestety na tej płycie normą. O dziwo w następnym kawałku No Good Trying te wszystkie wykonawcze nieścisłości może i nawet działają na korzyść utworu, towarzyszący wokaliście muzycy zespołu Soft Machine (zwłaszcza wspomniany perkusista) dokonują cudów wykonawczych i ostatecznie to wyznanie nietrafionych i bezsensownych uczuć staje się bardzo poruszające. Z kolei Love You może od biedy uchodzić za utwór radosny (jedyny taki na płycie) czy nawet euforyczny... Tylko ta euforia znowu jest podszyta szaleństwem, tym razem nikt nie próbuje nawet załatać dziur w metrum, na szczęście piosenkę trochę ratuje niespodziewana partia zdaje się tuby, która sprytnie odwraca uwagę od niejakiej katastrofy motorycznej. Dalej występują dwa utwory bardzo zbolałe, najpierw No Man's Land z fuzzem o okropnej barwie i wstrząsającą linijką when I live, I die... Melodia jest nawet ładna a utwór nawet hipnotyzujący, ale nagle ni stąd ni z owąd Syd popada w mruczane mielizny i tyle go widzieli. Dark Globe jest o tyle interesujący, że Syd (z domu Roger przecież) śpiewa go manierą, którą jego imiennik Waters odkryje dla siebie pod koniec lat 70-tych. I znowu tekst jest tutaj wstrząsający, kosmicznie dziwaczne metafory próbują zakryć tęsknotę odrzuconego serca. Ciekawe to, na The Piper at the Gates of Dawn mieliśmy tylko jedną piosenkę względnie miłosną, (rozchachany Bike), a tutaj większość traktuje o sprawach damsko-męskich i to w sposób nieledwie rozpaczliwy, wyrażając głęboką tęsknotę za wielką miłością w różnych odcieniach, w dwóch piosenkach pojawiają się na przykład zdumiewające odniesienia do ojcostwa. Wieńcząca stronę A piosenka Here I Go próbuje udawać pastisz wodewilu, ale znowu wyzierają z niej egzystencjalne ciernie głównie za sprawą beznamiętnych a nawet znowu nieco rozpaczliwych wokali Syda. Ciekawostka, w wersji oryginalnej nie ma tu partii basu, kilkadziesiąt lat później Gilmour dograł go na poczet kolejnej składanki z muzyką Syda, tym razem obejmującej i rzeczy Floydowe, i solowe.

Uff, zaczyna się w końcu strona B, która - do pewnego momentu - robbie na mnie o wiele lepsze wrażenie. Octopus nie jest może wesoły, ale energii mu nie brakuje, nawet w śpiewaniu Syda, choć producent Gilmour musiał przesunąć drugi dograny przez Barretta wokal na pozycje boczno-marginalne, bo wyraźnie miejscami nie konweniował z wokalem głównym. Refren jest jednak w jakiś sposób zaraźliwy, a perkusista (tym razem Gilmour) dwoi się i troi, żeby znowu połatać dziury w metrum i jest w tym zaskakująco skuteczny. Muszę przyznać, że jego partia w wyciszeniu, a zwłaszcza moment z opóźnionymi triolami należy do moich ulubionych partii perkusyjnych w o g ó l e! Golden Hair (do malowniczego wiersza Jamesa Joyce'a) bardzo przypomina niemal równolegle nagrywane przez Floydów rzeczy z płyty More, piękny to zakątek na płycie, choć oparty tylko na jednej linijce melodii wielokrotnie powtarzanej, więc może się szybko znudzić. 

Nie grozi to na szczęście następnej w kolejności piosence Long Gone o dość tradycyjnej formie ale za to bardzo odjechanej melodiach najpierw zwrotki w niskich (powiedzmy sobie szczerze: zbyt niskich) rejestrach i potem kontrastującym z nią szybującym refrenem. Utwór jest oczywiście posępny w wymowie, ale wykonany z nutą, no nie wiem, nadziei, że jednak wróci, w każdym razie na mnie robi wrażenie kolosalne (and wondered for those I love still, co za linijka!). Jest to po prostu (choć na tej płycie nic nie jest proste) najlepiej napisany i zaaranżowany utwór na Madcap Laughs. Grający na organach Hammonda Wright (?) a może znów Gilmour (?) dokłada tu niepokojący dronowaty jednodźwięk w zwrotce, który wybucha w refrenie w przelewającą się pełnię efektu Leslie, na czym Syd swobodnie i lekko konstruuje bardzo ciekawe harmonie mieszając (nareszcie!) kontrastujące barwy swojego głosu (ostatni trójgłos na słowie eyes robi na mnie największe wrażenie). W tym utworze, tak jak w No Good Trying, nawet niedoskonałości wykonawcze dokładają się do niesamowitości utworu, w zwrotkach bowiem niepewny wokal nominalnie zaznaczać ma chyba akord mollowy, ale czasami się i pośliźnie i wejdzie w dur. Potwornie poruszający utwór, tylko co z tego, wiadomo przecież, że dziewczyna nie wróci do takiego dziwaka.

Niestety po tak obiecującym tercecie następuje na albumie jego najmniej ciekawy aranżacyjnie moment - trzy z kolei piosenki wykonane przez Syda jedynie z towarzyszeniem gitary akustycznej. Najpierw idzie nudnawa She Took a Long Cold Look, ciągnie się jak flaki z... makaron, a i tak Syd mówi na końcu: "taka krótka", w środku słychać też jak przewraca kartki z tekstem. Dalej mamy wprawdzie świetny utwór Feel, w którym jakimś cudem Sydowi (jak słyszymy, w pierwszym podejściu) udało się okiełznać wszystkie niesymetryczności rytmiczne i niespiesznie snuje kolejną dziwaczną opowieść o nieodwzajemnionej miłości i o tym, że chce wracać do domu... Szkoda tylko, że nic nie zrobiono z wyraźnie zostawionym w środku miejscem na solówkę, widocznie nie starczyło czasu. Karygodne jest za to to, że w ogóle na płycie pojawia się teraz niezamierzenie groteskowy utwór If It's In You, zaczynający się od koszmarnego kiksu wokalnego Syda, a w kolejnym podejściu jest niewiele lepiej - męczy się z melodią w za wysokiej tonacji, oczywiście myli rytm i pozostawia za sobą koszmarne wrażenie. Recenzenci (i wczesny producent albumu Jones) wytykali w tym miejscu Gilmourowi sabotaż i publiczne pranie brudów i niestety trudno się z tymi zarzutami nie zgodzić, bo naprawdę trudno się tego słucha przy całej dla chłopaków sympatii. Na szczęście na zakończenie dostajemy kojącą i w miarę gładką kołysankę Late Night z absolutnie wzruszającym tekstem o mniej nieodwzajemnionych barwach. Wygląda mi usznie na to, że partie gitar slide grają tu i Gilmour, i sam Barrett, bo niektóre z nich są trafione w dziesiątkę, a inne - powiedzmy w siódemkę, ale może to Syd miał lepszy i gorszy kwadrans. W każdym razie na moment powraca tu echo dawnych baśniowych klimatów z Pipera. Dobre i to.

Z jakiegoś powodu układający tracklistę albumu Barrett i Gilmour zapomnieli o wstrząsającym utworze Opel, który był na tym etapie w miarę gotowy do publikacji i na pewno całość mocno by zyskała, gdyby zastąpić nim to nieszczęsne If It's In You. Ale i tak to, co dostaliśmy jest jedynym w swoim rodzaju prezentem od Szalonego Diamentu, którego równie dobrze mogło w ogóle nie być, zważywszy na jego chybotliwy mentalny stan. A zresztą teraz mamy epokę streamingów i jutuba i można sobie samemu skonstruować odpowiednią wersję tej płyty.

No właśnie, wtedy z Cambridge pojechaliśmy szybko do domku naszych w Anglii i Szkocji Przewodników, trochę na południe od Londynu. Tam właśnie po raz pierwszy w życiu wszedłem na jutuba. Syd czasów streamingów nie dożył, ciekawe czy w ogóle rzuciłby na nie okiem czy uchem. Z tego, co czytałem, to raczej śmiem wątpić. 

Może nie był tak do końca szalony.






środa, 13 sierpnia 2025

AMERICA - America

I gotta stop and see what I'm on about 

America                          
AMERICA                                                                 
              
1972

gatunek: folk-rock, folk, pop  
najlepszy numer: może I Need You, może Never Found a Time
best moments: dynamiczne przełamanie w Here i refren Never Found a Time

Riverside * Sandman  Three Roses * Children * A Horse With No Name  Here * I Need You * Rainy Day * Never Found a Time * Clarice * Donkey Jaw * Pigeon Song

* * * *

Bardzo lubię śpiewać na głosy i często mówię, nie do końca żartem, że harmonie wokalne są jedyną rzeczą, na której naprawdę się w życiu znam. Nawet jednak taki zapaleniec jak ja dobrze wie, że nie da się samymi wielogłosami opędzić całego albumu. Już o tym zresztą pisałem przy okazji debiutewnego albumu Byrds, ale tutaj sytuacja jest trochę inna. Jako osoba zupełnie nieobeznana z mitologią i historiografią zespołu America i bez żadnego zobowiązującego stosunku emocjonalnego do chłopaków wypowiem się następująco w duchu Orwellowskim: trzy głosy dobrze, jeden głos źle i gdy tylko ucichają harmonie, natychmiast tracę zainteresowanie tą muzyką, zwłaszcza w pierwszej części płyty. Chłopaki Bunnell, Beckley i Peek mają głosy schludne i niedenerwujące, ale po prostu - osobno - nie przykuwają zbytnio mojej uwagi, przynajmniej tu na debiucie. Co gorsza, dużo jest niestety na tej płycie pasaży instrumentalnych i tu już jest - jak dla mnie - zupełnie słabo, bo nie wydają mi się one służyć niczemu poza wypełnianiu miejsca między rzeczonymi harmoniami i tak naprawdę jest to strata czasu to granie. A już zupełnie niepojęte jest dla mnie to, że nierzadko w miksie dość tępe akordy gitar akustycznych zasłaniają nieco wokale, co dość przeszkadza mi w momentach bardziej dynamicznych.

