czwartek, 23 października 2025

SKALDOWIE - Wszystko mi mówi, że mnie ktoś pokochał

Ale bez ciebie, bez twego spojrzenia
ja żyć nie mogę
[na to żona mojego kumpla: "nie mogę jarzyć"???]

Wszystko mi mówi, że mnie ktoś pokochał
SKALDOWIE                                                             
              
1968

gatunek: baroque pop, big beat, art rock, piosenka poetycka, folk rock
najlepsze piosenki (wersja rozszerzona): Zawołam na pomoc wszystkie ptaki, Sen dla mojej dziewczyny i 26-te marzenie [wszystkie w wersjach radiowych]
najlepsza piosenka (wersja podstawowa):  Nie całuj mnie pierwsza
najlepsze momenty: triole Budziaszka w Zawołaj, wokal Jacka Zielińskiego w Śpiewam, środkowa część Marzenia 

Wszystko mi mówi, że mnie ktoś pokochał * Nie całuj mnie pierwsza * Zapomniany młyn * dzie kolęda  * Wspólny jest nasz świat * Sen dla mojej dziewczyny * Na wirsycku * Zawołam na pomoc wszystkie ptaki (z drugiej strony lasu) * Sady w obłokach * Śpiewam bo muszę * Dwudzieste szóste marzenie * Czy jeszcze zdążę? [+ bonusy]

* * * * 

Oj bardzo dużo się tu zmieniło na lepsze w porównaniu do debiutu! Nie wiem nawet od czego zacząć, chyba jednak od brzmienia: nareszcie większość piosenek (8 z 12) została zarejestrowana w studiu w profesjonalny sposób. Nadal oczywiście (przypomnijmy: komunistyczna Polska, rok 1968) nie były to wymarzone, a nawet dogodne warunki sprzętowe i zespół do dziś narzeka na ograniczenia głośności przy nagrywaniu instrumentów, natomiast w końcu, owszem, mamy do czynienia z jakimiś planami dźwiękowymi i jakąś wizją produkcji, choć niestety nadal nie ze stereem, które przydałoby się bardzo do rozplanowania coraz bardziej kunsztownych partii nie tylko wokalnych. Andrzejowi Zielińskiemu już na poprzedniej płycie właściwie niczego nie brakowało, ale tutaj nabrał większej pewności swego i jeszcze większego rozmachu i - istotnie - teraz już szasta wspomnianymi wcześniej zawieszonymi kwartami bez umiaru - i jest to wspaniałe! Czasami też filuternie mruga aranżerskim oczkiem, jak w piosence Na wirsycku. I przekłada się to na jeszcze większy kaliber piosenek - dwie czy trzy z tej płyty do dzisiaj są żelaznymi polskimi evergreenami. Co więcej, Andrzej ma teraz za sobą naprawdę godnych partnerów, choć i poprzedni skład pod względem wykonawczym (choć nie brzmieniowym) zawiesił poprzeczkę dość wysoko. Ale teraz mamy prawdziwego mistrza feelingu (a i fillingów) na perkusji, niesamowicie solidnego basistę (na okładce jeszcze bez charakterystycznych okularów) i gitarzystów, których brzmienie nareszcie dodaje kompozycjom Andrzeja pożądanych kolorów. I basista Konrad Ratyński, i nowy gitarzysta Jerzy Tarsiński potrzebowali jeszcze ogrania by naprawdę rozwinąć skrzydła, więc z najlepszych stron pokażą się na płytach kolejnych, za to Jan Budziaszek od początku wszedł w Skaldową stylistykę jak w masło, dodając do niej nie tylko właściwego dociążenia, ale też lekko jazzowego sznytu. Jest to perkusista obdarzony niezwykłą muzyczną wyobraźnią i od początku nie wahał się jej użyć. No zaczęło się przelewać.

Muzykiem, który z pierwszej płyty na drugą płytę przeskoczył najwyżej i rozwinął się najbardziej jest jednak bez wątpienia wokalista. Czy to wcześniej zabrakło odwagi, czy dobrego mikrofonu, śpiewanie Jacka Zielińskiego na płycie Skaldowie było mocno zachowawcze i jego wokale raczej wtapiały się w całość niż prowadziły zespół, choć już wtedy zwracała uwagę jego barwa i już wtedy był niesamowicie przekonujący w tzw. "dołach". Na płycie drugiej objawił się jednak jako wokalista wręcz genialny, gdy trzeba pełen ekspresji, gdy trzeba - nadal aksamitny i delikatny. Oczywiście bardzo przykuwają uwagę jego szaleństwa w Śpiewam bo muszę, ale nie wiem czy nie bardziej kunsztowne są jego wirtuozerskie melizmaty (i ni-i-i-i-i-i-ic...) w piosence Wspólny jest nasz świat. Andrzej Zieliński świetnie zresztą aranżuje te wokale, czasem stawiając swoją partię w kontraście do partii brata (przełamania w Na wirsycku), a czasem stapiając je w jedno (zwrotki Śpiewam i zwłaszcza całość piosenki Sady w obłokach urzekająco zaśpiewana przez nich dwóch unisono). 

Nie wszystko się jeszcze na tej płycie udało doskonale, a jakże. Momentami bywa tak, że któremuś z braci zdarza się przeszarżować . Jest to oczywiście tylko moja osobista i subiektywna opinia, ale wydaje mi się, że Jacek Zieliński za mocno zaśpiewał piosenkę Sen dla mojej dziewczyny, podwojonymi wokalami i nadekspresją trochę tratując miękką łąkę z doskonałego tekstu Wojciecha Młynarskiego. Na szczęście jest tzw. "wersja radiowa", zaraz tę ważną kwestię rozwiniemy. Nie bardzo podoba mi się też piosenka świąteczna. Po pierwsze rozbija mi ona spójność materiału (tu Andrzej Zieliński celował w maksymalny eklektyzm), po drugie nie odpowiada mi ten (wręcz do bólu) żartobliwy ton tekstu, podbity przez wokalną interpretację zarówno braci Zielińskich jak i towarzyszących im Alibabek... No właśnie, miejmy to już za sobą: z całym szacunkiem (i naprawdę nie jest to ironia) nie lubię za bardzo jak Alibabki śpiewają u Skaldów, ich świdrujące głosy (zazwyczaj bardzo mocno wysunięte do przodu w miksie) są dla mnie zbyt natarczywe (choć też nie zawsze) i tyle, więcej do tego nie będę wracał (ciemniejsze barwy grupy wokalnej Partita na jednej z kolejnych płyt jak dla mnie sprawdzają się o wiele bardziej). W ogóle chciałem zostawić utwór Będzie kolęda cały na niebiesko, ale jednak się z tego wycofałem, bo po pierwsze wokalne intro jest kapitalne, a po drugie rozbroiło mnie odkrycie skąd Andrzej (świadomie czy nie) pożyczył melodyczną kulminację oj będzie będzie kolęda (k'lęda...) - kto wie? Proszę posłuchać piosenki The Hollies Peculiar Situation, chodzi mi o tytułowy zaśpiew z dokładnie takim samym echem: situation -  uaaation... Dodatkowy smaczek stanowi dla mnie fakt, że przez inny jeden moment (a pod choinką - łeb schyla w dół...) Andrzej Zieliński wpada tu w dokładnie takie samo frazowanie jak Hollies w innym swoim utworze, Open Up Your Eyes, wydanym w lutym 1968, a więc Skaldowie nagrywając ten utwór pod koniec 1967 nie mieli prawa go znać! Jak by nie było, sama kompozycja jest świetna. Nie jestem tego taki pewien w przypadku zamykającej całość piosenki Czy jeszcze zdążę (muzyka: Henryk Klejne), utrzymanej zresztą w bardzo podobnym tonie. Ratuje ją bardzo przytomna aranżacja partii wokalnych, ale może album by się też świetnie obył i bez niej.

Jeszcze jeden zarzut. Nie wszystkie udały się na tej płycie partie gitarowe. Chodzi mi zwłaszcza o utwór Dwudzieste szóste marzenie, w którym nie udało się rasowo przesterować gitary Marka Jamrozego i do tego miejscami wypada ona z groove'u i to wszystko - wraz z bardzo nietrafioną barwą organów (Farfisa?) - obniża wartość wyśmienitej, zadziornej piosenki jako takiej. Na szczęście - znowu! - jest w zanadrzu wersja radiowa. 

O co chodzi z tymi wersjami radiowymi? Po drugiej stronie żelaznej kurtyny wszystkie znaczące zespoły z lat 60-tych, od Beatlesów po The Move, nagrywały osobne wersje dla BBC. Zdaje się, że chodziło o sprawy licencyjne, w każdym razie od lat 90-tych te nagrania zaczęły się ukazywać na osobnych płytach i dostaliśmy dzięki temu sporo smakowitych wersji alternatywnych i nie tylko, bo Anglicy w radiu byli bardziej skorzy grać covery niż w studiu. Nie wiem jaka była filozofia osobnego nagrywania wersji radiowych przez wykonawców polskich, ale dzięki temu, że takowe są i od pewnego czasu nietrudno je znaleźć (choć nie na streamingach!), mamy w odwodzie nierzadko doskonałe wersje alternatywne.

Jeśli chodzi o Skaldów, to prawidłowość jest następująca: zazwyczaj wersje radiowe zagrane są z większym luzem i w bardziej oszczędnych czy surowych aranżacjach, co pewnie wynika nie tylko z ograniczeń technologicznych, ale i z tego, że są to po prostu wersje wcześniejsze niż te studyjne. Które są "lepsze" - to zależy od danej piosenki i oczywiście od oczywistych preferencji, ale jak dla mnie, zwłaszcza w przypadku płyty niniejszej, przynajmniej w trzech przypadkach to opracowania radiowe są tymi definitywnymi i już spieszę ze szczegółami.