Oczywiście przed próbą głębszego zanurzenia się w muzyce Ameriki dobrze znałem piosenkę A Horse With No Name. Jest to bodaj jedyny utwór zespołu, który znają przysłowiowi wszyscy, no i brawo - nie da się ukryć, że tacy Moody Blues* też mają tak naprawdę tylko jeden utwór, który wszyscy znają (wszyscy, dodajmy, urodzeni przed rokiem 2000, potem to już panie rozpatrz & dramatys). Nie był on - Horse - częścią albumu w pierwszym jego wydaniu, ale teraz nie ma to większego znaczenia. Czy daje on dobre rozeznanie o całej płycie? Taaaak, odpowiedział z wahaniem. Z jednej strony melodia jest wyraźnie bardziej chwytliwa od reszty i brzmienie trochę bardziej pastelowe, gitary w nietradycyjnym stroju i dobrze robią djembowe triole, ale z drugiej strony też w jakimś stopniu słychać ową dysproporcję: przy wielogłosach robi się uroczyście i jakoś serdecznie, a w innych momentach utworu jest jakoś miałko. Natywni użytkownicy języka narzekają na wyjątkowo ponoć krindżowate wyjątki z tekstu, ale z definicji na tej płycie tekstów nie słychać, bo wokale są za cicho, więc tym się zajmować zbytnio nie będziemy, w każdym razie nie bój nic, Dylana tu w tekstach nie uświadczysz. Ale piosenka nie jest zła, trochę z przekory nie chciałem jej zakolorować na czerwono, ale byłoby to jednak nieuczciwe - udało się Dewiemu Bunnellowi odnaleźć na pustyni melodię tak wyśmienitą i oczywistą, że aż dziw bierze, że nikt wcześniej na nią nie wpadł. Bardziej chwytliwych melodii na Americe już nie znajdziemy, ale ja mam innych faworytów do nagrody bestsonga...

Ale po kolei. Album zaczyna się od dość dynamicznego wejścia gitar akustycznych podbitego przeszkadzajkami, część śpiewana zaczyna się dokładnie po minucie. Bardzo podobnie zaczyna się legendarny album Deja Vu pewnej supergrupy i te powiązania wszyscy Americe wypominali, a zespół się od nich nie odżegnywał. Osobiście jestem jak najdalszy od egzaltowania się Crosby'm i kolegami, co więcej - uważam, że ich sposób budowania wielogłosów z tymi dwoma tenorami a właściwie zasłoniętym tenorem Crosby'ego i natarczywym świdrowaniem Nasha nie zawsze bywa trafiony. Jedno jednak trzeba utytułowanym kolegom przyznać - są instrumentalistami o większej inwencji i lepiej budują aranże. O ile tyryryrytutu Ameriki brzmi może nawet i lepiej niż podobne w wyrazie zakończenie Suite: Judy's Blue Eyes - masywniej, cieplej i bardziej krzepiąco - to o reszcie piosenki Riverside zbyt łatwo się zapomina. Następny w kolejności Sandman próbuje coś kombinować z metrum i szybsze momenty refrenowe z gniewnie skandowanym tekstem mają swój urok - niestety połowa piosenki przepada na fragmenty instrumentalne oparte na wspomnianych wcześniej tępo wybijanych akordach i nieciekawych solówkach najpierw gitary akustycznej a potem zelektryzowanej, a do tego stop-starty w końcowych stadiach tego utworu nie są zbyt dobrze wykonane. Może niektórzy słuchacze przejmą się niejaką próbą zbudowania tu czegoś w rodzaju hard-folka, ja pozostaję obojętny. Three Roses generalnie powiela brzmieniowe patenty z dwóch poprzednich utworów, no i znowu to samo - zaczyna się robić ciekawie (i to bardzo, bardziej niż wcześniej na płycie) gdy głosy zaczynają wchodzić ze sobą w dialogi, czy to budując po kolei piętrowe harmonie w refrenie, czy a-a-ając kontrmelodię w kolejnej zwrotce. I gdy już zaczynam się powoli rozanielać, buch, dają nam na obiad kolejne niepotrzebne solo gitary akustycznej aż do rozczarowującego wyciszenia... 

W bardziej stonowanej piosence Children przynajmniej nie ma żadnego wstępu i powinienem niby zamknąć ryj i wsłuchiwać się w całkiem czarowne wielogłosy, bo tutaj jest ich w bród. No ale jak na złość w tym numerze niezbyt stroją gitary w podkładzie i akurat tutaj melodia wydaje mi się poniżej albumowej średniej. Na szczęście szybko wjeżdża ów legendany koń bez imienia i w końcu wszystko jest w miarę na swoim miejscu. Stronę A albumu wieńczy utwór Here, który zaczyna się tak posępnie jak kończył Children. Niespiesznie i nudnawo mija introdukcyjna część i wtedy... AU! po raz pierwszy na tej płycie zdarza się coś naprawdę jak dla mnie olśniewającego: nagle gitary proponują bardziej dynamiczny szwungst, włącza się perkusja i na to wchodzi naprawdę świetna i niebanalna melodia zaśpiewana na trzy głosy, po której aż chce się ż(r)yć! No ale po niespełna minucie ten wielce obiecujący groove ginie pod kolejną solówką gitary akustycznej, a potem pęd coraz bardziej się zatraca... ale nie, budują kolejną kulminację, uwaga, czy wróci ten fantastyczny zaśpiew?!? Bum i pffff, uchodzi powietrze z balonika, numer się zatrzymuje i powraca posępne zawodzenie ze wstępu. Dlatrzego, dlatrzego tak?

No dobra, zaczyna się strona B, która generalnie robi na mnie lepsze wrażenie, choć na pierwszy rzut ucha może wydawać się nieco smętna. Od razu od pierwszych taktów zaskoczenie - po raz pierwszy na płycie pojawia się fortepian. Niby nie gra nic odkrywczego, ale przynosi upragnione orzeźwienie przewietrzenia aranżacji. Piosenka I Need You zdecydowanie bardziej stoi po stronie bardziej konwencjonalnego popu niż folku czy folk-rocka. Z jednej strony przypomina późniejsze ballady ELO, z drugiej - ma coś z trochę łzawej piosenki Hollies Too Young To Be Married (już w którymś momencie na stronie A miałem to skojarzenie), z trzeciej strony bardzo przypomina mi niektóre piosenki Bee Gees z okresu zagubienia pomiędzy brytyjskim debiutem a przeistoczeniem się w legendę disco. Tak, w tym utworze głównym wokalistą jest basista Gerry Beckley i zdecydowanie śpiewa barwą Barry'ego Gibba na szczęście bez jego manieryzmów. Ale przede wszystkim sam utwór jest po prostu dobrze napisany, skonstruowany (fajne te subtelne kombinacje rytmiczne) i wykonany i chyba najlepszy na płycie. Zdaje się, że i McCartney lubił, bo w tekście jego Waterfalls pobrzdękują podobne kropelki na oknie.

A może to Rainy Day jest najlepszy? No dla mnie nie, ale... To z kolei dzieło Dana Peeka, ambitna, wieloczęściowa, wykwintna ballada. Tylko dlaczego te wokale takie nieśmiałe? W przełamaniu z gitarami akustycznymi pomyśleli, żeby rozszerzyć spektrum stereo, ale już wielogłosy bardziej zbite i przyczajone. Niby dobrze, bo bez histerii, ale...  O, znowu niepotrzebna solówka akustyka, na szczęście tym razem bardzo króciutka. Ten utwór ma być może najbardziej ze wszystkich potencjał na to, by go smakować i odkrywać na nowo przy następnych przesłuchaniach, no ale... W roku 1972 zespół jak najbardziej miał prawo na takie liczyć, ale dziś?

Kolejna wykwintna ballada Never Found the Time jest jeszcze jednym kandydatem do złotego medalu na albumie America, choć jej bogactwo odkryłem dopiero za którymś przesłuchaniem. Zaczyna się wprawdzie nieco niemrawo, ładną zwrotką bez większego rezonansu, ale już za chwilę pojawia się wyjątkowo rozbujany (w sensie gałęzi na wietrze) refren... I jeszcze starczyło weny na dodatkową melodię w kodzie okraszoną kojącym falsetem... Tak, takie piosenki wprowadzają ład w rozchybotaną psychikę. Może i narrator nie znalazł czasu na te wszystkie dobre rzeczy nie pierwszej potrzeby, które wylicza w tekście, ale może to my je znajdziemy? Nie byłoby źle...

Clarice nie przyspiesza już i tak bardzo zwolnionego tempa strony B, wręcz przeciwnie, dzwoneczkowa melodia gitary we wstępie przypomina mi daleko klimaty... Dead Can Dance. Na tym medytacyjnym podkładzie rozgrywa się jednak kolejna dość konwencjonalna ballada z jak zawsze pięknymi na tej płycie wielogłosami, tym razem rozgrywającymi się głównie w myśl zasady call-and-response. Nagle utwór staje w miejscu i dołączona jest do niego nieco bardziej żwawa koda w stylu mielizn ze strony A, tutaj jednak wydaje się bardziej trafna, bo bardzo ożywia zaspane rowki winyla. Niestety kolejny Donkey Jaw nic już poczynaniom nie dodaje. Niby przyjemne akustyczne granie z nawet przyjemnym tym razem przełamaniem z gitarą elektryczną i obowiązkowymi już zawieszeniami akcji i nawet ośla szczęka trrrry, ale znowu denerwują mnie schowane pod akustykami (chyba bardziej niż wcześniej) wokale. Szkoda, bo zdaje się, że wieloznaczny tekst z ostrym Biblijnym nawiązaniem przejawia większe ambicje niż reszta na płycie i może nawet wiązać się z nazwą zespołu i dość znaczącą okładką.

Na sam koniec, gdy już wydawało się, że nic nas już na tej płycie nie zaskoczy, powraca głos Bunnella, który serwuje nam niezobowiązującą makabreskę o zastrzelonym bez powodu gołębiu. Pigeon Song trwa ledwo ponad dwie minuty i nie ma w niej w ogóle harmonii wokalnych, ale też na szczęście żadnych solówek i brzmi bardziej korzennie, może nawet trochę springsteenowsko? Ciekawy zabieg, wyraźnie pogłębia ta piosenka poetykę całości i podważa jej mętnie oniryczną powłokę. 

No i cóż mam tu na koniec powiedzieć podsumowująco? Ta muzyka dawno przestała być rel dla kogokolwiek poza starymi prykami. Ale to dobrze, bo można sobie właśnie przy niej odpocząć na starym fotelu dziadka. I też ze spokojem, jak to mówią w Poznańskiem, ze spokojem, na następnej płycie chłopaki się bardziej ożywią. Czy jednak ją opiszemy tu z nieodłącznym kaczorem Donaldem, zależy tylko od Państwa, ile tu naklikacie wjuwz.

* A propos bycia rel Moody Blues i Ameriki - pierwsi mają na last fm milion dwieście tysięcy skroblujących słuchaczy, drudzy "tylko" milion. Nie jest źle z nami bumerami, chodź Pluto, idziemy zaszczelić nastympnego gołębia.



poniedziałek, 4 sierpnia 2025

ELECTRIC LIGHT ORCHESTRA PART II

(Telstar Records)
So I light a candle to replace your heart

ELECTRIC LIGHT ORCHESTRA PART II 
Electric Light Orchestra Part Two

1990 (US) - 1991 (UK)

gatunek: bezwstydny pop
best song: Once Upon a Time
best moment: różne momenty bez bębnów i niektóre wielogłosy


Hello  * Honest Men * Every Night * Once Upon a Time * Heartbreaker * Thousand Eyes * For a Love of a Woman * Kiss Me Red * Heart of Hearts * Easy Street

 ** i 4/5

Jak by nie było, jest to niestety jedna z najsłabszych płyt z opisywanych na tym blogu i w sumie nie zawracałbym nią Państwa głów, ale trochę nie mogę się powstrzymać z powodów pozamuzycznych. Najpierw ten zupełnie osobisty: rok/dwa po wydaniu tego albumu, zakładaliśmy w pierwszej klasie liceum nasz pierwszy zespół i jakimś cudem nasz pianista miał to na kompakcie (kupił sobie w Niemczech), a ja - po debatach wewnętrznych - sprawiłem sobie to na kasecie. Rozmawialiśmy więc o tych piosenkach, ba, śpiewaliśmy niektóre na próbach! Co nawet większe ba, przyjąłem sobie podświadomie fałszywie nonszalancką manierę wokalisty Erika Troyera i operowałem nią w piosenkach też innych zespołów i raczkujących własnych! Trudno wyzbyć się sentymentów do tej płyty, choć już wtedy oczywiście zbywałem jej ewentualną wartość, bo to przecież nie było p r a w d z i w e ELO.  W późniejszych latach okazywało się zdumiewająco, że więcej osób zna jakieś urywki. W Polsce Elektrycy są baaardzo cenieni i owszem, ktoś tam upominał się nawet o te fałszywe, Targowickie dźwięka piosenek Hello i Honest Men. Może to nie tylko sentyment... W roku 1992 miałem na swojej półce może ze 100 kaset, może mniej, co przekładało się na aktywną znajomość może tysiąca pięciuset piosenek, może więcej. Było jeszcze we mnie dużo m i e j s c a na muzykę i ta, może nienajprzedniejsza, jakoś we mnie wnikła. Choć też nie cała, nawet przy tamtym głodzie nowych nut nigdy jakoś nie udało mi się zapamiętać dwóch ostatnich utworów na płycie, do dzisiaj traktuję je jako pewnego rodzaju... yyy... nowości, co może świadczyć - obiektywnie - o tym jak bardzo pozbawione są wyrazu.

No właśnie, "prawdziwe ELO"... No nie da się o tej płycie opowiadać bez przywołania wątku historycznego, zatem miejmy to już za sobą. Perkusista Bevan zechciał nagrać nowy album Elektrików, a lider i wyłączny songwriter Lynne - nie. Umówili się na lekką zmianę nazwy i udział Jeffa w tantiemach. Bev robił wszystko, żeby to "Part Two" było jak najmniej widoczne i Jeff szybko pożałował swoich ustępstw, co po wielu latach skończyło się tym, że wykupił prawa także do nazwy Electric Light Orchestra Part II i... chciałoby się napisać "tyle ich widzieli", ale grają nadal pod różnymi nazwami. (Może uda się tu jeszcze napisać o dość udanej płycie No Rewind). Tak naprawdę projekt Beva nie był zatem jakimś wielkim "fałszerstwem", choć w necie słusznie piszą, że to tak jakby Beatlesi nagrali coś i bez Lennona, i bez McCartneya. Ja bym w sumie dodał "i bez Harrisona", bo Bev do tamtej pory napisał tylko jeden numer The Move i zaśpiewał dwa inne, a w ELO tylko grał na bębnach i gdzieniegdzie śpiewał chórki.

Dobrał sobie do współpracy niezbyt pierwszoligowych muzyków, choć wspomniany Eric Troyer wystąpił nawet na Double Fantasy.  Dwaj inni nazywali się Haycock i Lockwood, ten ostatni nie udzielał się jednak kompozytorsko. Ostatecznie Bevan podpisał trzy z dziesięciu utworów na płycie, a skrzypek Mik Kaminski zagrał gościnnie w jednej piosence (dla mnie najsłabszej). Ale było jeszcze jedno, bardzo ważne, osobowe połączenie z bazową formacją. Tak jak na klasycznych płytach z lat 70-tych, także i na Part Two pełne rozmachu partie orkiestrowe aranżował Louis Clark, z wyglądu nieco podobny do Lynne'a, co przydawało się na późniejszych koncertach, uu sarkas.

Przywoływany tu przeze mnie często Starostin (no sorry, zawdzięczam częściowo mu pomysł na tego bloga i jego format) zjechał tę płytę niemiłosiernie, kolorując wszystkie oprócz jednej piosenki na niebiesko i postulując obiektywistycznie, że nie znajdzie się żadna osoba, której ta muzyka mogłaby się spodobać. Może dlatego, choć zwykle tego nie robię, poczytałem sobie różne inne dostępne recki, czy to na RYM, czy to na AllMusic. I jednak są osoby, którym płyta... powiedzmy nie się nie podoba, choć istotnie są w mniejszości. Ale to zarówno zaskakujące jak i charakterystyczne, że czas gra na korzyść tego albumu. Jeszcze do tego wrócimy, na razie tylko zauważmy, że z biegiem lat mimo wszystko zacierają się te ostrości "kanoniczności" i mniej liczy się prawdziwość/nieprawdziwość tych piosenek, tylko same one.

Wspomniałem Starostina, bo w moim mniemaniu absolutnie nietrafnie wypunktował słabości Electric Light Orchestra Part II. Stwierdził bowiem, że aranżacje są nawet znośne, ale beznadziejny (mówiąc oględnie) jest songwriting. Ja bym powiedział, że jest zupełnie na odwrót. Największą słabością albumu jest plastikowe brzmienie w połączeniu z natrętnym podtykaniem pod nos nawiązań aranżacyjnych do klasycznych nagrań Orkiestry. Tutaj operowe aaaanie jak w Rockarii, tam szalone smyczki a la Night In the City, ówdzie zagrywki żywcem przekopiowane z Evil Woman... Tak, rozumiemy, panie Clark, to pan je wymyślił i Jeff'owi nic do tego. Tylko producenci płyty zapomnieli, że tamte patenty sprawdzały się na bardziej korzennym brzmieniu. Taki chichocik losu, próbowali sprawę "unowocześnić", a już w momencie wydania (przynajmniej w Anglii), album stał się archaiczny, bo za parę miesięcy miał na scenę wejść grunge i osiemdziesiona zrobiła się bardzo passe. No i tak, teraz trzeba znosić ten plastikowy zgiełk, żeby dokopać się do samych kompozycji, które są co najmniej przyzwoite. Tu też ważna obserwacja, każdy z nas ma inny próg wrażliwości na plastik i niestety dla wielu to, co dzieje się na tej płycie od pierwszych dźwięków Honest Men (początkowe Hello jest sprytnie podane w bardziej tradycyjnym sosie), będzie niestety nie do zniesienia i myślę, że to na tym wywrócił się Starostin.

Bo same piosenki nie są złe. Najgorsze są te, które udają - stadionowego (choć to raczej stadion ROW Rybnik) - rocka (w innych recenzjach przywoływane są tu konteksty Foreignera, Asii a nawet osiemdziesionowego Yes, nie bez racji) a w szczególności Heartbreaker modelowany trochę na starą Ma-Ma-Belle. Może miały przypominać, że Bev przez chwilę bębnił w Black Sabbath? Piosenki Troyera i Haycocka są różne, pierwszy niestety ma tendencję do popadania w większą tandetę niż drugi, choć to on ma najlepszy zmysł melodyczny. Takie Thousand Eyes (początek chyba najbardziej z całej płyty przypomina "prawdziwe ELO") na przykład byłoby, no może nie ozdobą, ale mocnym punktem np. płyty Discovery, gdyby pogłębić brzmienie i dodać, nie wiem, więcej serca? Honest Men też ma swoje zalety, trochę jest za długi (może tylko o tę introdukcję jak z Rockarii), ale jest ciekawie poprowadzony pod względem narracji muzycznej i podoba mi się tekst, oczywiście nie jest o nas (tym zespole z pierwszej klasy), ale... Chyba najlepszy na płycie utwór Erika to For the Love of a Woman, dobrze zaśpiewany (imponujący ambitus!), choć tekst tym razem nieco przaśny. Zdecydowanie dobrze mu robi mniej rozbuchany anturaż. Z kolei Pete Haycock podpisał (razem z Bevanem o dziwo, bo ów zdecydowanie nie błyszczy w innych swoich propozycjach) być może najlepszy utwór na całej płycie, nostalgiczny Once Upon a Time. Haycock jest wokalistą o wiele mniej charakterystycznym niż Troyer, ale może akurat na tej płycie działa to na jego korzyść, w końcu doczekaliśmy się tu czegoś nie do końca przesadzonego. Melodia jest oparta o niebanalną progresję, a solo gitarowe przypomina mi bardzo to, co grywał Justin Hayward w okolicach równoległej płyty Keys of the Kingdom, jeszcze jednego przykładu na to, jak legenda rocka gubi się w soundzie z wrogiej sobie epoki.