Zaczynam od mojej jednak ulubionej piosenki - Sen dla mojej dziewczyny. Choć to ..wszystkie ptaki uważam za najlepszą k o m p o z y c j ę w zestawie, to radiowa wersja Dziewczyny jest jakaś wręcz natchniona. Przede wszystkim wokale są wtłoczone bardziej w tło i i ich ekspresja (zwłaszcza w przypadku Jacka) jest bardziej zachowawcza, teraz już wokaliści nie tratują łąki, ale wręcz nad nią płyną, jak we śnie... Nie wiem czy w jakiejkolwiek innej piosence udało się Skaldom wytworzyć taką jedność muzyki, tekstu i klimatu. Przy nieco szybszym tempie całości niż w wersji studyjnej, oniryczną osnowę tworzą tutaj dalekie, zamglone smyczki czasami opadające w psychodelicznych glissandach, na ich tle czasami błyskają triole Budziaszka lub przeszywa dziwnie zbolała wiolonczela (czyżby nie wierzyła, że się jednak odnajdą?) i lekko przecinające rytm gitary. I do tego dochodzą najbardziej chyba plastyczne w historii wokale Jacka, Andrzeja i (a jednak!) Alibabek. Mistrzowska interpretacja! Miałem szczęście usłyszeć tę wersję na składance pt. Ballady i od tej pory nie chcę żadnej innej.

Wspomniana Zawołam na pomoc wszystkie ptaki to kolejne mistrzostwo świata - i pod względem kompozycji, i aranżacji. Zaczyna się od uporczywego tematu granego unisono przez parę instrumentów (zainspirowanego polską muzyką ludową, ale z elementami melodyki orientalnej), który przechodzi w przedziwną zwrotkę o bardzo rozwartej melodii. To już nie są marzenia senne, ale proza damsko-męskich zmagań z nutkami wręcz szamańskimi, na szczęście to są nadal grzeczni Skaldowie i wiadomo, że tych ptaków na pomoc sobie magicznie nie sprowadzą. Ale melodia jest szorstka i taka też jest dolna harmonia Jacka w drugiej zwrotce, z obowiązkowymi rozwiązaniami "4 na 3", w ostatniej zaś zwrotce Jacek śpiewa o oktawę niżej niż Andrzej, co brzmi i drapieżnie, i desperacko. Na koniec trąbka obwieszcza... no chyba jednak porażkę... Między dwoma wersjami tej piosenki nie ma w tym przypadku większych różnic i nieco barokowa część środkowa wypada lepiej w studiu (więcej kolorów), ale ja jednak wybieram wersję radiową (znaną i z Ballad, i z Antologii) ze względu na większą ilość trioli trzydziestodwójkowych ochoczo wygrywanych przez Budziaszka raz na hi-hacie, raz na werblu.

Co do Dwudziestego szóstego marzenia, nawet Andrzej Zieliński przyznaje, że wersja radiowa (też na Antologii) bardziej udana - domorosłe przestery już na niej nie rażą, a gitary są ogniste i nie wypadają już z synchronu i wreszcie można skupić się na jak zawsze pierwszorzędnych harmoniach wokalnych (najlepsze w nieco góralskiej części środkowej) i  dogadywaniu basu. Tekst Leszka Aleksandra Moczulskiego też jest bardzo zgrabny i całość musiała robić naprawdę wielkie wrażenie na młodzieży pod koniec lat 60-tych.

Oczywiście wszystkie te alternatywne wersje można znaleźć w wersji KAMELEONA, o tu:















Oczywiście album Wszystko mi mówi, że mnie ktoś pokochał przyniósł trzy naprawdę żelazne hity, których wartość nie zależy już zupełnie od danej wersji. Piosenkę tytułową kojarzą chyba wszyscy (zapewne też dzięki temu, że nie raz użyto jej w reklamie) i raczej chyba wszyscy lubią i trudno się dziwić: i melodia, i tekst (znowu Wojciech Młynarski) są proste, ale nie banalne a do tego na wskroś skaldowskie (tym razem akord "cztery na trzy" figuruje dumnie w najbardziej kulminacyjnym punkcie utworu (że mnie ktoś pokochał DZI-IIŚ), a wieńczący całość durowy akord też robi swoje. Ale klasyczne rozwiązania do pełni głosu dochodzą dopiero w kolejnym utworze, "mozartowskim" Nie całuj mnie pierwsza. To jest już art rock pierwszej klasy, w dodatku "dworska" muzyka przepięknie przeplata się ze swojskim i domowym tekstem Osieckiej. Jaka szkoda, że nie możemy wysłuchać tego w stereo i musimy wysilać się, żeby dosłyszeć przepiękną partię smyczków w zwrotce... Doskonale słychać za to plastyczny fortepian, istny Tony Banks (który jednak do takiej swobody artykulacyjnej doszedł dopiero na płycie Wind and Wuthering...) Z kolei góralszczyzna w piosence Na wirsycku była posunięciem bardzo ryzykownym, ja ją jednak serdecznie kupuję, bo widać, że to po prostu smakowity pastisz i taki rodzaj humoru bardzo mi odpowiada, nie mówiąc o solówce gitary w podhalańskich skalach, cudo!

A to jeszcze nie wszystko, na niniejszym albumie można znaleźć jeszcze tajemniczy Zapomniany młyn z zupełnie niecharakterystycznymi dla Skaldów, wręcz awangardowymi rozwiązaniami wokalnymi (i pod względem harmonizacji, i artykulacji) i wspomniane wcześniej rozmarzone Sady w obłokach, no i popisy wokalne Jacka Zielińskiego w rozbuchanym Śpiewam bo muszę i zadumanym walcu  Wspólny jest nasz świat... Czasem coś tam jeszcze zgrzytnie, czasem coś zirytuje, ale bez wątpienia jest to już całkiem dojrzały album całkiem dojrzałego, choć nadal młodzieńczego zespołu młodzieżowego.


środa, 22 października 2025

SKALDOWIE - Skaldowie

Słoneczko na niebie, jak blisko do ciebie...

Skaldowie
SKALDOWIE                                                             
              
1967

gatunek: big beat, piosenka poetycka, pop, baroque pop, art rock (?)
najlepsza piosenka: Między nami morze
najlepsze momenty (bardzo ich wiele): wstęp do Uciekaj uciekaj, zwrotka Jutro odnajdę ciebie śpiewana przez braci w różnych oktawach, krótka melodeklamacja Jacka w Zabrońcie kwitnąć kwiatom...

Jutro odnajdę ciebie * Weź mnie ze sobą * Nocne tramwaje * Uciekaj, uciekaj * Kochajcie Bacha, dziewczęta * Wieczorna opowieść * Jarmark * Pamiętasz niebo nad Hiszpanią? * Zabrońcie kwitnąć kwiatom * Pamiętasz jak mi powiedziałaś * Między nami morze * Tylko nie o miłości * Moja czarownica [+ bonusy]

* * * i 1/2 

Gdyby debiutewna płyta Skaldów ukazała się w tym samym czasie (połowa roku 1967) w Wielkiej Brytanii, być może dzisiaj miałaby (i tu, i tam) status kultowy. Ale z drugiej strony... Uwarunkowania kulturowe i socjologiczne po obu stronach żelaznej kurtyny były jednak mocno odmienne i taki Matt Monro mógł sobie występować w jednym programie TV ("Top Gear" zresztą) z Animalsami, ale żaden zespół pop-rockowy z tamtych czasów chyba nie umieściłby na jednym krążku (i to dokładnie obok siebie) utworów tak różnych gatunkowo (czy wręcz ontologicznie!) jak Nocne tramwaje i Uciekaj, uciekaj. U nas jednak granica między muzyką "festiwalową" i "młodzieżową" była dość płynna i przy całym, niekłamanym, nowatorstwie songwritingu Andrzeja Zielińskiego, niektóre rozwiązania kolorystyczne z niniejszej płyty pewnie wydałyby się w Anglii mocno anachroniczne. I nie jest to tak naprawdę wina samego zespołu. Płyta Skaldowie brzmi bardzo źle, bo jej program został złożony - pewnie trochę naprędce - z nagrań radiowych; dlatego w doborze i kolejności nagrań jest trochę przypadkowości, no a nad jakością realizacji spuśćmy zasłonę miłosierdzia. Przy takiej a nie innej jakości sprzętu w tamtych czasach, i tak cud, że słychać cokolwiek (zresztą utwory zarejestrowane na ostatniej z czterech sesji brzmią nieco lepiej).

Z drugiej strony zespół Zombies brzmiał - miejscami - podobnie "nierockowo" i "anachronicznie", więc mogę się mylić. Z kolei oni nie mieli w swoich szeregach aż tak utalentowanego kompozytora... Zresztą to i tak tylko akademickie rozważania, bo jak pamiętamy z piosenki największych "rywali" Skaldów: lat minionych, dni minionych...

Spośród zebranych na płycie 13 piosenek, trzech kompozycji Andrzej Zieliński nie podpisał, co też jest znamienne. Ta proporcja nie jest jednak aż tak szokująca jak w przypadku opisanego przeze mnie w poprzednim wejściu, skompilowanego przez KAMELEON RECORDS "post factum" albumu "zerowego" Gdy skończysz wiek młody i dysproporcje stylistyczne i jakościowe nie są tutaj rażące. Owszem, jedna z dwóch propozycji Adama Sławińskiego z Radiowego Studia Piosenki, Weź mnie ze sobą, zaśpiewana przez Jacka Zielińskiego w duecie z niejaką Hanką Konieczną, jest z najbardziej innej bajki i ja osobiście bym ją z albumu usunął, ale na szczęście jestem tylko recenzentem-amatorem, czyli na pewno niespełnionym muzykiem, więc nie mam tu mocy sprawczej, zresztą nawet ta śmieszniutka pioseneczka ma swoje walory. Śmiem jednak bardzo cenić drugą piosenkę Sławińskiego, przedostatnią w zestawie Byle nie o miłości - poza walorami melodycznymi i przede wszystkim aranżacyjnymi (przepiękna partia fortepianu we wstępie i interludiach), zaskakuje bardzo urokliwym tekstem Agnieszki Osieckiej, w którym pojawia się nawet odniesienie - ale chyba nie... zamierzone (?!?!) - do tzw. "bad tripu". Do trafności i tonu tekstów jeszcze powrócimy, na razie przypomnijmy sobie kolejną ujmującą piosenkę Wieczorna opowieść, w całości autorstwa pierwszej sekcji rytmicznej Skaldów (muzyka: basista, tekst: perkusista). Brzmi bardzo "sześćdziesionowo", ale jest przy tym niezwykle zgrabna, a wyraźna pomoc Andrzeja w aranżacji wokali wynosi ją lekko ponad średnią z epoki.