Jest jeszcze w tym rozdaniu karta najdziwniejsza, cover (!) niezbyt znaczącej piosenki z serialu dla młodzieży. Piosenka nazywa się Kiss Me Red i w dawnych trzasach nasz pianista lubił ją najbardziej z całego zestawu. No ja nie, bo aranżacja jest jeszcze bardziej nachalna niż średnio na tym jeżu, choć sama piosenka nie boli a matowa wokal tym razem Neila Lockwooda niezbyt przeszkadza (już bardziej irytuje niestety Troyer, który dwoi się i troi w chórkach, ale niestety nie tej Troi z piękną Heleną). Po raz już niestety enty na tej płycie smyczki w codzie ogrywają (czy raczej rzępolą) temat z Night In the City, nie wiem w sumie po co ta coda... Na szczęście po niej następuje zaskakujący wstęp do Heart of Hearts (autor: Troyer) z gitarą klasyczną... Tylko czemu tak krótki... Po nim już to, do czego już się tu przyzwyczailiśmy, okropne wejście bębnów i gitary pseudo-rockowej, męcząca zwrotka bez melodii, ale po niej zaskakująco świeży refren z tamburynem. Co za przedziwne wyczucie smaku lub nie.

Powtarzam, to nie są złe piosenki, tylko żeby w pełni docenić ich wartość, należałoby samemu spróbować je zagrać. Jest niestety coś takiego, że niektóre utwory bardzo cenią muzycy, a dla niemuzyków są prognozy złe i tylko wzdrygają ramionami. Starostin muzykiem nie jest i nie dał się nabrać na subtelne modulacje akordów i ich czasem niebanalne zestawienia. Nie usłyszał czegoś najważniejszego, bo usłyszeć tego na tej płycie nie mógł: iskry Lynne'owego geniuszu.

Czy to znaczy, że albumowi temu należy się kara wiecznego zapomnienia? I tak i nie... Logicznie rzecz biorąc, skoro nie był za bardzo potrzebny już w roku 1991, to chyba tym bardziej jest zbędny teraz, miliony utworów później. Ale też, jak wspominałem, czas gra na korzyść tych piosenek. Może to mastering coś poprawił, a może po prostu to, co wydawało się tandetne i o złym smaku wtedy, teraz aż tak nie razi, bo poprzeczka muzycznej przeciętności od roku 1991 obniżyła się aż tak znacząco, że przynajmniej z n a m i o n a wielkości, które na tej płycie można odnaleźć, mogą robić pozytywne wrażenie. Zresztą co tam, nikt przecież tej płyty nie będzie teraz kupował, ale są streamingi i można sobie bez uszczerbku na sonicznym zdrowiu coś tam odnaleźć i być może nawet dodać do jakiejś playlistwy, gdy nikt nie patrzy.

Dałem dwie gwiazdki i 4/5, bo jednak wolę ten album od Balance of Power, a na trzy gwiazdki moim zdaniem nie zasługuje. Ale historia dała małego klapsa Jeffowi - jego późne wydawnictwa pod szyldem Jeff Lynne's ELO, w odróżnieniu od jego późnych koncertów, odbiły się chyba jeszcze mniejszym echem niż efemeryda ELO Part II. Okazało się nieoczekiwanie, że choć ELO bez Lynne'a to zdecydowanie nie jest to, to ELO z samym Lynne'm też niekoniecznie. To ci zagadka!. Mam w głębokim poważaniu ten z betonu świat.




sobota, 26 lipca 2025

ROY WOOD - Boulders

Into the sun she leads me on, 
why does she answer "no, sir"? 

Boulders    
ROY WOOD                                                                   
              
1973

gatunek: pop-rock, folk-rock, baroque pop, bluegrass
najlepszy numer: Nancy? Hill? Miss Clarke?
best moment: śmierć komputera w Miss Clarke i chórki w All the Way Over the Hill

Songs of Praise Wake Up * Rock Down Low * Nancy Sing Me a Song Dear Elaine * All the Way Over the Hill/Irish Loafer  * Miss Clarke and the Computer * When Gran'ma Plays the Banjo * Rock Medley : Rockin' Shoes / She's Too Good For Me/ Locomotive

* * * *

Herbert, przyjaciel moich Rodziców, przysłał mi ten album z Niemiec w roku 1993. Zrobił on wtedy na mnie niesamowite wrażenie i zdarzało mi się go nawet umieszczać w moich raczkujących albumowych TopTenach. Być może bardziej zachwyciła mnie wtedy egzotyczna osnowa i fakt, że Roy sam zagrał tu na wszystkich instrumentach, niż sama muzyka. Teraz już taki entuzjastyczny nie jestem. Wspominam o tym głównie dlatego, że kwestia osi czasu, nie tylko mojej osobistej, ma - niestety - dla tej płyty dość duże znaczenie.

Rzeczywiście Roy Wood powgrywał na ten album wszystkie instrumenty i wszystkie wokale samodzielnie, wyłączając (interesujący przykład pokory) niezbyt ważną partię fisharmonii w pierwszym utworze. Materiał był już gotowy w roku 1971, ale płyta - przez jakieś nieprzyjemne jazdy z managementem - ukazała się dopiero dwa lata później, gdy nasz Bohater zdążył już zamknąć podwoje The Move, odejść z ELO po nagraniu z nią pierwszej płyty i założyć Wizzard. Niby to tylko dwa lata, ale to ważna przesłanka, bo różne patenty aranżacyjne brzmiałyby w 1971 bardziej świeżo i nieliczni recenzenci tej płyty gadajo, że wydana wcześniej odniosłaby większy sukces niż i tak solidne 15 miejsce na listach w Wielkiej Brytanii.

W każdym razie na początku lat 70-tych taki myk, że gość nagrał płytę n a p r a w d ę solową, na pewno robił większe wrażenie niż teraz, gdy nie jest to nic nadzwyczajnego. Teraz nawet może budzić to pewne podejrzenia o przerost ambicji, ego, czy oczywiście - słowo ostatniej dekady co najmniej - artystyczny narcyzm. Na szczęście fakt, że Roy sam sobie na wszystkim zagrał sam jest najmniejszym problemem tego albumu. Fakt, na perkusji gruwił słabo, co najlepiej pokazuje otwierająca całość piosenka Songs of Praise, gdzie po wejściu w drugą zwrotkę wszystko dramatycznie zwalnia, by potem znowu przyspieszyć i tak dalej, a tzw. fille (czyli po prostu przejścia) pokazują częsty grzech tego rodzaju produkcji - instrumentalista próbuje zagrać tu więcej niż umie. Ale już z innymi instrumentami (a ich zakres jest rzeczywiście imponujący) radzi sobie co najmniej solidnie a przede wszystkim ze smakiem i umiarem. Aranżacje nie są przeładowane, a ilość ścieżek o dziwo nie odbija się na jakości. No jednak nie takie dziwo - to Abbey Road i m.in. Alan Parsons za konsoletą i rzeczywiście brzmi to całkiem dorzecznie. Osobiście mam to nawet na płycie CD (która przez długie lata była niedostępna), ale ostatnio słuchałem tego w jakimś nowym miksie na streamingach i wręcz powaliła mnie selektywność i bliskość (tak, pobliż, pobliż...) Tym bardziej szczęśliwie się to złożyło, że kolejny album solowy Roya brzmi o wiele gorzej, wchodzi wręcz w unsłuchability: wyraźnie nie to studio i wyraźnie za dużo ścieżek... Ale o tym może kiedy indziej.

Największym swoim wrogiem na Boulders jest sam Roy, no bo niby kto inny, ale jak wspomniałem nie w przerośniętym ego problem tkwi ale chyba właśnie w ego niedorośniętym. Single The Move i parę "album tracks"  wyraźnie pokazywało jak wspaniałym... a, powiem to: jak genialnym Roy był wtedy songwriterem. A tu  wyraźnie nie zaufał do końca swemu talentowi i parę razy przedobrzył z udziwnieniami i mrużeniem otrzka.

Pierwszy numer już nam daje niezły tego obraz, a potem bywa jeszcze gorzej. Songs of Praise to świetny pastisz gospel, wykonany z polotem i żarliwością (na wszystkich niemal zdjęciach we wkładce Roy ma na szyi pokaźny krzyż), w wykonaniu New Seekers utwór ten zresztą doszedł do wysokiego miejsca w konkursie Eurowizji. Wokal Wooda jest dość specyficzny i nie wszyscy strawią jego nieco koguci tembr, a jeszcze dorzucił do tego te "żeńskie" chórki, nawet nie falsetowe, tylko uzyskane techniką varispeed: Roy wyraźnie nagrał je w wolniejszym tempie i niższym rejestrze a potem przyspieszył. No nic, to tylko ornament i nie każdy zauważy (w 1993 mi to nie przeszkadzało), jedźmy dalej. Wake Up jest z kolei fantastyczna - to dość ckliwa ballada, ale na szczęście akompaniament jest dość oszczędny a do tego na sonicznej szachownicy Roy wykonuje wręcz olśniewający move: podaje rytm za pomocą wiaderka z wodą! Co do jednej tylko rzeczy - zarówno w tym utworze jak i w dwóch innych - nie mam jasności w ocenie: zamiast porządnej części środkowych dostajemy instrumentalne przełamania... Ujmę to tak: prawie nie odstają od świetnych zwrotek i refrenów.