Bezsprzecznie jednak głównym bohaterem płyty Skaldowie jest Andrzej Zieliński, już wtedy właściwie w pełni ukształtowany kompozytor i (nie zapominajmy o tym!) aranżer i trochę w mniejszym stopniu wokalista. Wiadomo, na debiucie trudno ustrzec się kiksów, ale tylko jeden utwór wygląda mi tu na mocno chybiony: protest-song Pamiętasz niebo nad Hiszpanią, pełen patosu tak nieznośnego, że aż groteskowego. Ale ale, warto zwrócić uwagę na formę tego utworu, która jest wieloczęściowa i wielowątkowa - w 1967 (i to i tak pod koniec roku) bodaj tylko Moody Blues poważali się na aż tak progresywne podejście do piosenkowej struktury! Szkoda w tym kontekście, że Skaldowie nie wrócili podczas sesji radiowych do swojej jeszcze wcześniejszej piosenki Niepotrzebne słowa, która pokazywała, że Andrzej Zieliński potrafił już w roku 1966 przedstawić piosenkę okołorockową z wykorzystaniem klasycyzujących patentów i to bez patosu, to było jeszcze bardziej nowatorskie. 

(Jeśli mowa o nowatorstwie, cytacik z Bacha w stosownym utworze, dziewczęta, jest pomysłem przynajmniej równoległym (o ile nie nagranym wcześniej) do wydanej w maju 1967 piosenki A Whiter Shade of Pale ze słynnym "okołobachowskim" motywem).

Poza tą Hiszpanią mamy na płycie dziewięć utworów bardzo udanych, od wyboru do koloru, między innymi (task 1 - match the description to the song title): beatowa śpiewanka z klasycyzującym refrenem; ballada art-rockowa z elementami góralszczyzny; kolejny (o wiele bardziej dorzeczny) protest-song mieszający wpływy Beatlesowskie z folkowymi; rozchachany, kunsztowny i  prowincjonalny walczyk czy moja ulubiona pieśń o tęsknocie z niebywale rozłożystą melodią i wzruszającą wokalizą w codzie. Właściwie każdy z tych pozostałych dziewięciu utworów można by nazwać "kunsztownym" i dodatkowo trzeba podkreślić i pochwalić swobodę z jaką Andrzej Zieliński rozsypuje i miesza swoje inspiracje w tych piosenkach, zawsze zachowując przy tym pożądany rejestr i nie rozmywając swojej muzycznej osobowości. Nie przesadza na tej płycie nawet z tymi swoimi firmowymi zawieszonymi kwartami, które zaprzyjaźniona z niniejszym blogiem pewna wybitna Pani Muzykolog słusznie nazywa "ulubionym akordem Skaldów, cztery na trzy". Choć tak naprawdę nawet na kolejnych płytach rozpasana obfitość takich akordów mi w niczym nie przeszkadza, jako się rzekło (choć to ja rzekłem i to rzekłem Poprad), te utwory nigdy nie tracą na kunsztowności.

Żeby nie było tak słodko, płyta Skaldowie brzmi (chyba nie tylko mi) mocno staroświecko i niestety nie chodzi tylko o słabą realizację. Zastanawiam się, co mi tu najbardziej przeszkadza: artykulacja niektórych głosek przez wokalistów (i - zwłaszcza - wokalistę), te beatowe patenty z gitarkami z potwornie rozkręconymi treblami (jedynie w Zabrońcie brzmią trochę jak klawesyny i jest to efekt zamierzony), tak a nie inaczej poprowadzone orkiestracje czy jednak teksty. I chyba wychodzi na te ostatnie. Ja sam tak naprawdę poznałem ten zespół w pełni art-rockowego sznytu za czasów studenckich, w drugiej połowie lat 90-tych i już wtedy miałem z tymi tekstami problem, bo nijak nie przystawały ani do moich emocji, ani do mojego sposobu bycia... I nie chodzi tu o to, że były one jakoś ź l e napisane (pewnie to ja byłem źle nastawiony), po prostu nie utrafiały w pożądany dla mnie ton, jak zresztą 90% wszystkich polskich piosenek. Wspomniany tekst Osieckiej bardzo mi tu się wyróżnia na plus, do innych musiałem się długo przyzwyczajać i chyba na tej płycie ta nieprzystawalność słowa do beatowej osnowy najbardziej mi zgrzyta. Nie dotyczy to jednak zamykającego całość utworu Moja czarownica; zdaje się, że tutaj muzyka została skomponowana do już istniejącego wiersza i może dlatego ta kompozycja bardzo odróżnia się od pozostałych swoimi niemal awangardowymi zakrętasami. Generalnie jednak jestem skłonny przyznać rację młodemu (kiedyś) Olbrychskiemu z zespołu Reds, który na łamach zdaje się "Non Stopu" zawyrokował, że muzyka rockowa posiada kod językowy niespójny z naszym językiem ojczystym, co później ostro skrytykował niejaki Obywatel G.C. na łamach zdaje się "Magazynu Muzycznego"... No ale z piątej strony świata, nie wyobrażam sobie Skaldów po angielsku.

(A po niemiecku? O tym w kolejnych oćcinkach!)

I jeszcze na koniec błagam, dajmy szansę wydaniu KAMELEONA. Nie jest to żadne lokowanie produktu, po prostu mam ich wydanie tej płyty i brzmi ono - przy całej swojej b a z o w e j biedzie - o niebo lepiej niż na streamingach. I nie jest to niebo nad Hiszpanią, hłe hłe...

Link:




wtorek, 21 października 2025

SKALDOWIE - Gdy skończysz wiek młody

Bo młodość twa chyba dobre strony miała też

Gdy skończysz wiek młody 
(nagrania archiwalne z lat 1966-1968)
SKALDOWIE                                                             
              
2016

gatunek: big beat, piosenka poetycka, pop, baroque pop
najlepsze numery: Niepotrzebne słowa i Borsuki już śpią
najlepsze momenty: wszystkie harmonie wokalne

Gdy skończysz wiek młody * Niepotrzebne słowa  * Daleka pustynia Tylko mgła * Milcząca dziewczyna * Upał na plaży *  Wiązanka tematów z filmu "cierpkie głogi" * Ja cię kocham, a ty śpisz * Borsuki już śpiąPowołanie do wojska * Ballada przekorna * Zielone oczy Anny * Las ułożył tę piosenkę  * A wójta się nie bójta * Mówiła, że mnie kocha ( + różne nagrania koncertowe)

* * i 1/2 
(ocena umowna, bo wartość historyczna bezcenna)

Po cichu i po kątnie rozpoczynamy na Lostchordzie wątek Skaldowski, niejako od płyty "zerowej", wydanej kilka lat temu przez niezawodną firmę KAMELEON RECORDS. W momencie gdy piszę te słowa, płyta nadal jest dostępna na stronie wydawcy i chyba nie da się jej posłuchać (nawet we fragmentach) nigdzie indziej, więc walor niniejszego wpisu jest mocno sobie-a-muzyczny. Nie mogłem sobie jednak go odmówić, bo obcowanie z muzyką akurat tego zespołu jest dla mnie zawsze ujmujące, nawet jeśli chodzi o wyraźne antypody dyskografii.

Link:



Przez pierwszych 15 nagrań na płycie możemy z zapartym tchem przysłuchiwać się zarówno temu jak Skaldowie dochodzili zarówno do klasycznego składu z perkusistą Budziaszkiem i basistą Ratyńskim (ten ostatni gra tylko w ostatnim z tych nagrań) jak i powolnemu wykuwaniu się charakterystycznego stylu zespołu (chyba najbardziej "klasyczne" jest pod tym względem nagranie nr 9 - Borsuki już śpią). Na tej fascynującej drodze młodziutcy muzycy popełniają wiele błędów, zakrętasy stylistyczne bywają (niemal) żenujące, a jakość techniczna zwłaszcza pierwszych ośmiu utworów (wszystko przegłośnione i przewalone treble) nie pomaga. Na dłuższą metę - i to trzeba tu mocno podkreślić - nie ma aż tak wielkiego znaczenia, bo od pierwszych postawionych przez zespół na tej płycie muzykalność chłopaków jest n i e z a p r z e c z a l n a, a naiwne młodzieńcze interpretacje ani przez chwilę nie zaczynają tracić uroku.

Szybki rys faktograficzny. Niestety nie zachowały się mityczne nagrania dokonane przez zespół w pierwszym roku działalności, czyli 1965. Program niniejszej składanki otwierają zatem nagrania z roku 1966 (+ wspomniane Borsuki ze stycznia 1967) i moim zdaniem to one są tu najciekawsze (z wyjątkiem nudnawej wiązanki tematów filmowych). Większość z nich pochodzi z tych samych sesji radiowych, z których ułożono tracklistę debiutanckiego albumu, ale utwory nr 2 i 3 są jeszcze starsze. Po nich następują cztery piosenki żołnierskie z drugiej czy trzeciej EP-ki Skaldów i one brzmią już o wiele lepiej, ale - choć wielkiego wstydu zespołowi nie przynoszą - są oczywistym świadectwem wymagań epoki i nikt nie będzie ich zaprzęgał do kanonu. I po nich jeszcze dwie przygodne kompozycje Andrzeja Zielińskiego - żartobliwa piosenka A wójta się nie bójta i rozbuchana, soulowa Mówiła, że mnie kocha. Ta pierwsza wydaje mi się o wiele ciekawsza i w sumie szkoda, że ostatecznie stanęło na pastiszowym tekście Wojciecha Młynarskiego i zmianie perspektywy tekstu. Romantyczne batalie z czasów dawnych zmieniły się we współczesne potyczki na prowincji... Znany z nagrań koncertowych wcześniejszy tekst L.A. Moczulskiego (Ballada wędrownych rycerzy) miał swoje wady ale o wiele lepiej pasował do wytwornej muzyki.

Ale wracamy do - jak się rzekło (choć to ja rzekłem) - najciekawszych piosenek najstarszych. Co ciekawe tylko dwie z owych dziewięciu skomponował Andrzej Zieliński. I zestawienie jego pierwszych poczynań songwriterskich ze staraniami jego kolegów z zespołu (i pomocników z zewnątrz) jest tu kapitalne. Zwłaszcza otwierające album tytułowe boogie autorstwa basisty Naglickiego oraz Milcząca dziewczyna jednego z dwóch braci Kaczmarskich to bardzo porządnie napisane piosenki, wykonane z pomyślunkiem i - jak to się wtedy mówiło - z biglem. Ja uwielbiam lata 60-te i lubię do nich czasem wrócić. Ale to dopiero Niepotrzebne słowa (i w mniejszym stopniu Daleka pustynia) lidera ze swoimi nieskrywanymi inspiracjami rodem z muzyki klasycznej, nieoczekiwanymi zwrotami akcji muzycznej, mieszaniem gatunków, rozbuchaną formą i dbałością o detal wydają się - mimo oczywistych kiksów wykonawczych, momentami bolesnej naiwności i oczywiście koszmarnej realizacji - przekraczać swoją epokę i wieszczyć potężne wysokości w dalszej części kariery.

Wypada się zatem nie zgodzić ze słowami jeśli znasz pustynię Kyzył-kum/inną wybierz drogę, inny szlak... Dobrze, że Skaldowie się tam udali, nawet gdy - na pozór - w paru momentach zrobili z siebie głupków. Wielka mi rzecz, wszyscy wielcy mają na koncie potworki typu Wild Honey Pie. Zresztą nawet takie kiksy ostatecznie pozostają w pamięci dzięki swojej wyrazistości. A często na końcu pustyni czeka wielka obfitość. I w przypadku zespołu Skaldowie tak bezsprzecznie się stało.





poniedziałek, 20 października 2025

SYD BARRETT - Barrett


The way to least is less

Barrett                   
SYD BARRETT                                                              
              
1970

gatunek: rock, folk-rock, psychedelic pop, rock, acoustic rock
najlepsze numery: Dominoes i Effervescing Elephant
best moments: dwugłosy w Baby Lemonade, melizmaty w Wined and Dined

Baby Lemonade Love Song * Dominoes  * It is Obvious  Rats *  Maise * Gigolo Aunt * Waving My Arms in the Air * I Never Lied to You * Wined and Dined  * Wolfpack * Effervescing Elephant

* * * 

Swoją drugą (i w pewnym sensie ostatnią) solową płytę Syd Barrett wydał zaledwie kilka miesięcy po pierwszej, po czym właściwie zawiesił swoją działalność twórczą w pełnym tego słowa znaczeniu, bo w kolejnych miesiącach przydarzyła mu się tylko jeszcze jedna sesja radiowa i parę niezbyt udanych koncertów z grupą Stars. A tak, jeszcze w 1974 roku wszedł do studia po raz ostatni, ale rezultaty tej sesji do dziś nie ujrzały - oficjalnie - światła dziennego, mimo że później ukazało się jeszcze parę wydawnictw, które drenowały beczułki z odrzutami z poprzednich sesji do ostatniej nutki i aż by się prosiło, żeby coś tam z tego 1974 roku dołożyć. Kto jednak słyszał te dźwięki nie ma wątpliwości, że nie nadają się one na żadną płytę.

Album Barrett aż tak straszny nie jest, co więcej na pierwszy rzut ucha wydaje się nawet bardziej ułożony i (jakiś taki) smukły niż jego poprzednik. Sesji było nieznacznie więcej niż do płyty poprzedniej, a producent - David Gilmour - zdołał nałożyć na poczynania dość dorzeczny kontur brzmieniowy, który zamaskował to, że Barrett był w coraz gorszej formie i mentalnej i wykonawczej (co najbardziej słychać w jego do bólu beznamiętnych wokalach). Towarzyszący Sydowi zespół w składzie Gilmour, Rick Wright i perkusista Jerry Shirley w miarę udatnie zalepił dziury w kompozycjach, ale sam songwriting wydaje się być jeszcze bardziej rozpaczliwy i - bez niespodzianek -  jeszcze bardziej szalony niż na płycie poprzedniej. I coraz lepiej słychać, że to nie jest Syd "zwariowany" tylko właśnie "obłąkany" - na ciężko, smutno i bez nadziei na poprawę. A z tym brzmieniowym wygładzeniem też nie przesadzajmy, nawet Gilmour był bezradny wobec rytmicznych i melodycznych kantów w utworze I Never Lied to You, których bezładne spiętrzenie w końcowych momentach staje na granicy muzyki i niemuzyki, i jeszcze do tego nie ma w tym nic awangardowego, sama bezsilność.

Elementem w moim pojęciu decydującym o pogorszeniu jakości muzyki Barretta z debiutanckiego albumu na ten są melodie. Jasne, czasem jeszcze zdarzają się tu Sydowi rozwiązania niebanalne i chwytające za serce (mnie bardzo poruszają melizmaty na końcu refrenów w Wined and Dined), ale - ciemne - w niektórych piosenkach Syd po prostu wyrzuca z siebie słowa w bardzo mało imponujących interwałach czy wręcz na jednej nucie. Jeszcze w utworze Rats może to na krótką metę robić wrażenie za sprawą quasi transowego bębnienia za jego plecami, ale w paru numerach robią się z tego muzyczne szarugi, tym bardziej męczące, że - jako się rzekło - Sydowi w paru piosenkach zabrakło inwencji (lub zwyczajnej energii) na domknięcie kompozycji i z braku lucku akompaniatorzy za jego plecami multiplikują jakieś bezbarwne kółka. Najgorszy pod względem melodycznym jest dla mnie pożal się Boże blues pt. Maisie, którego nie są w stanie uratować nawet dwie równolegle biegnące partie perkusji. Spolier: w żadnej z nich nie dzieje się nic ekscytującego, w tym utworze Syd do antymuzyki zbliżył się chyba najbardziej w karierze. No chyba, że to miało być śmieszne - ten o gąsce Balbince, a to przepraszam.

Na pocieszenie, na płycie Barrett możemy znaleźć cztery piosenki bardzo dobre i w miarę (czy nawet zupełnie) niezniszczone przez niedociągnięcia wykonawcze. (Zwykle dorzuca się do nich jeszcze piątą Gigolo Aunt, ale ja szczere pisząc za nią nie przepadam). Po kolei zatem - otwierająca całość Baby Lemonade to jakaś kosmicznie smutna piosenka miłosna, tym razem jednak  dobrze skonstruowana, z fajnymi dwugłosami w refrenie, mnie razi tylko gitarowa solówka Syda - niektóre dźwięki nie są tam "dziwne" tylko po prostu "nietrafione" i tyle... Jeszcze lepsza jest wzruszająca ballada Dominoes, w której Barrett - świadomie czy też nie - wydaje się zauważać swoje szaleństwo (overheard a lark today, losing when my mind's astray...), zdystansować się do niego i przekuć je na coś większego od siebie. Jego śpiew w tej piosence jest niebiańsko kojący i w takich momentach Syd znowu na chwilę staje się moim ulubionym muzykiem pod słońcem... David Gilmour po latach opowiadał jak to Szalony Diament zaskoczył wszystkich zebranych w studiu wgrywając gitarę, która później miała być odwrócona wspak - może po raz ostatni zalśnił jego geniusz, bo jego nagrana "w ciemno" partia okazała się w 100% trafiona. Szkoda tylko, że tak się przyczepię, że coda w tym utworze ciągnie się tak długo, bo utwór traci w niej swoją emocjonalną siłę.

Na stronie B też znajdziemy dwa klejnociki, no, dwa i pół.... O Wined and Dined już mimochodem wspomniałem, to kolejna piosenka miłosna napisana z przegranej perspektywy "już po" - a jednak Syd znowu bardziej tu czaruje niż przygnębia, przynajmniej mnie. Może ten klawisz można było trochę bardziej schować w miksie, ale to tylko kropla rozlanego mleka (czy też wina) i w sumie jakie to ma znaczenie... Następujący po nim utwór Wolfpack swoim wykonawczym i aranżacyjnym rozgardiaszem najbardziej przypomina brzmienie i klimaty płyty poprzedniej i przynajmniej głos Syda brzmi tu świeżo i całkiem przekonująco, choć kompozycja znowu jest niedomknięta i kończy się kolejnym bezrybnym "dżemowaniem"... Na szczęście (i szczęście to wielkie!) na koniec dostajemy utwór nie wiem czy najlepszy, ale na pewno najbardziej zwarty i przekonujący pod względem wykonawczym. Syd wyśpiewuje króciutką Ezopową opowiastkę o prawidłach tzw. "pecking order" (czyli hierarchii dziobania) w prawdziwej dżungli, z towarzyszeniem tylko swojej gitary akustycznej i aż tuby... Ledwie starcza mu tchu, ale udaje mu się - bezbłędnie! - dobrnąć do końca i obdarzyć słuchaczy swoim być może ostatnim filuternym uśmiechem jakby z czasów sprzed LSD i dziwnej chemii między członkami Pink Floyd.

Niewiele płyt okołorockowych ma tak straszną okołohistorię. Wielki szacunek dla Davida Gilmoura, że spiął to dzieł(k)o do końca - pewnie mógł podjąć lepsze decyzje artystyczne, ale po ludzku na pewno zrobił coś wielkiego. A Syd? W swoim stylu zdystansował się od swojej drugiej płyty, słusznie zauważając, że w sumie była tylko "echem" poprzedniej. Czy warto było podjąć wręcz nadludzki wysiłek, nieco wbrew głównemu bohaterowi, żeby ten album ujrzał światło dzienne? Tak! Choćby dla tych paru/kilku bardziej udanych utworów.