Najlepsze na płycie ma jeszcze nadejść. Ale nie jest to dla mnie ani utwór Rock Down Low, który Starostin uznał za najlepszy, ani też Dear Elaine, który uznał za najgorszy (ja już z dwojga słabszego wolę ten). Pierwszy z nich w jakiś przedziwny sposób łączy estetykę debiutu ELO (wiolonczele w lewym kanale) z estetyką Wizzard (saksofony bardziej na prawo) i to nawet się nie gryzie, gorzej tym razem z jakąś ciekawą melodią, choć wiem, że nie o melodię w tym utworze chodzi... Elaine o dziwo została wydana na singlu i doszła do miejsca 18, bratobójczo rywalizując na listach z którymś numerem Wizzard, ale rzeczywiście dość się wlecze (wejście perkusji w ostatniej zwrotce tak ożywcze jak spóźnione) mimo ciekawej, rozłożystej melodii. Niestety oba te numery psują znowu te przyspieszone chórki, w Rock... występujące tylko w intro, ale w Elaine już prawie przez cały czas, aż się nóż w kieszeni otwiera i by pociął tę oczywiście narysowaną przez samego Roya okładkę. W nowszych wydaniach albumu mamy bonus z bardziej surową wersją Dear Elaine i brzmi o wiele lepiej, bo i chórki bardziej w tle i o dziwo Roy lepiej śpiewa, tylko zakończenie jeszcze mniej dopracowane...

Najlepszym utworem na stronie A jest dla mnie zdecydowanie pogodny utwór Nancy Sing Me a Song - prześwietna, podnosząca na duchu śpiewanka w stylu "akustyczny pop", bezpretensjonalna, solidnie wykonana z dbałością o szczegół (tamburyn w refrenie to z lewa, to z prawa). I jeszcze na koniec nieszablonowe wariacje ciążące raczej ku niższej melodii niż jak to zwykle bywa idące w górę, a jak dla mnie Roy Wood zdecydowanie lepiej brzmi w dołach. Bardzo podobna energia wyziera z otwierającego stronę B utworu All the Way Over the Hill. Kiedyś traktowałem ją jako wzorcowy utwór pop, ale po roku 2000 w popie nie występują już akustyczne gitary, więc trzeba o nim chyba myśleć jako o folk-rocku, hę? Melodia może nie jest tu zbyt porywająca, ale utwór ten stoi chórkami - w lewym kanale lecą przez cały czas kontrmelodie w stylu Mike'a Love z Beach Boys, a w prawym - przepięknie zharmonizowane dopowiedzi ( w dwóch momentach zapomniał dołożyć harmonii do jednego zaśpiewu, przecudne!). Ten bardzo ważny dla mnie numer, bo definiujący w pewien sposób moją estetykę (także na poletku twórczości własnej) zwieńczony jest smakowitym irlandzkim jigiem, porywającym pod względem energetycznym i imponującym pod względem wykonawczym - o dziwo tutaj, w zupełnie przecież nie swoim idiomie. Roy moim zdaniem zagrał najlepiej na całym albumie, wielkie brawa.

A to jeszcze nie wszystko - za chwilę pojawia się kolejny ujmujący utwór, znowu niby rzewny ale podszyty czarnym humorem, bo narratorem jest zepsuty komputer (w czasach napisania tego utworu, pamiętajmy, były one wielkości człowieka), który relacjonuje bycie naprawianym (to paradne!) przez piękną dziewczynę - niestety ostatecznie odkręca mu śrubki i komputer dokonuje swego elektronicznego żywota... O, i tutaj technika varispeed jest wykorzystana w sposób bardzo przekonujący! A na dodatek mamy krótkie, trafne i smakowite przełamanie właściwie jazzujące... Kolejny kandydat do najlepszego utworu na płycie.

Teraz wprawdzie występuje niezbyt potrzebny pastisz gatunku bluegrass pt. When Gran'ma Plays the Banjo... No, raz można przesłuchać, Roy na banjo gruwi bez zarzutu, choć za wiele kalorii utwór ten nie ma. Ciekawe, czy Kristen Wiig zna ten utwór, w jednym skeczu SNL pojawił się "Captain Sexy Banjo" z zagrywką w podobnym stylu... Ale oto następuje wielki finał, wiązanka trzech tematów rock'n'rollowych. Nominalnie nie jest to moja bajka (dlatego też nie przepadam za zespołem Wizzard), ale jeden z tych trzech elementów jest dla mnie wręcz olśniewający, chodzi oczywiście (dla kogo "oczywiście"?) o pastisz Everly Brothers pt. She's Too Good For Me. Wejście tego utworu przypomina mi równie olśniewającą przygodę z utworem Swing the Mood niejakich (niejakiego?) Jive Bunny & The Mastermixers, który często był grany w polskich radiach na przełomie lat 80-tych i 90-tych, kiedy mimo wszystko starej muzyki było w mediach jak na lekarstwo - tam między Elvisa i innych wsamplowano prawdziwych braci Everly i na tej pustyni bez wielogłosów było to podobnie ożywcze. W swojej Wiązance Roy oczywiście sam sobie nałożył dwugłosy (wyższa partia, czyli "partia Phila" chyba znowu lekko przyspieszona), ale ten fragment to coś więcej niż pastisz - to piękna opowieść o odrzuceniu o pięknej melodii podana z dyskretnym humorem i nareszcie występuje tutaj "middle eight" z prawdziwego zdarzenia. Nie wiem czy lepiej broniłaby się jako osobny utwór, dla mnie jej country'ująca poprzedniczka i to saksofonowe coś, co następuje później tylko podbijają jej wartość na zasadzie kontrastu. Nie wiem co to znaczy "robić lokomotywę", pewnie coś takiego jak u nas "robić węża" na potańcówkach, dla Roya Wooda mogę nawet buchać parą, zasłużył na to.

Chciałem dać ocenę 3 i 3/4, ale nakręciłem się i podwyższyłem do 4 gwiazdek. Być może fakt, że Roy Wood samodzielnie wgrał na swój album połowę orkiestry nie robi już na nikim wrażenia, ale tu nie chodzi tylko o tanie popisy, a na słabości aranżacyjne można machnąć ręką lub uchem, bo klasa wykonawcza jest tu łatwo wyczuwalna. Jedna być może rzecz sprawia, że album ten - jak i tysiące innych - ma dziś o wiele mniejszą rangę dziś niż w latach 70-tych: tyle się po nim na świecie pojawiło muzyki innej i ważniejszej, że te kawałki w sumie o niczym (no, jeden Rock Down Low w niepojęty i raczej nieprzekonujący sposób łączy bad town sinners i Wietnam) bardzo straciły na potrzebności. Ale może właśnie po to właśnie warto sięgnąć po tę płytę - tak po nic, jak drzewiej bywało.

  

poniedziałek, 9 czerwca 2025

MARKETA IRGLOVA - Lila

Love is queen, may she soften every blow

Lila
MARKETA IRGLOVA
2022


gatunek: poezja śpiewana, mystical folk, baroque pop, pop rock
najlepszy numer: Girl From a Movie
best moments: większość piętrowych wielogłosów, zmiana metrum w The Season oraz końcowe frazy (śpiewane) w the Way

Love stayed with Me * Girl From a Movie  * High and Dry * The Way * My Roots Go Deep * Remember Me * Without a Map * Remember Who You Are * The Alchemy of Love * The Season 
* Love Yourself
 

 * * * * i 1/2


Trzeci album Markéty ukazał się 19 sierpnia 2022, osiem lat po przednim. Artystka przez ten czas absolutnie nie próżnowała wydając na świat chyba jakieś paręnaście okazjonalnych singli w różnych ustawieniach. Zdążyła też dwa razy uczestniczyć w konkursie Eurowizji (reprezentując najpierw Islandię, potem Czechy) a także parę razy powrócić do artystycznej współpracy z Glenem, w czerwcu 2016 koncertowali w moim rodzinnym mieście i był to bodaj najbardziej ognisty koncert jaki widziałem... Rzecz ciemna, Markéta miała wystarczająco dużo czasu, by przygotować swoją trzecią czteroliterową płytę na bogato i to nie tylko w warstwie dźwiękowej: na jej stronie można zamówić płytę w wersji kompaktowej i winylowej a także album książkowy, który skrzętnie zapakuje Ci mama piosenkarki. W dobie tanizny klikowej już tak skrzętne przygotowanie oprawy budzi mój wielki szacunek, bo dobrze pokazuje to jak bardzo Markéta dba nie tylko o swoich fanów, ale i rangę sztukę jako takiej.

Pierwszą moją reakcją na nową płytę bądź co bądź mojego ukochanego głosu żeńskiego (sorry Winnetou oraz Moya) był rozmarzony zachwyt z nutką rozczarowania. Nie jej wina, że to wydawnictwo utknęło w morzu prywatnych moich nowych dram i obowiązków (pierwszy prawdziwy album! - może tu go kiedyś przemycę, że to niby nie ja, przyznając wszystkie możliwe gwiazdky, hehe), ale Lila musiała długo czekać na swój u mnie czas. Nie jest to bowiem album uderzający do głowy jak woda sodowa lub atakujący serce jak młode wino. Jest to dzieło na wskroś wymuskane, dojrzałe i w wielu wymiarach bliskie doskonałości, ale też i matowe i krnąbrne. Trzeba się z nim zmierzyć i zmagać. I nie dziwi nic, skoro tematem przewodnim jest...

Lila to znaczy love - i na tym kończą się oczywistości co do przekazu. W opisie albumu Markéta wypisała listę kontekstów (które nazywa tutaj przebraniami), może ją po prostu przekopiuję: False love. Vulnerable love. Imagined love. Filial love. Childlike love. Parental love. Sensual love. Young love. Past love. True love. Purest love. Confusing love. Romantic love. Unitive love. Eternal love. Ja bym tu jeszcze dodał łatkę następującą: pogmatwana love. Już pierwszy utwór na płycie, choć jak zawsze narysowany jaskrawą i anielską barwą głosu, nie bierze jeńców, ton jest zbolały (żeby nie powiedzieć: zmordowany, ale może to moja projekcja) i nieledwie żałobny. Na razie dobrze znajoma otulina nałożonych na siebie głosów jeszcze potrafi ukwiecić cierpienie (niesamowite są te pulsujące ah - ah naprzemiennie w kanałach stereo), ale jak będzie dalej?