O następnych płytach Barretta nie będę już tutaj pisał, mają bowiem trochę "pogrobowy" charakter, mimo że Syd dożył roku 2006 i parę z nich ukazało się jeszcze za jego życia (zdaje się, że żadnej z nich nie przesłuchał) - wyróżnić na nich można chyba tylko wstrząsającą piosenkę Opel i to wszystko. A piosenka Effervescing Elephant na zakończenie naszej historii o Sydzie nadaje się wyśmienicie. And ran around for all the day and the night i przez chwilę znowu wszystko było kolorowe, pstrokate i nie do końca rzeczywiste. Przez chwilę...






 


czwartek, 14 sierpnia 2025

SYD BARRETT - The Madcap Laughs


hey-ho, never be still!

The Madcap Laughs                   
SYD BARRETT                                                              
              
1970

gatunek: folk-rock, psychedelic pop, rock, acoustic rock
najlepsze numery: Long Gone oraz Feel
best moments: wielogłosy w Long Gone, refren Octopus, bębny w Octopus i No Good Trying

Terrapin * No Good Trying Love You * No Man's Land * Dark Globe  Here I Go *  Octopus * Golden Hair * Long Gone * She Took a Long Cold Look * Feel * If It's In YouLate Night

* * * i 1/2

W chwili, gdy piszę te słowa, powoli zbliża się 20 rocznica śmierci Syda i niedługo też stuknie 55 lat odkąd postawił w studiu ostatnie wykorzystane później oficjalnie dźwięki. A jednak jego legenda ma się nieźle, podsycana zarówno przez mit, a także przez sprytnie i subtelnie podrzucane nam nowe wydawnictwa ogrywające stary materiał, no i przede wszystkim przez wielkie oddanie fanów. Nigdy nie zapomnę chwili, gdy z przyjaciółmi stanęliśmy pod jego niepozornym domkiem (połową bliźniaka na przedmieściach Cambridge) dosłownie kilkanaście dni po jego śmierci (wyprawę do Anglii mieliśmy zaplanowaną długo wcześniej, ale bez tego elementu). I jakoś ma to jakiś u mnie sens, nie potrafię sobie wyobrazić, że idę pod dom jakiegokolwiek innego muzyka, nawet z Liverpoolu. A historię Syda, mimo że jest o wiele bardziej tragiczna niż romantyczna, nadal odbieram w jakiś sposób osobiście, choć przez lata to wszystko gaśnie.

Krótkie tło historyczne jest następujące: na początku roku 1968 Syd został w groteskowy sposób usunięty z Pink Floyd i potem przez półtora roku męczył się z paroma różnymi producentami nad skleceniem swojego debiutanckiego albumu solowego. W tym czasie dalej tracił stopniowo kontrolę nad swoimi władzami umysłowymi i kolejnymi odsłonami swojego niebywałego talentu. W rezultacie to, co otrzymaliśmy, jest nie tyle wypowiedzią artystyczną (jeśli już, to w imieniu Syda ogłosili ją koledzy Waters i zwłaszcza Gilmour) co zapisem postępującej choroby psychicznej. I nie każdy musi mieć ochotę się nad tym pochylać, co doskonale rozumiem.

Cóż za potworny paradoks - tylu artystów sili się na oryginalność, a Syd miał jej za dużo - i w pozytywnym, i w negatywnym aspekcie. Album jest tak dziwaczny i pokręcony, że dzisiaj nikt by go nie chciał wydać, chyba że domowymi sposobami. I nie jest to dziwaczność, która rozwija skrzydła słuchaczy lub wprawia ich w "magiczny nastrój", może jeden utwór (Golden Hair) sprawia wrażenie od początku do końca "normalnego" i to też tylko dzięki wtłoczeniu we wręcz niesłyszalne tło chropowatych harmonii wokalnych znanych z wersji wcześniejszych. Przy okazji wszystkich bez wyjątku innych utworów podświadomie czeka się przynajmniej na następną pomyłkę wykonawczą, jeśli nie na moment kiedy ten grubymi nićmi szyty domek z kart się ostatecznie rozwali.

Czy jest sens tej muzyki słuchać bez kontekstu biograficznego i przynajmniej minimalnego empatyzowania z wykonawcą? Szczerze mówiąc, wątpię, choć nierzadko różne dzikie spiętrzenia dźwięków mogą się wydać olśniewające. Tylko że to nie są te dzikie i radosne, narkotyczne spiętrzenia z pierwszej płyty Pink Floyd. To są spiętrzenia egzystencjalne, a przy tym pozostaje pytanie, które często stawiali sobie współpracownicy Syda - czy on nas aby czasem nie nabiera? Bo wydaje się tu i ówdzie, że wystarczyłoby nagrać jeszcze jedną wersję danego utworu i byłoby tak jak trzeba. No jednak nie - z nagrań dodatkowych wiemy, że Barrett nigdy nie wykonał dwa razy tego samego utworu w zbliżony sposób. Zawsze gmatwał mu się rytm (tutaj wielkie brawa dla perkusistów Wyatta i Gilmoura, którym jakimś cudem udało się mocno wygładzić boleśnie nieparzyste podziały), czasem nie mógł utrafić nie tylko w tonację, ale też w żądaną oktawę (!), a podczas całej sesji ten przed chwilą świetny gitarzysta o niesamowitej wyobraźni i gruwie nie potrafił z siebie wykrzesać ani jednej w pełni udanej partii solowej. Śpiewał też niepewnie, często przechodząc w mruczenie lub pojękiwanie. Jedynie na polu tekstowym można od biedy wykazać pełen rozwój i metodę w tym szaleństwie, ale to tylko dlatego, że papier z zasady jest bardziej cierpliwy (nawet jeśli czerpany, hłe hłe) niż taśma.

Przechodzimy do szczegółu... Okraszona przepiękną melodią otwierająca album piosenka Terrapin z każdą minutą coraz bardziej męczy, bo tempo jest nużąco leniwe, a solówki gitarowe niechlujne i nieciekawe, co stanie się niestety na tej płycie normą. O dziwo w następnym kawałku No Good Trying te wszystkie wykonawcze nieścisłości może i nawet działają na korzyść utworu, towarzyszący wokaliście muzycy zespołu Soft Machine (zwłaszcza wspomniany perkusista) dokonują cudów wykonawczych i ostatecznie to wyznanie nietrafionych i bezsensownych uczuć staje się bardzo poruszające. Z kolei Love You może od biedy uchodzić za utwór radosny (jedyny taki na płycie) czy nawet euforyczny... Tylko ta euforia znowu jest podszyta szaleństwem, tym razem nikt nie próbuje nawet załatać dziur w metrum, na szczęście piosenkę trochę ratuje niespodziewana partia zdaje się tuby, która sprytnie odwraca uwagę od niejakiej katastrofy motorycznej. Dalej występują dwa utwory bardzo zbolałe, najpierw No Man's Land z fuzzem o okropnej barwie i wstrząsającą linijką when I live, I die... Melodia jest nawet ładna a utwór nawet hipnotyzujący, ale nagle ni stąd ni z owąd Syd popada w mruczane mielizny i tyle go widzieli. Dark Globe jest o tyle interesujący, że Syd (z domu Roger przecież) śpiewa go manierą, którą jego imiennik Waters odkryje dla siebie pod koniec lat 70-tych. I znowu tekst jest tutaj wstrząsający, kosmicznie dziwaczne metafory próbują zakryć tęsknotę odrzuconego serca. Ciekawe to, na The Piper at the Gates of Dawn mieliśmy tylko jedną piosenkę względnie miłosną, (rozchachany Bike), a tutaj większość traktuje o sprawach damsko-męskich i to w sposób nieledwie rozpaczliwy, wyrażając głęboką tęsknotę za wielką miłością w różnych odcieniach, w dwóch piosenkach pojawiają się na przykład zdumiewające odniesienia do ojcostwa. Wieńcząca stronę A piosenka Here I Go próbuje udawać pastisz wodewilu, ale znowu wyzierają z niej egzystencjalne ciernie głównie za sprawą beznamiętnych a nawet znowu nieco rozpaczliwych wokali Syda. Ciekawostka, w wersji oryginalnej nie ma tu partii basu, kilkadziesiąt lat później Gilmour dograł go na poczet kolejnej składanki z muzyką Syda, tym razem obejmującej i rzeczy Floydowe, i solowe.

Uff, zaczyna się w końcu strona B, która - do pewnego momentu - robbie na mnie o wiele lepsze wrażenie. Octopus nie jest może wesoły, ale energii mu nie brakuje, nawet w śpiewaniu Syda, choć producent Gilmour musiał przesunąć drugi dograny przez Barretta wokal na pozycje boczno-marginalne, bo wyraźnie miejscami nie konweniował z wokalem głównym. Refren jest jednak w jakiś sposób zaraźliwy, a perkusista (tym razem Gilmour) dwoi się i troi, żeby znowu połatać dziury w metrum i jest w tym zaskakująco skuteczny. Muszę przyznać, że jego partia w wyciszeniu, a zwłaszcza moment z opóźnionymi triolami należy do moich ulubionych partii perkusyjnych w o g ó l e! Golden Hair (do malowniczego wiersza Jamesa Joyce'a) bardzo przypomina niemal równolegle nagrywane przez Floydów rzeczy z płyty More, piękny to zakątek na płycie, choć oparty tylko na jednej linijce melodii wielokrotnie powtarzanej, więc może się szybko znudzić. 

Nie grozi to na szczęście następnej w kolejności piosence Long Gone o dość tradycyjnej formie ale za to bardzo odjechanej melodiach najpierw zwrotki w niskich (powiedzmy sobie szczerze: zbyt niskich) rejestrach i potem kontrastującym z nią szybującym refrenem. Utwór jest oczywiście posępny w wymowie, ale wykonany z nutą, no nie wiem, nadziei, że jednak wróci, w każdym razie na mnie robi wrażenie kolosalne (and wondered for those I love still, co za linijka!). Jest to po prostu (choć na tej płycie nic nie jest proste) najlepiej napisany i zaaranżowany utwór na Madcap Laughs. Grający na organach Hammonda Wright (?) a może znów Gilmour (?) dokłada tu niepokojący dronowaty jednodźwięk w zwrotce, który wybucha w refrenie w przelewającą się pełnię efektu Leslie, na czym Syd swobodnie i lekko konstruuje bardzo ciekawe harmonie mieszając (nareszcie!) kontrastujące barwy swojego głosu (ostatni trójgłos na słowie eyes robi na mnie największe wrażenie). W tym utworze, tak jak w No Good Trying, nawet niedoskonałości wykonawcze dokładają się do niesamowitości utworu, w zwrotkach bowiem niepewny wokal nominalnie zaznaczać ma chyba akord mollowy, ale czasami się i pośliźnie i wejdzie w dur. Potwornie poruszający utwór, tylko co z tego, wiadomo przecież, że dziewczyna nie wróci do takiego dziwaka.

Niestety po tak obiecującym tercecie następuje na albumie jego najmniej ciekawy aranżacyjnie moment - trzy z kolei piosenki wykonane przez Syda jedynie z towarzyszeniem gitary akustycznej. Najpierw idzie nudnawa She Took a Long Cold Look, ciągnie się jak flaki z... makaron, a i tak Syd mówi na końcu: "taka krótka", w środku słychać też jak przewraca kartki z tekstem. Dalej mamy wprawdzie świetny utwór Feel, w którym jakimś cudem Sydowi (jak słyszymy, w pierwszym podejściu) udało się okiełznać wszystkie niesymetryczności rytmiczne i niespiesznie snuje kolejną dziwaczną opowieść o nieodwzajemnionej miłości i o tym, że chce wracać do domu... Szkoda tylko, że nic nie zrobiono z wyraźnie zostawionym w środku miejscem na solówkę, widocznie nie starczyło czasu. Karygodne jest za to to, że w ogóle na płycie pojawia się teraz niezamierzenie groteskowy utwór If It's In You, zaczynający się od koszmarnego kiksu wokalnego Syda, a w kolejnym podejściu jest niewiele lepiej - męczy się z melodią w za wysokiej tonacji, oczywiście myli rytm i pozostawia za sobą koszmarne wrażenie. Recenzenci (i wczesny producent albumu Jones) wytykali w tym miejscu Gilmourowi sabotaż i publiczne pranie brudów i niestety trudno się z tymi zarzutami nie zgodzić, bo naprawdę trudno się tego słucha przy całej dla chłopaków sympatii. Na szczęście na zakończenie dostajemy kojącą i w miarę gładką kołysankę Late Night z absolutnie wzruszającym tekstem o mniej nieodwzajemnionych barwach. Wygląda mi usznie na to, że partie gitar slide grają tu i Gilmour, i sam Barrett, bo niektóre z nich są trafione w dziesiątkę, a inne - powiedzmy w siódemkę, ale może to Syd miał lepszy i gorszy kwadrans. W każdym razie na moment powraca tu echo dawnych baśniowych klimatów z Pipera. Dobre i to.

Z jakiegoś powodu układający tracklistę albumu Barrett i Gilmour zapomnieli o wstrząsającym utworze Opel, który był na tym etapie w miarę gotowy do publikacji i na pewno całość mocno by zyskała, gdyby zastąpić nim to nieszczęsne If It's In You. Ale i tak to, co dostaliśmy jest jedynym w swoim rodzaju prezentem od Szalonego Diamentu, którego równie dobrze mogło w ogóle nie być, zważywszy na jego chybotliwy mentalny stan. A zresztą teraz mamy epokę streamingów i jutuba i można sobie samemu skonstruować odpowiednią wersję tej płyty.

No właśnie, wtedy z Cambridge pojechaliśmy szybko do domku naszych w Anglii i Szkocji Przewodników, trochę na południe od Londynu. Tam właśnie po raz pierwszy w życiu wszedłem na jutuba. Syd czasów streamingów nie dożył, ciekawe czy w ogóle rzuciłby na nie okiem czy uchem. Z tego, co czytałem, to raczej śmiem wątpić. 

Może nie był tak do końca szalony.






środa, 13 sierpnia 2025

AMERICA - America

I gotta stop and see what I'm on about 

America                          
AMERICA                                                                 
              
1972

gatunek: folk-rock, folk, pop  
najlepszy numer: może I Need You, może Never Found a Time
best moments: dynamiczne przełamanie w Here i refren Never Found a Time

Riverside * Sandman  Three Roses * Children * A Horse With No Name  Here * I Need You * Rainy Day * Never Found a Time * Clarice * Donkey Jaw * Pigeon Song

* * * *

Bardzo lubię śpiewać na głosy i często mówię, nie do końca żartem, że harmonie wokalne są jedyną rzeczą, na której naprawdę się w życiu znam. Nawet jednak taki zapaleniec jak ja dobrze wie, że nie da się samymi wielogłosami opędzić całego albumu. Już o tym zresztą pisałem przy okazji debiutewnego albumu Byrds, ale tutaj sytuacja jest trochę inna. Jako osoba zupełnie nieobeznana z mitologią i historiografią zespołu America i bez żadnego zobowiązującego stosunku emocjonalnego do chłopaków wypowiem się następująco w duchu Orwellowskim: trzy głosy dobrze, jeden głos źle i gdy tylko ucichają harmonie, natychmiast tracę zainteresowanie tą muzyką, zwłaszcza w pierwszej części płyty. Chłopaki Bunnell, Beckley i Peek mają głosy schludne i niedenerwujące, ale po prostu - osobno - nie przykuwają zbytnio mojej uwagi, przynajmniej tu na debiucie. Co gorsza, dużo jest niestety na tej płycie pasaży instrumentalnych i tu już jest - jak dla mnie - zupełnie słabo, bo nie wydają mi się one służyć niczemu poza wypełnianiu miejsca między rzeczonymi harmoniami i tak naprawdę jest to strata czasu to granie. A już zupełnie niepojęte jest dla mnie to, że nierzadko w miksie dość tępe akordy gitar akustycznych zasłaniają nieco wokale, co dość przeszkadza mi w momentach bardziej dynamicznych.

Oczywiście przed próbą głębszego zanurzenia się w muzyce Ameriki dobrze znałem piosenkę A Horse With No Name. Jest to bodaj jedyny utwór zespołu, który znają przysłowiowi wszyscy, no i brawo - nie da się ukryć, że tacy Moody Blues* też mają tak naprawdę tylko jeden utwór, który wszyscy znają (wszyscy, dodajmy, urodzeni przed rokiem 2000, potem to już panie rozpatrz & dramatys). Nie był on - Horse - częścią albumu w pierwszym jego wydaniu, ale teraz nie ma to większego znaczenia. Czy daje on dobre rozeznanie o całej płycie? Taaaak, odpowiedział z wahaniem. Z jednej strony melodia jest wyraźnie bardziej chwytliwa od reszty i brzmienie trochę bardziej pastelowe, gitary w nietradycyjnym stroju i dobrze robią djembowe triole, ale z drugiej strony też w jakimś stopniu słychać ową dysproporcję: przy wielogłosach robi się uroczyście i jakoś serdecznie, a w innych momentach utworu jest jakoś miałko. Natywni użytkownicy języka narzekają na wyjątkowo ponoć krindżowate wyjątki z tekstu, ale z definicji na tej płycie tekstów nie słychać, bo wokale są za cicho, więc tym się zajmować zbytnio nie będziemy, w każdym razie nie bój nic, Dylana tu w tekstach nie uświadczysz. Ale piosenka nie jest zła, trochę z przekory nie chciałem jej zakolorować na czerwono, ale byłoby to jednak nieuczciwe - udało się Dewiemu Bunnellowi odnaleźć na pustyni melodię tak wyśmienitą i oczywistą, że aż dziw bierze, że nikt wcześniej na nią nie wpadł. Bardziej chwytliwych melodii na Americe już nie znajdziemy, ale ja mam innych faworytów do nagrody bestsonga...

Ale po kolei. Album zaczyna się od dość dynamicznego wejścia gitar akustycznych podbitego przeszkadzajkami, część śpiewana zaczyna się dokładnie po minucie. Bardzo podobnie zaczyna się legendarny album Deja Vu pewnej supergrupy i te powiązania wszyscy Americe wypominali, a zespół się od nich nie odżegnywał. Osobiście jestem jak najdalszy od egzaltowania się Crosby'm i kolegami, co więcej - uważam, że ich sposób budowania wielogłosów z tymi dwoma tenorami a właściwie zasłoniętym tenorem Crosby'ego i natarczywym świdrowaniem Nasha nie zawsze bywa trafiony. Jedno jednak trzeba utytułowanym kolegom przyznać - są instrumentalistami o większej inwencji i lepiej budują aranże. O ile tyryryrytutu Ameriki brzmi może nawet i lepiej niż podobne w wyrazie zakończenie Suite: Judy's Blue Eyes - masywniej, cieplej i bardziej krzepiąco - to o reszcie piosenki Riverside zbyt łatwo się zapomina. Następny w kolejności Sandman próbuje coś kombinować z metrum i szybsze momenty refrenowe z gniewnie skandowanym tekstem mają swój urok - niestety połowa piosenki przepada na fragmenty instrumentalne oparte na wspomnianych wcześniej tępo wybijanych akordach i nieciekawych solówkach najpierw gitary akustycznej a potem zelektryzowanej, a do tego stop-starty w końcowych stadiach tego utworu nie są zbyt dobrze wykonane. Może niektórzy słuchacze przejmą się niejaką próbą zbudowania tu czegoś w rodzaju hard-folka, ja pozostaję obojętny. Three Roses generalnie powiela brzmieniowe patenty z dwóch poprzednich utworów, no i znowu to samo - zaczyna się robić ciekawie (i to bardzo, bardziej niż wcześniej na płycie) gdy głosy zaczynają wchodzić ze sobą w dialogi, czy to budując po kolei piętrowe harmonie w refrenie, czy a-a-ając kontrmelodię w kolejnej zwrotce. I gdy już zaczynam się powoli rozanielać, buch, dają nam na obiad kolejne niepotrzebne solo gitary akustycznej aż do rozczarowującego wyciszenia... 