W kolejnych utworach temat nieodwzajemnionej miłości będzie nieoczekiwanie powracał, choć nie zdominuje on całkowicie poczynań. Markéta swobodnie lawiruje między poziomami sensualnymi, emocjonalnymi, filozoficznymi i duchowymi, czasami na modłę roztańczoną, czasami zrezygnowaną, czasami nadal rozmarzoną, choć potrafi też niejako pogrozić palcem, gdy ze stalową wręcz precyzją rozprawia się z meandrami miłości fałszywej. Konkluzje pozostawię do odkrycia Drogim Czytelnikom, pozwolę sobie tylko zaspojlerować, że łatwych rozwiązań nie będzie i w sumie album jest dość pesymistyczny w wymowie, ale może to znowu moje projekcje...

Kto jednak czyta teksty, poddał, mrużąc oczko. Liczy się przecież muzyka, liczyn't się? I tutaj znowu nie jest łatwo, bo muzyka na Lili dorównuje pogmatwaniem tematowi rozważań, absolutnie nie proponując rozwiązań narkotycznych, cukierkowych, czy tylko przebojowych. No, jest na płycie jeden przebój, kapitalna Girl from a Movie, z kontrastami dynamiki, rozłożystym refrenem, zagrywkami na poziomie meta (pod koniec utworu odliczane są powiedzmy sekundy do rozpoczęcia projekcji filmu) i oczywiście genialnymi chórkami, choć i tak nie jest to przebój o c z y w i s t y. Nie, wszystko na tej płycie jest raczej uszywiste. Na szczęście Markéta dobrze wie co robi, od lat podziwiam ją za trochę zawzięte ale niemal kompletne panowanie nad swoją (sowią) twórczościa. Czteroliterowość tytułów płyt jest tu tylko igraszką, uważniejsi słuchacze łatwo dostrzegą grę z poprzednimi albumami na płaszczyźnie tytułów piosenek (np. Remember Me, skądinąd przepiękna zadumana pieśń) czy poszczególnych linijek. Muzycznie album lokuje się (podchwytujcie "lokuje"!) swobodnie między Anarem i Muną, ostatecznie lądując bliżej tego pierwszego, choć Lila sprawia wrażenie płyty mniej nierównej. Głos naszej (no, moyej na pewno) bohaterki nie jest już tak słoneczny jak na debiucie, ale nadal koi jak mało co pod słońcem, eteryczne wielogłosy są nadal wielopiętrowe i wciąż (raczej) pozbawione manieryzmów, a same kompozycje wielowątkowe, syciące i rozłożysta, a także w jakiś dziwny, nie-transowy sposób wciągające w wir... no właśnie czego? Pewną nowością są zawirowania rytmiczne, bryluje tutaj druga najlepsza dla mnie pozycja w menu: folkujący The Season, który zaskakuje roztańczonym refrenem, kontrastującym nie tylko z zapatrzoną w przeszłość i pola za oknem zwrotką, ale i z kolejnym tekstem rozprawiającym się z romantyczną ułudą. W ogóle Markéta domyka swój system rozszerzając swoje instrumentarium, poza oczywiście wszelkiej maści klawiszami dogrywa tu i na basie (we wszystkich utworach!), i na irlandzkim bębenku, i czasem nawet na instrumentach dętych...

Cóż więc sprawia, że nutka rozczarowania się (jeszcze) nie rozpłynęła? W paru utworach (nie wszystkich) mam poczucie pewnego zamglenia sonicznego, którego nie słyszałem na dwóch poprzednich płytach. Nie wiem na ile jest ono subiektywne i na ile jest to problem z aranżacją a na ile z produkcją. Może zresztą jest to zamierzone, LILA przecież jest zamglona. Chodzi mi jednak o to, jak ożywczy jest udział wokalny całej ferajny w zamykającym całość Know Yourself, wcale przecież nie najważniejszej kompozycji w zestawie. W introdukcji śpiewa zdaje się córka Markéty, a główny wokal jest podwojony (dośpiewała sama, czy to stare dobre ADT, czy może to Siostra Zuzana?), a w refrenie wreszcie przebija się jakiś ogień nie z tego świata. Takich przebitek jest też trochę wcześniej na albumie (wysilone wysokie wokale w My Roots Go Deep, mocne!), ale w niektórych piosenkach jak dla mnie chórki i kwartet smyczkowy leciutko sobie przeszkadzają i sprawy niepotrzebnie tracą na klarowności. No ale wiadomo, LILA nie jest klarowna.

Może zresztą nie jest to jakiś błąd, tylko jakieś zamglone zaproszenie, żeby rozwiązań szukać p o z a tą płytą, tak jakby Markéta mówiła, że jej nowa muzyka jest tylko początkiem opowieści, a podejmie ją w ponaddźwiękowej rzeczywistości kto inny, na przykład sekundujący nam bliscy, czy Miłość przez duże M, Która zupełnie nie wiadomo skąd przedstawia się w traktującym o cielesnych pokusach utworze The Way jako Droga, Prawda i Życie. Jak by nie było, album Lila wymaga od słuchacza wręcz heroicznego skupienia i zaangażowania. Czy będzie nas na to stać w wygodnym świecie streamingów, czy będzie nas na to tylko siedzieć w morzu przebodźców i narzekać?

Ja posłucham jeszcze raz.

P.S. Na gruncie zupełnie prywatnym chętnie przyznam, że moją ulubioną krainą pod słońcem jest Ziemia Kłodzka. Gdy poznałem muzykę Markéty i nawet zamieniłem z nią parę słów przez internet, myślałem sobie czasem spacerując po Górach Bystrzyckich, dokładnie tak hm nieklarownych jak płyta Lila, że po wprost po drugiej stronie gór jest jej rodzinne miasteczko. Na tym albumie po raz pierwszy w jej twórczości anglojęzycznej - głównie w partiach smyczków, w tych miejscach, gdzie grają swoje kontrmelodie a nie kładą rozciągnięte akordy w tle - usłyszałem owe odpryski Sudetów. Her roots go deep, indeed.

poniedziałek, 22 stycznia 2024

BRAThANKi - Ano!

Hej matulu, matulu, gorszy Nowak od bólu.

Ano!       
BRAThANKi                                                             
              
2000

gatunek: folk pop, folk rock, pop


najlepszy numery: Gdzie ten, który powie mi i Czerwone korale
best moment: ekwilibrystyczne partie Jacka Królika i rozchwiany przytup (1'10'' oraz 2'13") w Gdzie ten, który powie mi

 Gdzie ten, który powie mi  Czerwone korale *  BRAThANKI * Heniek * Modliła się dziewczyna * Ballada o miłości, Staszku i jego bracie Marcinie * BRAThANKI w Nowym Orleanie * Siebie dam po ślubie * Jestem, jestem Nowak Rysiek * BRAThANKI na Dzikim Zachodzie * Wianek Hanki * Steffano * Poszłabym za tobą górą * BRAThANKI w dyskotece * Czyjeś ciało nocą * Wesele * BRAThANKI - epilog 

* * *

Ostatnio przypadkiem natrafiłem na dorzeczny wywiad z Halin(k)ą Mlynkową, który przypomniał mi o Brathankach. Nigdy nie byłem ich jakimś zatwardziałym fanem czy co, ale dwa razy zdarzyło mi się pójść na ich koncerty w moim mieście (raz nad jeziorem, raz na placu w centrum) i byłem bardzo zadowolony. W ogóle zawsze jakoś sprzyjałem wokalistce, dopiero później dowiedziałem się, że siedziała kilka metrów przede mną na początku roku 1998, gdy wzięła gościnny udział w koncercie czegoś na kształt Tymoteusza, krótko przed wybuchem swojej ogromnej kariery koncertowej w sferze wykonawczej i krótko przed wybuchem mojej wielkiej kariery koncertowej w sferze odbiorczej. Gdy już było długo po wszystkim, kupiłem sobie nawet ich debiutewną płytę za 9 złotych. Ach co to były za trzasy...

Serio, BRAThANKI stanowiły być może ostatnie grube doświadczenie pokoleniowe, jak bardzo cepelijnie (ale Led cepelijnie!) byśmy ich dziś nie oceniali. To był ostatni taki moment, w którym młodzi ludzie oglądali bardziej telewizję niż internet i chyba ostatni taki moment kiedy muzyka (około)rockowa była w Polsce przynajmniej tak samo popularna jak wszelkiej maści muzyka klubowa, że o innych, mniej kanonicznych odłamach nie wspomnę. To przełożyło się na ogromną rozpoznawalność o rozmiarach niemal Małyszowych, na dobre i na złe oraz ciągle groźny w tamtym czasie "Klan".

Oczywiście pomysł na wesolutki mariaż góralszczyzny i (pop) rocka nie był na polskim rynku niczym nowym. Najlepiej wyszło to pionierom czyli Skaldom, zresztą kontekst Skaldowski będzie BRAThANKOM dyskretnie towarzyszył przez cały czas, kulminując w postaci moim zdaniem chybionej płyty Brathanki grają Skaldów, która jeszcze raz udowodniła, że najlepiej te piosenki wykonują sami autorzy. Paradoksalnie jednak właśnie w omawianym czasie przełomu wieków Skaldowie grali na koncertach swoją piosenkę 26te marzenie na modłę Brathankową, czyli z łomotliwą, niemalże heavy-metalową gitarą elektryczną. Oczywiście Jerzy Tarsiński nigdy nie grał aż tak kunsztownie (a może po prostu aż tak szybko) jak Jacek Królik i to odświeżenie brzmienia było tutaj dyskusyjne, pokazywało jednak dokładnie gdzie w 2000 roku był Krywań pogrzebany. BRAThANKi odkryły zaginiony akord i niczym Majka z Gurunu powielili go w milionach egzemplarzy. I tutaj mimo wszystko szczere brawa.