W bardziej stonowanej piosence Children przynajmniej nie ma żadnego wstępu i powinienem niby zamknąć ryj i wsłuchiwać się w całkiem czarowne wielogłosy, bo tutaj jest ich w bród. No ale jak na złość w tym numerze niezbyt stroją gitary w podkładzie i akurat tutaj melodia wydaje mi się poniżej albumowej średniej. Na szczęście szybko wjeżdża ów legendany koń bez imienia i w końcu wszystko jest w miarę na swoim miejscu. Stronę A albumu wieńczy utwór Here, który zaczyna się tak posępnie jak kończył Children. Niespiesznie i nudnawo mija introdukcyjna część i wtedy... AU! po raz pierwszy na tej płycie zdarza się coś naprawdę jak dla mnie olśniewającego: nagle gitary proponują bardziej dynamiczny szwungst, włącza się perkusja i na to wchodzi naprawdę świetna i niebanalna melodia zaśpiewana na trzy głosy, po której aż chce się ż(r)yć! No ale po niespełna minucie ten wielce obiecujący groove ginie pod kolejną solówką gitary akustycznej, a potem pęd coraz bardziej się zatraca... ale nie, budują kolejną kulminację, uwaga, czy wróci ten fantastyczny zaśpiew?!? Bum i pffff, uchodzi powietrze z balonika, numer się zatrzymuje i powraca posępne zawodzenie ze wstępu. Dlatrzego, dlatrzego tak?

No dobra, zaczyna się strona B, która generalnie robi na mnie lepsze wrażenie, choć na pierwszy rzut ucha może wydawać się nieco smętna. Od razu od pierwszych taktów zaskoczenie - po raz pierwszy na płycie pojawia się fortepian. Niby nie gra nic odkrywczego, ale przynosi upragnione orzeźwienie przewietrzenia aranżacji. Piosenka I Need You zdecydowanie bardziej stoi po stronie bardziej konwencjonalnego popu niż folku czy folk-rocka. Z jednej strony przypomina późniejsze ballady ELO, z drugiej - ma coś z trochę łzawej piosenki Hollies Too Young To Be Married (już w którymś momencie na stronie A miałem to skojarzenie), z trzeciej strony bardzo przypomina mi niektóre piosenki Bee Gees z okresu zagubienia pomiędzy brytyjskim debiutem a przeistoczeniem się w legendę disco. Tak, w tym utworze głównym wokalistą jest basista Gerry Beckley i zdecydowanie śpiewa barwą Barry'ego Gibba na szczęście bez jego manieryzmów. Ale przede wszystkim sam utwór jest po prostu dobrze napisany, skonstruowany (fajne te subtelne kombinacje rytmiczne) i wykonany i chyba najlepszy na płycie. Zdaje się, że i McCartney lubił, bo w tekście jego Waterfalls pobrzdękują podobne kropelki na oknie.

A może to Rainy Day jest najlepszy? No dla mnie nie, ale... To z kolei dzieło Dana Peeka, ambitna, wieloczęściowa, wykwintna ballada. Tylko dlaczego te wokale takie nieśmiałe? W przełamaniu z gitarami akustycznymi pomyśleli, żeby rozszerzyć spektrum stereo, ale już wielogłosy bardziej zbite i przyczajone. Niby dobrze, bo bez histerii, ale...  O, znowu niepotrzebna solówka akustyka, na szczęście tym razem bardzo króciutka. Ten utwór ma być może najbardziej ze wszystkich potencjał na to, by go smakować i odkrywać na nowo przy następnych przesłuchaniach, no ale... W roku 1972 zespół jak najbardziej miał prawo na takie liczyć, ale dziś?

Kolejna wykwintna ballada Never Found the Time jest jeszcze jednym kandydatem do złotego medalu na albumie America, choć jej bogactwo odkryłem dopiero za którymś przesłuchaniem. Zaczyna się wprawdzie nieco niemrawo, ładną zwrotką bez większego rezonansu, ale już za chwilę pojawia się wyjątkowo rozbujany (w sensie gałęzi na wietrze) refren... I jeszcze starczyło weny na dodatkową melodię w kodzie okraszoną kojącym falsetem... Tak, takie piosenki wprowadzają ład w rozchybotaną psychikę. Może i narrator nie znalazł czasu na te wszystkie dobre rzeczy nie pierwszej potrzeby, które wylicza w tekście, ale może to my je znajdziemy? Nie byłoby źle...

Clarice nie przyspiesza już i tak bardzo zwolnionego tempa strony B, wręcz przeciwnie, dzwoneczkowa melodia gitary we wstępie przypomina mi daleko klimaty... Dead Can Dance. Na tym medytacyjnym podkładzie rozgrywa się jednak kolejna dość konwencjonalna ballada z jak zawsze pięknymi na tej płycie wielogłosami, tym razem rozgrywającymi się głównie w myśl zasady call-and-response. Nagle utwór staje w miejscu i dołączona jest do niego nieco bardziej żwawa koda w stylu mielizn ze strony A, tutaj jednak wydaje się bardziej trafna, bo bardzo ożywia zaspane rowki winyla. Niestety kolejny Donkey Jaw nic już poczynaniom nie dodaje. Niby przyjemne akustyczne granie z nawet przyjemnym tym razem przełamaniem z gitarą elektryczną i obowiązkowymi już zawieszeniami akcji i nawet ośla szczęka trrrry, ale znowu denerwują mnie schowane pod akustykami (chyba bardziej niż wcześniej) wokale. Szkoda, bo zdaje się, że wieloznaczny tekst z ostrym Biblijnym nawiązaniem przejawia większe ambicje niż reszta na płycie i może nawet wiązać się z nazwą zespołu i dość znaczącą okładką.

Na sam koniec, gdy już wydawało się, że nic nas już na tej płycie nie zaskoczy, powraca głos Bunnella, który serwuje nam niezobowiązującą makabreskę o zastrzelonym bez powodu gołębiu. Pigeon Song trwa ledwo ponad dwie minuty i nie ma w niej w ogóle harmonii wokalnych, ale też na szczęście żadnych solówek i brzmi bardziej korzennie, może nawet trochę springsteenowsko? Ciekawy zabieg, wyraźnie pogłębia ta piosenka poetykę całości i podważa jej mętnie oniryczną powłokę. 

No i cóż mam tu na koniec powiedzieć podsumowująco? Ta muzyka dawno przestała być rel dla kogokolwiek poza starymi prykami. Ale to dobrze, bo można sobie właśnie przy niej odpocząć na starym fotelu dziadka. I też ze spokojem, jak to mówią w Poznańskiem, ze spokojem, na następnej płycie chłopaki się bardziej ożywią. Czy jednak ją opiszemy tu z nieodłącznym kaczorem Donaldem, zależy tylko od Państwa, ile tu naklikacie wjuwz.

* A propos bycia rel Moody Blues i Ameriki - pierwsi mają na last fm milion dwieście tysięcy skroblujących słuchaczy, drudzy "tylko" milion. Nie jest źle z nami bumerami, chodź Pluto, idziemy zaszczelić nastympnego gołębia.



poniedziałek, 4 sierpnia 2025

ELECTRIC LIGHT ORCHESTRA PART II

(Telstar Records)
So I light a candle to replace your heart

ELECTRIC LIGHT ORCHESTRA PART II 
Electric Light Orchestra Part Two

1990 (US) - 1991 (UK)

gatunek: bezwstydny pop
best song: Once Upon a Time
best moment: różne momenty bez bębnów i niektóre wielogłosy


Hello  * Honest Men * Every Night * Once Upon a Time * Heartbreaker * Thousand Eyes * For a Love of a Woman * Kiss Me Red * Heart of Hearts * Easy Street

 ** i 4/5

Jak by nie było, jest to niestety jedna z najsłabszych płyt z opisywanych na tym blogu i w sumie nie zawracałbym nią Państwa głów, ale trochę nie mogę się powstrzymać z powodów pozamuzycznych. Najpierw ten zupełnie osobisty: rok/dwa po wydaniu tego albumu, zakładaliśmy w pierwszej klasie liceum nasz pierwszy zespół i jakimś cudem nasz pianista miał to na kompakcie (kupił sobie w Niemczech), a ja - po debatach wewnętrznych - sprawiłem sobie to na kasecie. Rozmawialiśmy więc o tych piosenkach, ba, śpiewaliśmy niektóre na próbach! Co nawet większe ba, przyjąłem sobie podświadomie fałszywie nonszalancką manierę wokalisty Erika Troyera i operowałem nią w piosenkach też innych zespołów i raczkujących własnych! Trudno wyzbyć się sentymentów do tej płyty, choć już wtedy oczywiście zbywałem jej ewentualną wartość, bo to przecież nie było p r a w d z i w e ELO.  W późniejszych latach okazywało się zdumiewająco, że więcej osób zna jakieś urywki. W Polsce Elektrycy są baaardzo cenieni i owszem, ktoś tam upominał się nawet o te fałszywe, Targowickie dźwięka piosenek Hello i Honest Men. Może to nie tylko sentyment... W roku 1992 miałem na swojej półce może ze 100 kaset, może mniej, co przekładało się na aktywną znajomość może tysiąca pięciuset piosenek, może więcej. Było jeszcze we mnie dużo m i e j s c a na muzykę i ta, może nienajprzedniejsza, jakoś we mnie wnikła. Choć też nie cała, nawet przy tamtym głodzie nowych nut nigdy jakoś nie udało mi się zapamiętać dwóch ostatnich utworów na płycie, do dzisiaj traktuję je jako pewnego rodzaju... yyy... nowości, co może świadczyć - obiektywnie - o tym jak bardzo pozbawione są wyrazu.