Bo przed umiejętnościami technicznymi BRAThANKów, a także ich pomysłami aranżacyjnymi i wyczuciem komercyjnym chylę czoła. W niektórych utworach pędzące na złamanie karku partie gitarowe i fletowe są oszałamiające i nie ma w nich przekłamania, sam widziałem jak to swobodnie wygrywali na żywo (Królik aż raz się przy tym literalnie wywrócił, ale i tak ugrał). Do dzisiaj ujmują mnie też słoneczne wokale Halin(k)i, jednocześnie bezpretensjonalne i bardzo wyraziste a także dopasowane barwowo do różnych stylistycznych poszukiwań instrumentalistów. Świetne są też wszystkie bez wyjątku harmonie wokalne (jak czytam na okładce: Magda Steczkowska). Czasem gryzą mnie tylko wokale męskie, czasem nachalnie podhalańskie, czasem nachalnie humorystyczne, no ale ja się nigdy za bardzo w polskim humorze nie odnajdywałem. Halin(k)a za to zawsze śpiewa bez góralskiej maniery i zawsze jest tu zwycięska.

Po 24 latach od czarownego momentu wydania albumu Ano!, dobitnie słychać gdzie leży największa słabość płyty - nie w ryzykownej stylistyce na granicy kiczu i nie w tekstach Zbigniewa Książka (owemu najlepiej udał się chyba Poszłabym za tobą górą, z nienachalnymi nawiązaniami Breakoutowymi), ale w tym, że ci wszyscy bez ironii zacni muzycy okazali się takimi sobie songwriterami. Dwa utwory otwierające album bezsprzecznie się im udały (im jak im, pamiętam że były jakieś pomniejsze utarczki na kanwie tego kto był autorem Czerwonych Korali, ale mniejsza już z tym, na okładce pokornie czyta się, że piosenki skomponowane zostały "na bazie muzyki ludowej różnych grup etnicznych"), ale po nich bywa już bardzo różnie. Generalnie zawsze dobrze jest gdy Jacek Królik odpala "armijne" przestery, jest to muzyk tak wdzięczny, że pozwala zdzierżyć wiele. (A w ogóle to Krzyś Zalewski ładnych parę lat temu wspominał mi, że Królik zna na pamięć (ponoć fotograficzną) wszystkie piosenki Beatlesów (ponoć fonograficzną ma też tę pamięć). No i dobrze, Paf, bierzemy go do Triangelsów!) Im bliżej czystego popu, tym niestety człowiek czuje się brudniej.

Nie do końca pomagają albumowi pastiszowe mini-utworki, które niby rozszerzają paletę stylistyczną. Na dłuższą metę mnie przynajmniej męczą i tylko utwierdzają w przeświadczeniu, że może lepiej byłoby gdy Ano! była EPką a nie pełnoprawną płytą, no ale może coś mi tu umyka. Z drugiej strony utwory na pierwszy rzut ucha takie sobie, jak Ballada o miłości (i tak dalej) albo poniekąd irytujący Nowak Rysiek potrafią nagle zachwycić, czy to rzewną acz nadal z kopyta kulig rwącą kodą, czy to ryzykownym temacikiem na flet i akordeon na obrzeżach skal góralskich. Co za zespół, jednak! Podoba mi się też instrumentalny utwór Steffano jawnie zahaczający o Jethro Tull, i bardzo dobrze. Pamiętam z jakichś przebitek telewizyjnych z epoki, że to właśnie Stefan Błaszczyński pełnił rolę lidera zespołu, no to ten utwór bardzo mu się udał, choć ja pewnie bardziej rozpłynąłbym się w bardziej szorstkim soundzie... Im dalej jednak w lazł, tym bardziej rozmywają się w oczach te świerki na wzgórzach, utwór Wesele wieńczący całość jest już trudny do zniesienia na czeźwo, a chyba na krapiano bałbym się ryzykować. No i jeszcze ten niezbyt szczęsny Epilog... (Skaldowie też mają utwór o takim tytule, o dziesińć nieb lepszy).

...dlatego też dobrze się stało, że dwa najlepsze utwory znalazły się na samym początku albumu i można po nich wyłączyć czytam płytę czytam plik digitalowistyczny, nie czytam nie śpię z tą. (A raz na dziesięć razy można przesłuchać całość, żeby był i Kansas City, i owca cała, Heniek jest też całkiem niezły, no i Steffano, i inne gostky...). No dobrze, Gdzie ten, który powie mi, pytanie. Pytanie jak oni to zrobili, że utwór jest równocześnie ciężki jak i taneczny, brawo, choć kroki się mogą pomylić, gdy po refrenach rytm w zamierzony sposób przez sekundę kuleje. Pomijając nietrafione wejście męskich wokali (po co?), piosenka stanowi mistrzostwo wykonawcze i aranżacyjne, od skrzypków niemal wyjętych z Malowanego dymu przez dyskretne cymbałki w prawej słuchawce do równie dyskretnej acz trafionej w dziesiątkę sekcji dętej. Jednak od pierwszej do ostatniej minuty największym bohaterem utworu jest gitarzysta. Gęba mi się uśmiecha - od ucha do odiridi! Klasyk? Jasne! Evergreen? Tym bardziej! Everending story? Oh dear!

Czerwone kolare (łoo) trochę bardziej mi przez te lata zrzedły, może ów dżins i bluzki biel trochę przez te lata wypłowiały... Wejście gitary elektrycznej ciągle jednak robi na mnie wrażenie, a tym bardziej przełamanie rytmu i kolejny, nieparzysty, przytup. Jedyny w swoim rodzaju nastrój zbudowany został tutaj przez kontrast dość zwiewnej partii fletu i dosadnego umpa-umpa dęciaków, ale też i przez perkusję grającą tu równocześnie "na raz" (hi-hat) i "na i"(stopa) - może to banał i może to apeluje do najniższych odbiorczych instynktów, ale mnie to rusza i niech to trwa. I jeszcze zaraz wchodzą przyjemne harmonie Halin(k)i i Magdy - niech to tym bardziej trwa!

Dobrze raz na jakiś czas wrócić do tych piosenek. Led Cepelia górą!


środa, 29 listopada 2023

The SEARCHERS - The Pye Anthology 1963-1967

...and I know I'm the one you really lo-o-o-o-ove...

The Pye Anthology 1963-1967         
THE SEARCHERS                                                                   
              
2000

gatunek: folk rock, Merseybeat, pop, baroque pop, psychedelic pop 


najlepsze numery: Goodbye My Love, Take Me For What I'm Worth i pełno innych
best moment: dwugłosy w Goodbye My Love 


Sweets for My Sweet * It's Been a Dream * Ain't Gonna Kiss Ya * Alright * Farmer John * Love Potion no. 9 *Where Have All the Flowers Gone * Since You Broke My Heart * Sugar and Spice * Saints & Searchers * Don't You Know * Listen to Me * Hungry for Love * All My Sorrows * Hungry for Love  * Needles and Pins * Saturday Night Out * Don't Throw Your Love Away * I Pretend I'm With You * This Empty Place * I Count the Tears * Sho' Know a Lot About Love * Can't Help Forgiving You * Where Have You Been * Someday We're Gonna Love Again * No One Else Could Love Me * The System * When You Walk In the Room* I'll Be Missing You * What Have They Done to the Rain * This Feeling Inside * Goodbye My Love * Till I Met You 

Everybody Come and Clap Your Hands * If I Could Find Someone * Magic Potion * I Don't Want to Go On Without You * Till You Say You'll Be Mine * Goodnight Baby * Bumble Bee * He's Got No Love * So Far Away * I'm Never Coming Back * Too Many Miles  * Take Me For What I'm Worth * Don't You Know Why  * Each Time * Be My Baby * Does She Really Care For Me  * I'm Your Loving Man * Take It Or Leave It * Don't Hide it Away * Have You Ever Loved Somebody * It's Just the Way (That Love Will Come and Go) * Popcorn Double Feature * Lovers * Western Union * I'll Cry Tomorrow * Second Hand Dealer *Crazy Dreams

* * * * *

The Searchers byli zdecydowanie zespołem bardziej singlowym niż długogrającym i samo zestawienie albumowe nie oddaje - na szczęście - sprawiedliwości mimo wszystko wszechstronnym talentom chłopaków. Najlepszym uzupełnieniem dla dużych płyt mogłaby być wydana dwa lata temu składanka A & B Sides, problem (dla niektórych) w tym, że nie ma jej na Spotifajach. Opiszemy tu zatem - my rifle, my pony & me - dwupłytowe wydawnictwo z przełomu wieków obejmujące wszystkie single Searchersów dla wytwórni Pye i bogaty (choć nie idealny) wybór "album tracks".

Do pewnego momentu przebojowe single naszych drogich Liverpoolczyków wchodziły na tracklisty katalogowych albumów, choć i tutaj znaleźć można irytujący wyłom - na drugiej stronie debiutanckiego singla znalazła się dość przyjemna piosneczka autorstwa perkusisty Curtisa pt. It's Been a Dream, która jednak na Meet the Searchers się nie znalazła. Wielka szkoda, bo choć numer nie jest jakoś wiekopomny, to w ujmujacy sposób bez wysiłku trafia w autentyczny, melodyjny acz nieco mięczacki ton, przez co jest o wiele bardziej przekonujący niż wiele z tych nieszczęsnych wczesnych przeróbek. Mniej więcej na wysokości albumu It's the Searchers single i albumy zaczęły się już mocno rozjeżdżać zarówno jeśli chodzi o wybór materiału jak i jego jakość artystyczną. Pół roku po wydaniu albumu Take me For What I'm Worth w okolicznościach równocześnie dramatycznych i groteskowych z zespołem pożegnał się Chris Curtis i do końca roku 1967 Searchersi wydawali już wyłącznie single i to coraz chętniej z autorskim materiałem, po czym zmienili wytwórnię kończąc "złoty" czy tam "klasyczny" okres działalności. 

Niniejsza składanka zawiera aż 60 utworów z tych czterech-pięciu lat, w przeważającej większości - świetnych. Wiadomo, że to nie jest poziom Beatlesów czy choćby Simona i Garfunkela, choć nawet tutaj można by się zastanowić na ile "wsteczność" Searchersów jest kwestią mitologii, która z definicji dotyka spraw pozamuzycznych. Może chłopaki nie miały po prostu szczęścia do powiedzmy jakiegoś sławnego reżysera, który wykorzystałby któryś z ich szlagierów i dał mu drugie życie? Może takie Robbie Williams powinien był coś skowerować? A może to sami muzycy przyczynili się do rozwodnienia własnego mitu plując nierzadko w swoje własne gniazdo i sabotując wzajemnie swoje poczynania w dwóch równoległych odłamach zespołu? A może właśnie jest tak jak być powinno - piosenkę Needles and Pins mniej więcej każdy zna i to wystarczy?

No jednak nie... Na dwóch omawianych płytkach jest co najmniej 10 piosenek przynajmniej dorównujących poziomem artystycznym wspomnianemu utworowi. Pomijając te znane już z dużych płyt, należy przede wszystkim wymienić utwór Goodbye My Love. Ten akurat doczekał się kilku coverów, ale mało znaczących, może to i lepiej? Choć napisany przez zewnętrznych songwriterów (i to amerykańskich!), wydaje się wręcz stworzony dla The Searchers, którzy uczynili z niego rzec na wskroś europejską i... kosmiczną. Niejaki Brian Epstein postawił nań duże pieniądze wieszcząc mu pierwsze miejsce na listach i mocno się przejechał, gdyż utwór doszedł "tylko" do miejsca czwartego. Teraz to już nieważne. Piosenka jest niesiona przez dwugłos Mike'a Pendera i Chrisa Curtisa, którzy wyśpiewują zbolałe melizmaty jako żywo przypominające chorał gregoriański, potem łączą się w unisono by znowu się rozdzielić, wszystko w imię załatwienia niby trywialnej sytuacji damsko-męskiej, ale jak słychać jest ona nadspodziewanie wielkiego kalibru. W dziwnej pod względem harmonicznym części środkowej główny wokal należy do Curtisa, któremu zdaje się ni stąd ni zowąd zaczyna towarzyszyć Frank Allen (ten trzeci?) - i melodia, i progresja tej części faluje i finalnie opada, niemalże w jakąś otchłań. I wtedy utwór zatrzymuje się na jakieś dwie sekundy (w 1965 to musiało brzmieć jak wieczność!)... i powraca, już w bardziej zdeterminowanym tonie, choć jeszcze pod koniec, po słowach it hurts me so inside to say goodbye melodia zatacza niespodziewanie jeszcze jedno koło wybuchając w kolejnym goodbye... No i już po wszystkim, do wyciszenia (i literalnego, i psychologicznego)... Nie wyobrażam sobie lepszego tandemu do wyśpiewania tak katarktycznego utworu niż Pender i Curtis, których flagowe bary(tenory) zabrzmiały tu naprawdę rozdzierająco.

Uff. Cóż tam poza tym? Jest tu i kolejna piosenka w nastroju Needles and Pins, kompozycji Jackie deShannon. Nazywa się When You Walk In the Room i srebrzy się podobnej jakości motywem gitarowym (nareszcie 12-strunowa gitara!), śpiewają ją wyjątkowo zgodnie i wyjątkowo ogniście (choć nadal w nieskazitelnych mundurkach) Pender i Allen, szkoda że ta zgoda przetrwała tylko 20 lat. (A może AŻ 20 lat?) Jest też kolejny utwór napisan kobiecą ręką - Someday We're Gonna Love Again, ze świetnym tekstem pełnym nadziei i ryzykownym, acz na szczęście trafnym trickiem aranżacyjnym, polegającym na tym, że melodia na tytułowej linijce jest zamarkowana "mentalnie", a tak naprawdę wyśpiewywana jest w tym momencie tylko dolna i górna harmonia. Zrobili tak i Stonesi w studyjnej wersji The Last Time, a Searchersi chcieli mieć własne Last Time i Chris z Mike'em napisali na jego kanwie utwór He's Got No Love, który niestety położył bardzo niezgrabny tekst, co nie umniejsza ani pełnego kunsztu motywu gitarowego, ani dostojnej i nienagannie zharmonizowanej melodii... Z kolei nadal folk-rockowy, ale już niemal zupełnie pozbawiony beatu (Chris gra tu tylko na bongosach) szlagier What Have They Done to the Rain rozwija się niby szablonowo bez refrenów nabierając coraz to nowych warstw... tylko na sam koniec utworu orkiestra niespodziewanie wygrywa cudną jednotaktową melodię, która nie ma nic wspólnego z wyśpiewanymi właśnie zwrotkami, a nie sposób sobie tego utworu bez tego zwieńczenia wyobrazić! Jest jeszcze w zanadrzu kolejny sequel Needles and Pins pt. When I Get Home znowu z ryzykownymi rozłożystymi melodycznymi kulminacjami, ale też z zupełnie nieoczekiwaną modulacją i ostatnim akordem zupełnie od czapy. Jest się w czym zasłuchać. 

Nie zapominajmy o stronach B tych piękności, coraz chętniej i śmielej podpisywanych przez samych członków zespołu. Takie Till I Met You pożycza aranżację z Beatlesowej And I Love Her, ale szlachetna melodia Johna McNally'ego jest oryginalna i przykuwająca uwagę, a wykonanie jeszcze bardziej szlachetne niż zazwyczaj (tylko - znowu - ten tekst: I used to read about the world's great poets... and the artists too... Brrr... O czym nam to przypomina? Aaa już wiem: o swoich kłopotach... i zmartwieniach te-e-eż... Na szczęście po angielsku wszystko ujdzie i nie ma sprawy.

(I problemu też.)

Pierwszym singlem Searchers bez Chrisem Curtisem za bębnami była niezbyt porywająca przeróbka niezbyt porywającego numerów Stonesów Take It Or Leave It. Ale na drugiej stronie tego singla znalazła się zaskakująco dojrzała kompozycja Don't Hide It Away (Pender/Allen/McNally) w rytmie walca, z odważnie wyeksponowaną partią fortepianu, kolejna gorzka medytacja na temat rozstań. Dobrze wróżyła na przyszłość, tym bardziej, że zamiennik Curtisa, niejaki John Blunt, miał bardziej osadzone uderzenie ale paradoksalnie też rwał się do wręcz barokowych spiętrzeń a la Keith Moon, co niby dobrze wróżyło na majaczącą na horyzoncie psychodelię. Rzeczywiście, kolejny singiel Have You Ever Loved Somebody (tym razem autorstwa The Hollies) ponownie należy do najbardziej udanych utworów w dorobku Searchersów, mimo że Curtis mocno sarkastycznie wypowiadał się o grze jego następcy. Tym razem oprócz jak zawsze nieskazitelnych harmonii wokalnych zalśniła nadspodziewanie ostra gitara McNally'ego, która przyprawiła piosenkę o trafną (w kontekście tekstu) szczyptę dziegdziu. I tutaj wykwintna autorska strona B (It's Just the Way...) trzymała poziom, niestety kolejne single, już z roku 1967, nie przyniosły zespołowi spodziewanych sukcesów ani artystycznych, ani komercyjnych, mimo że nie można ich nazwać nieudanymi. Chyba były po prostu zbyt zachowawcze pod względem brzmieniowym w tych narkotycznych czasach. Może to i dobrze.

Sześćdziesiąt utworów to absolutnie nie jest mało, ale może trochę zabrakło w tym wyborze choćby jednego rarytasu. Mogłaby być nim np. natchniona wersja alternatywna I'll Be Doggone z wokalem Curtisa, albo może jakieś żywiołowe wykonanie radiowe lub koncertowe. Ale nie ma co zbytnio narzekać, jedynym rażącym przeoczeniem jest tu brak utworu Ain't That Just Like Me. Mimo wszystko The Pye Anthology 1963-67  wydaje się najlepszym wprowadzeniem w Searchersów świat.



A jeśli ktoś preferowałby jeszcze większe formaty, można tu polecić box pt. Hearts in Their Eyes. Tym razem na 4 płytach CD zebrano aż 120 utworów i rzeczywiście jedynym problemem tego wydawnictwa jest poczucie przesytu. Wybór singli i "album tracks" jest bezbłędny (yeah, I'll Be Doggone w wersji "prawidłowej"), a obok nich mamy tutaj wczesne wersje koncertowe, solowe wyczyny Jacksona i Curtisa po odejściu z zespołu, jeden istotnie rarytasik (alternatywne podejście do Someday We're Gonna Love Again) a nawet fragmenty wywiadów z epoki. Co więcej, historia zespołu nie kończy się na tym wydawnictwie na odejściu The Searchers z wytwórni Pye, co sprawia, że wreszcie można oficjalnie posłuchać/ściągnąć sobie niesamowity utwór Umbrella Man, w którym zespół próbował jakoś zahaczyć o psychodelię (no, raczej wytwórnia niż zespół, bo w podkładzie zagrali tym razem muzycy studyjni). Niestety spośród 23 utworów na płycie nr 4 mogę polecić niestety tylko dwa - niespodziewanie rockowy Don't Shut Me Out oraz Love's Gonna Be Strong, być może jedyny zacny utwór z okresu próby powrotu zespołu do łask publiczności na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych.

Nie polecam za to składanki The Farewell Album / The Greatest Hits & More, wydanej w roku 2019, gdy zespół oficjalnie zakończył działalność (jak się okazało - nie do końca). Z tym razem pięćdziesięcioma utworami ze złotego okresu wybranymi lekko stronniczo (Hi-Heel Sneakers? Rili?) przemieszano tutaj kilka produkcji obecnego składu ze Spencerem Jamesem jako głównym wokalistą, o których dyplomatycznie zamilczę, choć samym muzykom życzę jak najlepiej.

Na rok następny The Searchers zapowiedzieli kolejną "ostatnią" mini-trasę pod nazwą Thank You Tour 2024.