No właśnie, "prawdziwe ELO"... No nie da się o tej płycie opowiadać bez przywołania wątku historycznego, zatem miejmy to już za sobą. Perkusista Bevan zechciał nagrać nowy album Elektrików, a lider i wyłączny songwriter Lynne - nie. Umówili się na lekką zmianę nazwy i udział Jeffa w tantiemach. Bev robił wszystko, żeby to "Part Two" było jak najmniej widoczne i Jeff szybko pożałował swoich ustępstw, co po wielu latach skończyło się tym, że wykupił prawa także do nazwy Electric Light Orchestra Part II i... chciałoby się napisać "tyle ich widzieli", ale grają nadal pod różnymi nazwami. (Może uda się tu jeszcze napisać o dość udanej płycie No Rewind). Tak naprawdę projekt Beva nie był zatem jakimś wielkim "fałszerstwem", choć w necie słusznie piszą, że to tak jakby Beatlesi nagrali coś i bez Lennona, i bez McCartneya. Ja bym w sumie dodał "i bez Harrisona", bo Bev do tamtej pory napisał tylko jeden numer The Move i zaśpiewał dwa inne, a w ELO tylko grał na bębnach i gdzieniegdzie śpiewał chórki.

Dobrał sobie do współpracy niezbyt pierwszoligowych muzyków, choć wspomniany Eric Troyer wystąpił nawet na Double Fantasy.  Dwaj inni nazywali się Haycock i Lockwood, ten ostatni nie udzielał się jednak kompozytorsko. Ostatecznie Bevan podpisał trzy z dziesięciu utworów na płycie, a skrzypek Mik Kaminski zagrał gościnnie w jednej piosence (dla mnie najsłabszej). Ale było jeszcze jedno, bardzo ważne, osobowe połączenie z bazową formacją. Tak jak na klasycznych płytach z lat 70-tych, także i na Part Two pełne rozmachu partie orkiestrowe aranżował Louis Clark, z wyglądu nieco podobny do Lynne'a, co przydawało się na późniejszych koncertach, uu sarkas.

Przywoływany tu przeze mnie często Starostin (no sorry, zawdzięczam częściowo mu pomysł na tego bloga i jego format) zjechał tę płytę niemiłosiernie, kolorując wszystkie oprócz jednej piosenki na niebiesko i postulując obiektywistycznie, że nie znajdzie się żadna osoba, której ta muzyka mogłaby się spodobać. Może dlatego, choć zwykle tego nie robię, poczytałem sobie różne inne dostępne recki, czy to na RYM, czy to na AllMusic. I jednak są osoby, którym płyta... powiedzmy nie się nie podoba, choć istotnie są w mniejszości. Ale to zarówno zaskakujące jak i charakterystyczne, że czas gra na korzyść tego albumu. Jeszcze do tego wrócimy, na razie tylko zauważmy, że z biegiem lat mimo wszystko zacierają się te ostrości "kanoniczności" i mniej liczy się prawdziwość/nieprawdziwość tych piosenek, tylko same one.

Wspomniałem Starostina, bo w moim mniemaniu absolutnie nietrafnie wypunktował słabości Electric Light Orchestra Part II. Stwierdził bowiem, że aranżacje są nawet znośne, ale beznadziejny (mówiąc oględnie) jest songwriting. Ja bym powiedział, że jest zupełnie na odwrót. Największą słabością albumu jest plastikowe brzmienie w połączeniu z natrętnym podtykaniem pod nos nawiązań aranżacyjnych do klasycznych nagrań Orkiestry. Tutaj operowe aaaanie jak w Rockarii, tam szalone smyczki a la Night In the City, ówdzie zagrywki żywcem przekopiowane z Evil Woman... Tak, rozumiemy, panie Clark, to pan je wymyślił i Jeff'owi nic do tego. Tylko producenci płyty zapomnieli, że tamte patenty sprawdzały się na bardziej korzennym brzmieniu. Taki chichocik losu, próbowali sprawę "unowocześnić", a już w momencie wydania (przynajmniej w Anglii), album stał się archaiczny, bo za parę miesięcy miał na scenę wejść grunge i osiemdziesiona zrobiła się bardzo passe. No i tak, teraz trzeba znosić ten plastikowy zgiełk, żeby dokopać się do samych kompozycji, które są co najmniej przyzwoite. Tu też ważna obserwacja, każdy z nas ma inny próg wrażliwości na plastik i niestety dla wielu to, co dzieje się na tej płycie od pierwszych dźwięków Honest Men (początkowe Hello jest sprytnie podane w bardziej tradycyjnym sosie), będzie niestety nie do zniesienia i myślę, że to na tym wywrócił się Starostin.

Bo same piosenki nie są złe. Najgorsze są te, które udają - stadionowego (choć to raczej stadion ROW Rybnik) - rocka (w innych recenzjach przywoływane są tu konteksty Foreignera, Asii a nawet osiemdziesionowego Yes, nie bez racji) a w szczególności Heartbreaker modelowany trochę na starą Ma-Ma-Belle. Może miały przypominać, że Bev przez chwilę bębnił w Black Sabbath? Piosenki Troyera i Haycocka są różne, pierwszy niestety ma tendencję do popadania w większą tandetę niż drugi, choć to on ma najlepszy zmysł melodyczny. Takie Thousand Eyes (początek chyba najbardziej z całej płyty przypomina "prawdziwe ELO") na przykład byłoby, no może nie ozdobą, ale mocnym punktem np. płyty Discovery, gdyby pogłębić brzmienie i dodać, nie wiem, więcej serca? Honest Men też ma swoje zalety, trochę jest za długi (może tylko o tę introdukcję jak z Rockarii), ale jest ciekawie poprowadzony pod względem narracji muzycznej i podoba mi się tekst, oczywiście nie jest o nas (tym zespole z pierwszej klasy), ale... Chyba najlepszy na płycie utwór Erika to For the Love of a Woman, dobrze zaśpiewany (imponujący ambitus!), choć tekst tym razem nieco przaśny. Zdecydowanie dobrze mu robi mniej rozbuchany anturaż. Z kolei Pete Haycock podpisał (razem z Bevanem o dziwo, bo ów zdecydowanie nie błyszczy w innych swoich propozycjach) być może najlepszy utwór na całej płycie, nostalgiczny Once Upon a Time. Haycock jest wokalistą o wiele mniej charakterystycznym niż Troyer, ale może akurat na tej płycie działa to na jego korzyść, w końcu doczekaliśmy się tu czegoś nie do końca przesadzonego. Melodia jest oparta o niebanalną progresję, a solo gitarowe przypomina mi bardzo to, co grywał Justin Hayward w okolicach równoległej płyty Keys of the Kingdom, jeszcze jednego przykładu na to, jak legenda rocka gubi się w soundzie z wrogiej sobie epoki.

Jest jeszcze w tym rozdaniu karta najdziwniejsza, cover (!) niezbyt znaczącej piosenki z serialu dla młodzieży. Piosenka nazywa się Kiss Me Red i w dawnych trzasach nasz pianista lubił ją najbardziej z całego zestawu. No ja nie, bo aranżacja jest jeszcze bardziej nachalna niż średnio na tym jeżu, choć sama piosenka nie boli a matowa wokal tym razem Neila Lockwooda niezbyt przeszkadza (już bardziej irytuje niestety Troyer, który dwoi się i troi w chórkach, ale niestety nie tej Troi z piękną Heleną). Po raz już niestety enty na tej płycie smyczki w codzie ogrywają (czy raczej rzępolą) temat z Night In the City, nie wiem w sumie po co ta coda... Na szczęście po niej następuje zaskakujący wstęp do Heart of Hearts (autor: Troyer) z gitarą klasyczną... Tylko czemu tak krótki... Po nim już to, do czego już się tu przyzwyczailiśmy, okropne wejście bębnów i gitary pseudo-rockowej, męcząca zwrotka bez melodii, ale po niej zaskakująco świeży refren z tamburynem. Co za przedziwne wyczucie smaku lub nie.

Powtarzam, to nie są złe piosenki, tylko żeby w pełni docenić ich wartość, należałoby samemu spróbować je zagrać. Jest niestety coś takiego, że niektóre utwory bardzo cenią muzycy, a dla niemuzyków są prognozy złe i tylko wzdrygają ramionami. Starostin muzykiem nie jest i nie dał się nabrać na subtelne modulacje akordów i ich czasem niebanalne zestawienia. Nie usłyszał czegoś najważniejszego, bo usłyszeć tego na tej płycie nie mógł: iskry Lynne'owego geniuszu.

Czy to znaczy, że albumowi temu należy się kara wiecznego zapomnienia? I tak i nie... Logicznie rzecz biorąc, skoro nie był za bardzo potrzebny już w roku 1991, to chyba tym bardziej jest zbędny teraz, miliony utworów później. Ale też, jak wspominałem, czas gra na korzyść tych piosenek. Może to mastering coś poprawił, a może po prostu to, co wydawało się tandetne i o złym smaku wtedy, teraz aż tak nie razi, bo poprzeczka muzycznej przeciętności od roku 1991 obniżyła się aż tak znacząco, że przynajmniej z n a m i o n a wielkości, które na tej płycie można odnaleźć, mogą robić pozytywne wrażenie. Zresztą co tam, nikt przecież tej płyty nie będzie teraz kupował, ale są streamingi i można sobie bez uszczerbku na sonicznym zdrowiu coś tam odnaleźć i być może nawet dodać do jakiejś playlistwy, gdy nikt nie patrzy.

Dałem dwie gwiazdki i 4/5, bo jednak wolę ten album od Balance of Power, a na trzy gwiazdki moim zdaniem nie zasługuje. Ale historia dała małego klapsa Jeffowi - jego późne wydawnictwa pod szyldem Jeff Lynne's ELO, w odróżnieniu od jego późnych koncertów, odbiły się chyba jeszcze mniejszym echem niż efemeryda ELO Part II. Okazało się nieoczekiwanie, że choć ELO bez Lynne'a to zdecydowanie nie jest to, to ELO z samym Lynne'm też niekoniecznie. To ci zagadka!. Mam w głębokim poważaniu ten z betonu świat.